0:000:00

0:00

Pielęgniarki, policjanci, pracownicy sądów, teraz nauczyciele - kolejne grupy sięgają po masowe zwolnienia lekarskie jako narzędzie walki o wyższe płace i lepsze warunki pracy. I choć społeczne poparcie dla ich protestów wydaje się duże, to w mediach i wśród polityków nie brakuje ostrych, krytycznych komentarzy.

„Taka forma protestów nie powinna się utrwalić w repertuarze dopuszczalnych zachowań, bo jest moralnie naganna i zagraża funkcjonowaniu kraju” – ganił Leszek Balcerowicz.

„Protest nauczycieli – tak jak wcześniej policjantów, pielęgniarek i pracowników sądów – jest słuszny, lecz ta akurat jego forma niedopuszczalna” – ocenił Jan Hartman.

„Branie ściemnianych zwolnień uważam za absolutny strzał w kolano” – napisała Sylwia Chutnik o strajku nauczycieli.

„Jak to się dzieje, że to właśnie Polacy wymyślili tak skuteczną formę protestu, a na pomysł ten nie wpadli inni?” – pytała z przekąsem Joanna Solska w Polityce.

Na to ostatnie pytanie możemy odpowiedzieć od razu: nieprawda, inni też wpadli, i to dawno temu. „Chorobowy” strajk absencyjny ma nawet swoją angielską nazwę: sick-out. Na „psią grypę”, zwaną blue flu, chorują też policjanci w Stanach Zjednoczonych. Bo i tam, jak w Polsce, policjanci nie mają prawa do legalnego strajku. To specyfika tej formy protestu: korzystają z niej grupy, którym – np. ze względu na bezpieczeństwo publiczne – formalnie nie wolno strajkować.

Ale co z innymi grupami zawodowymi? Dlaczego w Polsce po taką formę strajku sięgają np. nauczyciele? Przecież, jak wskazują krytycy strajkowych L4, strajkowanie jest w Polsce legalne i prawie każdy pracownik ma do niego prawo.

To prawda, ale jest pewien kłopot: prawo wygląda nieźle, dopóki nie próbuje się z niego skorzystać.

Przeczytaj także:

Legalne, ale w ostateczności

„Jeśli ktoś narzeka na branie L4 i wzywa do organizowania zamiast tego strajków zgodnie z ustawą o rozwiązywaniu sporów zbiorowych, zwyczajnie nie zna realiów i nie wie, jak trudno jest w Polsce zrobić legalny strajk” – mówi OKO.press Jakub Grzegorczyk z Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Inicjatywa Pracownicza.

Legalny, czyli zgodny z procedurą przewidzianą w „Ustawie o rozwiązywaniu sporów zbiorowych” z 1991 roku. Strajk jest w myśl tej ustawy ostatnim etapem sporu zbiorowego, poprzedzonym przedstawieniem żądań i wyznaczeniem terminu ich realizacji, rokowaniami i obowiązkowymi mediacjami. Dopiero wówczas można przeprowadzić referendum i ogłosić strajk (z pięciodniowym wyprzedzeniem).

„Ustawa zasadza się na przeświadczeniu, że do strajku ma nie dojść, że on jest ostatecznością” – tłumaczy OKO.press Grzegorz Ilnicki, prawnik i specjalista prawa pracy. „W teorii to jest słuszne, ale w praktyce wielu pracodawców może usiąść do rozmów dopiero wtedy, gdy poczują realność akcji strajkowej i jej skutki”

Bieg z przeszkodami

A szanse na to, że pracodawcy poczują tę realność, na ogół nie są duże, bo pracownicy niemal na każdym etapie procedury mają pod górkę.

„Po pierwsze trzeba przeprowadzić spór zbiorowy oddzielnie dla każdego zakładu pracy” — mówi Grzegorczyk. „Postulaty muszą być adresowane do kierownictwa danego zakładu, a nie np. do ministerstwa. Nie mogą też dotyczyć kwestii »ponadzakładowych«”.

Ta przeszkoda szczególnie daje się we znaki pracownikom budżetówki. W sektorze prywatnym problem jest jednak analogiczny: dyrekcja danego zakładu pracy może mieć znikomą decyzyjność w kwestii płac, bo te obowiązują w ramach większej grupy kapitałowej.

Po rokowaniach i mediacjach pracodawca musi podpisać protokół rozbieżności. „Jeśli tego nie zrobi, to blokuje możliwość kontynuacji procedury” - wskazuje związkowiec.

Następny punkt to referendum, w którym musi wziąć udział ponad połowa załogi. To bardzo dużo i w dużych zakładach trudno spełnić ten wymóg. Część osób zawsze jest na urlopach, część na zwolnieniach. To właśnie ważność referendum strajkowego zakwestionowała wiosną dyrekcja PLL LOT, próbując nie dopuścić do strajku. (Sąd nie rozstrzygnął, czy referendum było ważne, ale uniemożliwił akcję strajkową do czasu rozstrzygnięcia. Ostatecznie strajk odbył się w związku ze zwolnieniem przez PLL LOT szefowej związku zawodowego – w takiej sytuacji pracownicy mają prawo do uproszczonej procedury).

I wreszcie: jakiekolwiek uchybienia w tej procedurze narażają organizatora na odpowiedzialność cywilną za straty spowodowane strajkiem.

„To dlatego w Polsce jest tak mało strajków i prawie nie zdarzają się strajki branżowe czy generalne” – podsumowuje Grzegorczyk.

ZNP: stroną powinno być ministerstwo, nie dyrekcja szkoły

Prawie - bo jednak czasem się zdarzają. Jesteśmy akurat w przededniu decyzji Związku Nauczycielstwa Polskiego o strajku generalnym w oświacie (ma ona zapaść 10 stycznia). Jednak samo określenie może być mylące.

„Nie ma czegoś takiego jak strajk generalny w oświacie w powszechnym rozumieniu” - tłumaczy OKO.press Magdalena Kaszulanis, rzeczniczka ZNP. „Jednego dnia może odbyć się strajk w szkołach, które weszły w spór zbiorowy. Żeby jednak szkoła mogła przystąpić do strajku, musi wcześniej przeprowadzić długotrwałe i skomplikowane procedury. I wtedy strajk jest legalny, a pracownikom oświaty — bo nie tylko nauczyciele, ale i szkolna administracja i obsługa bierze w nim udział — nie grożą żadne konsekwencje”.

Jak w praktyce wyglądają ta procedury w publicznym systemie edukacji?

„Każda szkoła, czy placówka oświatowa, która chce zastrajkować, musi wejść w spór zbiorowy z pracodawcą.

I to jest największe utrudnienie w oświacie: nie można do strajku dołączyć, tylko trzeba wejść w spór zbiorowy z pracodawcą, czyli z dyrektorem szkoły lub placówki oświatowej. Należy wystosować żądania, prowadzić negocjacje, mediacje i rokowania i dopiero w przypadku niepowodzenia na zakończenie przystąpić do strajku”.

To pewna fikcja, która stanowi też psychologiczną barierę dla nauczycieli przystępujących do strajku: muszą formalnie wystąpić przeciw ludziom ze swojego bliskiego otoczenia, których nie obarczają winą za niskie płace. Bo odpowiedzialny jest rząd i to on powinien być stroną sporu.

„Takie rozwiązanie byłoby dla pracowników oświaty najlepsze” - mówi Kaszulanis. „Tym bardziej że za wynagrodzenia zasadnicze odpowiada ministerstwo edukacji, które corocznie wydaje rozporządzenie w sprawie stawek minimalnego wynagrodzenia zasadniczego. I dopiero na podstawie tych stawek samorządy kształtują pensje w poszczególnych szkołach. Więc ministerstwo jak najbardziej jest tutaj stroną, tylko że w świetle obecnych przepisów nie możemy tego sporu prowadzić z ministerstwem, a z pracodawcą, czyli z dyrektorem szkoły lub placówki oświatowej”.

Zwolnienie lekarskie jako panaceum

Tak w sektorze prywatnym, jak i publicznym, konsekwencje nieprzychylnego strajkom prawodawstwa (połączonego z niskim wskaźnikiem uzwiązkowienia) są widoczne gołym okiem: strajków prawie nie ma. Widać to np. w statystykach Europejskiej Konfederacji Związków Zawodowych — jeśli chodzi o dni nieprzepracowane z powodu akcji strajkowej, Polska jest na dole europejskiej tabeli.

Drugi skutek to szukanie przez pracowników innych form nacisku — właśnie takich jak masowe zwolnienia lekarskie. Co z kolei wywołuje krytyczne komentarze polityków i publicystów, związane z popularną opowieścią o nadużywaniu przez polskich pracowników zwolnień lekarskich. Statystyki Światowej Organizacji Zdrowia zupełnie tego nie potwierdzają (absencja chorobowa Polek i Polaków nie odbiega od europejskiej normy), co nie znaczy, że w konkretnych przypadkach nie dochodzi do korzystania z L4 niezgodnie jego przeznaczeniem. W moralizujących komentarzach zapomina się jednak, że takie działanie pracowników miewa uzasadnione przyczyny.

„Rozumiem racje obydwu stron” — mówi Grzegorz Ilnicki. „W Polsce zwolnienie lekarskie jest substytutem kilku instytucji: ubezpieczenia od bezrobocia, strajku, urlopu na żądanie, urlopu dla poratowania zdrowia. Więc jeśli ludzie biorą je dla innych celów, niż takie zwolnienie ustanowiono, to pokazuje to, że pozostałe instytucje są słabe. Albo ich nie ma wcale”.

;

Udostępnij:

Bartosz Kocejko

Redaktor OKO.press. Współkieruje działem społeczno-ekonomicznym. Czasem pisze: o pracy, podatkach i polityce społecznej.

Komentarze