Potęga Kościoła katolickiego w Irlandii zachwiała się nie tylko dzięki typowym procesom sekularyzacji - wraz z nimi na jaw wyszła przerażająca bezkarność pedofilów w sutannach i nieludzkie traktowanie dzieci niezamężnych matek
Kiedy na początku lat 90. XX wieku ojciec Paul McGennis został aresztowany, wszyscy z jego parafii mówili, że wiedzieli o tym, że wykorzystywał seksualnie nieletnie, ale bali się reagować. Widziano w jego aucie dzieci, które - jak zapewniał sam zainteresowany - „po prostu go pilnowały”. Wspierał dziewczynki z trudnych rodzin, zabierał je na pływalnię, nakazując, by przebierały się w stroje kąpielowe u niego w domu.
Ksiądz przyznał się do zarzucanych mu czynów. Sąsiedzi zaczęli jednak obwiniać ofiary, nazywając je „małymi kurewkami”. Okazało się, że już trzy dekady wcześniej, a więc w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku irlandzka policja poinformowała ówczesnego arcybiskupa, że McGennis wywoływał w Anglii filmy ze zdjęciami pornograficznymi– arcybiskup stwierdził, że „zorganizuje dla niego terapię”.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.
Ojciec Brendan Smyth z Irlandii Północnej był seryjnym gwałcicielem dzieci.
Jego ofiarą padło przynajmniej 140 nieletnich. Przypadek Smytha przyczynił się zresztą w 1994 roku do upadku irlandzkiego rządu, kiedy na jaw wyszedł zbrodniczy brak reakcji irlandzkiego Kościoła katolickiego na rozliczne niepokojące sygnały. Po pierwszym areszcie Smyth uciekł z Irlandii Północnej do Republiki, gdzie schronił się w jednym z zakonów.
Dopiero w 2014 roku wyszło na jaw, że już w 1975 roku arcybiskup w Armagh wiedział o podejrzeniach wokół Smytha, ale – znowu – nic z tym nie zrobił.
Pewien czternastolatek zdobył się na zgłoszenie nieodpowiedniego zachowania Smytha – został przesłuchany w czasie tajnego śledztwa kościelnego. Musiał odpowiedzieć przy świadkach na przygotowane wcześniej pytania: „czy rozumiesz znaczenie słowa erekcja”, „co robiłeś ojcem Smythem”, „czy to doprowadziło cię do czynności z samym sobą”, „czy w rezultacie tych czynności wyszło z twojego ciała nasienie”.
Kilka dni po tym przesłuchaniu pojawiła się kolejna ofiara – obu chłopcom nakazano milczeć i odradzono zgłoszenie policji tego, co się stało.
„Nie martw się”, usłyszał w czasie spowiedzi jeden z molestowanych chłopców, „Zostanie ci to wybaczone. Prawdopodobnie kusiłeś księdza, Bóg ci to wybaczy”.
Brendan Smyth zmarł na atak serca w więzieniu, do którego trafił dopiero w 1994 roku, trzy lata przed swoją śmiercią.
Ksiądz Eugene Green dopiero w 1999 roku dostał wyrok 12 lat więzienia za gwałty na 26 dzieciach, których się dopuścił w latach 1965-1982. Jego ofiarami byli zwykle chłopcy w wieku ośmiu lat, służący przy nim do mszy. Oferował im alkoholowe drinki i papierosy. Pomimo tego, że w czasie procesu przyznał się do winy, członkowie jego parafii w irlandzkim miasteczku Donegal zbierali dla niego pieniądze.
„Nie było tygodnia w West Donegal, żeby gdzieś tu nie molestowano dziecka czy dzieci, gdziekolwiek nie spojrzysz, przy drogach, w kościołach i szkołach” – powiedział BBC irlandzki policjant Martin Ridge.
Dzieci skarżyły się nauczycielom, opiekunom, spowiednikom – ale nikt nie reagował.
Pierwszą ofiarą, która zdecydowała się nagłośnić sprawę w mediach, był Andrew Madden. Andrew, który marzył o tym, żeby zostać księdzem.
Miał 12 lat, kiedy został zgwałcony po raz pierwszy. Koszmar trwał dwa lata. Kiedy miał 17 lat, postanowił opowiedzieć o tym nauczycielowi.
Nauczyciel poszedł z tą wiadomością do arcybiskupa.
„Myślałem, że wszyscy będą zaszokowani moją historią, ale nikt nie był. Nie rozumiałem, czemu. Lata później dowiedziałem się, że moja historia była jedną z wielu. Wszystko zamieciono po dywan.
Moja wiara skończyła się w chwili, kiedy arcybiskup zdecydował, że mój krzywdziciel nadaje się na księdza bardziej, niż ja.
Zacząłem pić. Moja cała wiara skoncentrowała się na butelce whiskey. To mi zostało”.
Psychoterapeutka i pracowniczka socjalna dr Marie Keenan, autorka książki „Child Sexual Abuse and the Catholic Church” (Molestowanie seksualne dzieci i Kościół katolicki), która rozmawiała z księżmi w czasie zbierania materiału badawczego pisze, że ośmiu na dziewięciu księży, którzy molestowali dzieci, przyznawało się do swoich czynów w czasie spowiedzi.
„Kiedy to opowiadałem, robiłem wszystko, żeby zminimalizować swój czyn (w trakcie spowiedzi) i prawdopodobnie używałem języka, który zacierał jego ohydę, ale niczemu w sposób otwarty nie zaprzeczałem” - powiedział jeden z nich.
Kościół katolicki zarówno w Republice Irlandii jak i w Irlandii Północnej kompletnie sobie nie radził z molestującymi księżmi. Nie miał na to ochoty. Zdarzało się, choć niezwykle rzadko, że wysyłał kościelnych przestępców do szpitali psychiatrycznych na terapię – jak Francisa Markeya.
Spędził on jakiś czas w szpitalu w Dublinie, po czym odzyskał posadę i wrócił do pracy z parafianami, w tym dziećmi. Kiedy doszło do kolejnego molestowania, Kościół ponownie wysłał go do tego samego szpitala. Po jakimś czasie Markey znowu wrócił do pracy.
Po następnym gwałcie władze Kościoła zainstalowały go w specjalnym centrum dla „homoseksualnych i dewiacyjnych księży”, które do 2004 roku działało w Straut w Anglii, oferując „terapię w kontekście duchowym”. Centrum prowadzone było przez amerykańską Kongregację Sług Parakleta, zajmujące się księżmi „z problemami".
Z Anglii odesłano go do Stanów do podobnego ośrodka. Po wyjściu Markey dalej krzywdził dzieci.
W 1994 roku w Dublinie powstało centrum terapeutyczne Granada, prowadzone przez bonifratrów i oferujące najpierw terapię indywidualną, a potem grupową. Klienci centrum byli tam przekierowywani nie tylko z obu Irlandii, ale i Wielkiej Brytanii. Jedną z zasad było to, że księża musieli opowiedzieć swoje historie, łącznie z molestowaniem, żeby rozumieć, jak mogli do tego doprowadzić.
Instytut zachęcał młodych księży do opuszczenia stanu duchownego. Starszych już nie, bo nie mieliby gdzie się podziać, jak powiedział „The Guardian” dyrektor ośrodka Patrick Walsh.
Ośrodek zamknięto w 2011 roku po raporcie opisującym rozliczne nieprawidłowości związane z jego działalnością – jedną z nich był fakt, że znajdowało się ono bezpośrednio w pobliżu dwóch szkól. Kilku księży uznano tam za wyleczonych, a po jakimś czasie znowu zaczęli oni molestować dzieci.
Tak było w przypadku Noela Reynoldsa. W 1999 roku wyznał on irlandzkiej policji, że molestował ponad setkę dzieci. Rok wcześniej został wypuszczony z ośrodka z adnotacją, że nikomu nie zagraża.
W 2009 roku Komisja Badająca Molestowanie Dzieci (powstała na zlecenie irlandzkiego rządu) opublikowała raport, w którym stwierdza, że wykorzystywanie seksualne nieletnich było w Kościele katolickim na porządku dziennym.
Irlandzcy biskupi wydali oświadczenie, w którym wyrażają zaszokowanie skalą zjawiska, brakiem systemu, który zapobiegałby przemocy i wspierał ofiary. Przyznali, że kultura krzywdzenia dzieci była w irlandzkim Kościele szeroko rozpowszechniona. Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy była chęć ukrycia sprawców, uniknięcia skandalu, dbania o reputację instytucji.
Co ciekawe, nikt nie wspominał o rzekomym prowokowaniu ze strony ofiar, co zdarzało się przedstawicielom polskiego Kościoła. Wręcz przeciwnie, biskupi wzięli odpowiedzialność na siebie i zapowiedzieli, że modlą się o ofiary księży.
Skandale pedofilskie przyśpieszyły laicyzację Irlandii. Według danych z września 2020 roku do pandemii regularnie w niedzielnych mszach uczestniczyło 27 proc. mieszkańców, a powrócić na nie, gdy niebezpieczeństwo przeminie, nie zamierzała co najmniej jedna piąta. Irlandzkie społeczeństwo w 2018 roku w referendum opowiedziało się również za depenalizacją aborcji - między innymi ze względu na to, jak okrutnie traktowano kiedyś na wyspie nieślubne dzieci i ich matki.
Bo irlandzkie dzieci były nie tylko molestowane – były też porzucane, zabierane matkom i sprzedawane za granicę. Przeprowadzano na nich eksperymenty medyczne. Zwłaszcza, jeśli pochodziły z niepełnych domów, czyli domów – zdaniem Kościoła i społeczeństwa - trudnych.
Dzieckiem z trudnego domu automatycznie stawało się dziecko pochodzące z nieślubnego łoża. Nie trzeba było udowadniać alkoholizmu rodziców czy przemocy domowej – wystarczyło być panną w ciąży.
Przez dekady karano za to matki, odbierając im dzieci – przy pełnej wiedzy i akceptacji państwa i we współpracy w Kościołem. Ofiary również doczekały się przeprosin zarówno od rządu, jak i poszczególnych zakonów, które dopuszczały się do okrucieństw zarówno w stosunku do matek, jak i dzieci. Żadna z ofiar tych przeprosin nie przyjęła.
Jeszcze w latach siedemdziesiątych XX wieku do klasy w szkole najpierw wchodziły dzieci z „normalnych’ domów, czyli tych, gdzie była mama i tata. Siadały w ławkach i czekały. Po 10 minutach zakonnica wpuszczała do pomieszczenia drugą grupę, „bękartów”, dzieci matek niezamężnych. Dla nich miejsce było z tyłu klasy. Wchodziły cichutko, ze spuszczonymi głowami.
Zawsze wypuszczano je ze szkoły wcześniej i nie wolno im było rozmawiać z dziećmi z „normalnych” domów. Zakonnice pilnowały tego podziału bardzo starannie, chodziło przecież o czystość i niewinność pierwszej grupy. Druga grupa była już skalana, ale ciężką i darmową pracą mogła ewentualnie odkupić grzechy matek.
„Niezamężne matki, których charakter dawał szansę na zbawienie, i te, których religijność znalazła się w niebezpieczeństwie” mogły liczyć na pomoc państwa irlandzkiego we współpracy z zakonnicami. Chodziło o zapewnienie, że dzieci zostaną ochrzczone i dostaną się do respektowanych rodzin, jak głosiła jedna z ulotek.
Gildia Opieki Katolickiej i ratowania Społeczeństwa (Guild to the Catholic Protection and Rescue Society) podkreślała w broszurkach informacyjnych, że otoczy opieką tylko te niezamężne matki, które „zawdzięczają swój straszny los naiwności, głupocie czy impulsowi, a nie wrodzonej niegodziwości”
Gildia w reklamach opisywała przypadki uratowanych kobiet, które miały służyć jako przykłady szczęśliwego zakończenia.
Przypadek takiej „porządnej w istocie” kobiety, nr 2059, dotyczył „bardzo wytwornej młodej osoby”, która została oszukana obietnicą małżeństwa – ojciec dziecka powiedział, że ożeni się z nią, jeśli odda dziecko do przytułku. Kobieta odmówiła i utrzymywała dziecko ze swoich zasobów pieniężnych, narażając się na oczywistą hańbę. Taka kobieta mogła liczyć na pomoc i miejsce w domu opieki.
Ale już przypadek 1733 dotyczył żonatego mężczyzny, który wplątał się w romans z „nierozsądną kobietą”, chcącą swoją ciążą „zniszczyć mu życie”.
Trzeba było ratować mężczyznę przed skandalem, a dziecko przed matką takiego pokroju.
Udało się dziecko umieścić w jednym z wielu Domów dla Mamy i Dziecka, z tym że oczywiście bez mamy, bo ta miała złe zamiary.
Całe pokolenia w Republice Irlandii wiedziały o istnieniu takich domów, godziły się z tym i nigdy o tym nie mówiły z powodu presji społecznej Kościoła katolickiego. Takich tematów tabu było więcej. Niepójście do spowiedzi czy do komunii po poronieniu przynosiło hańbę niedoszłej mamie.
Do lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku mężatka/kobieta, która urodziła dziecko, musiała iść do kościoła po błogosławieństwo księdza – jeśli tego nie zrobiła, była uważaną za nieczystą.
Niektóre kobiety, te czujące się po porodzie gorzej, uważały, że nie mogą przygotować posiłku, czy stanąć przy bramie swojego domu jako skalane. Błogosławieństwo musiało odbyć się w kościele – i to nie w czasie formalnej mszy.
„Samo urodzenie dziecka oznaczało popełnienie grzechu, bo to przecież skutek uprawiania seksu”, powiedziała jedna z kobiet badaczce Caelainn Hogan, autorce „Republic of Shame: How Ireland Punished »Fallen Women» and Their Children” (Republika wstydu: jak Irlandia karała „upadłe kobiety" i ich dzieci"). „Trzeba było umówić się na spotkanie z księdzem, żeby zmyć ten grzech”.
Niezamężne kobiety z dziećmi ściągały na siebie gniew rodzin i – przede wszystkim – wstyd. I to on był motorem wszystkich działań, jakie dotyczyły niezamężnej mamy – trzeba było się jej natychmiast pozbyć. Wszyscy wiedzieli, gdzie trzeba zawieźć grzesznicę.
Zwykle towarzyszyli im księża, ich ojcowie lub sprawcy ciąży. Młode kobiety nierzadko były przyprowadzane na miejsce siłą. Niektóre dowiadywały się, że nie wolno im nigdy wrócić do domu, bo ich czyn był niezmazywalny. Inne rodziły w domach, ukrywane przed obcymi, a potem rodzina zawoziła dziecko do placówki, żeby jak najszybciej się go pozbyć.
Jednocześnie starano się nie poruszać tego tematu, jako źródła potencjalnego zaraźliwego zepsucia. Catherine Corless w książce „Belonging: A Memoir of Place, Beginnings and One Woman's Search for Truth and Justice for the Tuam Babies" (Przynależąc: wspomnienie o miejscu, początkach oraz poszukiwaniu prawdy i sprawiedliwości dla dzieci z Tuam) przytacza świadectwo Jennifer, która zatrudniła się w takim domu i jej obowiązkiem było otwieranie drzwi przybyszom.
Widziała niekończący się przypływ kobiet, które przychodziły najczęściej w towarzystwie członków rodzin, by oddać swoje maluchy – bywało, że dochodziło do wyrywania dzieci z ramion matek.
Zdarzało się też, że szpitale wysyłały do instytucji dzieci porzucone po porodzie – z datami urodzenia wypisanymi na plecach maleństw.
Kobiety, które jeszcze nie urodziły, zostawały w instytucji dopóki mogły – najczęściej ze względów finansowych po roku od porodu (jeśli nie wcześniej) usuwano matkę z domu, a dzieci, zwłaszcza zdrowe i ładne, oddawano do adopcji.
Ciężarne nie były otaczane opieką, wręcz przeciwnie. Miały pracować na swoje utrzymanie. Nie było dla nich żadnej taryfy ulgowej. Po porodzie mogły karmić dzieci i je widywać, ale nacisk kładziono na produktywność matek i rozluźnienie więzi pomiędzy rodzicielkami a dziećmi.
W niektórych domach chore dzieci nie były badane przez lekarza. Jennifer była świadkiem słów jednej z zakonnic, która powiedziała, że pierwszy rok jest testem na siłę dziecka i nie ma co się spieszyć z leczeniem każdej choroby. Dlatego słabsze dzieci umierały.
Adopcje reklamowano w miejscowych gazetach, ale zakonnice liczyły głównie na przypływ gotówki z zagranicy. Nie sprawdzano rodzin, starających się o adopcję. Zdarzało się, że dochodziło do niej tak szybko, że matki nie zdążyły się pożegnać ze swoimi dziećmi, a prawo zakazywało przekazywania jakichkolwiek informacji na temat rodziców adopcyjnych.
Powstała w 2015 roku rządowa komisja ujawniła, że od 1922 roku przewinęło się przez takie domy 56 tysięcy kobiet, nawet 12-latek. Urodziło się w nich 57 tysięcy dzieci. Jeśli były zdrowe i „rokujące”, sprzedawano je za granicę (nazywano to adopcją, ale zawsze szło za tym wynagrodzenie przekazywane zakonom).
Inne musiały pracować albo były oddawane do okolicznych farm, gdzie musiały zarabiać na swoje utrzymanie. Część była wykorzystywana seksualnie. Duża grupa była regularnie bita.
Ann, kolejna bohaterka książki Corless, uciekła z zakonu, kiedy miała 19 lat. Zaszła w ciążę, kiedy miała 20 lat. Urodziła dziecko w jednym z takich domów. Kiedy doszła do siebie po porodzie, zakonnica powiedziała jej, że jej córeczka zmarła. Po latach dowiedziała się, że dziecku pozwolono umrzeć – zakonnice zdecydowały się nie przeprowadzić cesarskiego cięcia, które było konieczne dla uratowania dziewczynki. Naszpikowano matkę lekami, a ciało dziecka (wraz z setkami innych) przeznaczono do badań naukowych.
W latach sześćdziesiątych zdrowe dzieci poddawano eksperymentom medycznym – firmy Welcome Foundation i Glaxo Laboratories, które połączyły się w GlaxoSmithKline, przeprowadzały na nich testy szczepionek (między innymi na dur brzuszny, odrę, polio i tężec) bez zgody i wiedzy matek.
Jeden z prowadzących takie testy, profesor Patrick Meehan z wydziału Mikrobiologii University College Dublin, powiedział: „To długa tradycja – testowanie szczepionek w sierocińcach. Mówiąc wprost, szło się tam, gdzie był materiał”. Meehan nie poniósł żadnych konsekwencji za prowadzenie badań na dzieciach.
Michael Dwyer z University College Cork odkrył, że takim testom poddano 2 tys. dzieci.
GlaxoSmithKline przyznało, że testy w latach sześćdziesiątych spowodowały choroby u osiemdziesięciorga dzieci, którym omyłkowo podano szczepionki przeznaczone dla bydła domowego.
Ponadto w latach trzydziestych i siedemdziesiątych na maluchach testowano też sztuczne mleko. Dokumenty wspominają o skutkach ubocznych, takich jak wymioty czy zatwardzenie.
Na początku 2010 roku gospodyni domowa Catherine Corless postanowiła nauczyć się prowadzić badania historyczne. Odchowała czwórkę dzieci i szukała celu w życiu. Postanowiła odkryć prawdę o swojej matce, której akt urodzenia znalazła porządkując rzeczy po jej śmierci. Nie było w nim nazwiska ojca. Matka Catherine była nieślubnym dzieckiem, przenoszonym z jednej rodziny zastępczej do drugiej.
W wyniku swojego historycznego śledztwo Corless odkryła straszną prawdę o domu niezamężnych matek prowadzonych przez zakonnice w Tuam, niewielkim miasteczku w republice Irlandii. Między 2016-2017 przekopano na zlecenie rządu teren przynależący do domu (łącznie z szambem) i odkryto tam ogromną ilość ludzkich kości.
Według Corless w miejscu tym zakopano zwłoki ponad siedmiuset dzieci, które zmarły wskutek złego odżywiania i chorób dziecięcych. Nieliczni świadkowie po latach przypomnieli sobie, że widzieli siostry zakonne zakopujące coś pod osłoną nocy. Nikomu jednak nie przyszło do głowy, że są to ciała dzieci.
Najbardziej przejmujące było to, że dzieci te „nie zostały przecież uprowadzone. Oddaliśmy je zakonnicom pod opiekę. (…) Być może dlatego, żeby uciec przed bezwzględnością plotki. (…) zabraliśmy matkom ich dzieci, oddawaliśmy je, sprzedaliśmy je, przemycaliśmy je, głodziliśmy i zaniedbywaliśmy, aż zniknęły z naszych serc, oczu, a nawet z życia" – komentował w 2017 irlandzki premier Enda Kenny rewelacje komisji badającej losy dzieci z Tuam.
I znowu – głośno przepraszano. Zakonnice, rząd, inni, poczuwający się do winy i ci, którzy się do niej nie poczuwali, ale opłacało im się to politycznie. Ofiar instytucjonalnego zaniedbania i krzywdzenia w obu Irlandiach są setki tysięcy. Nie doznały psychologicznego wsparcia, bo przy takich systemowych nadużyciach nie jest to możliwe. Odebrano im wiarę w jakąkolwiek sprawiedliwość i nadal się ją odbiera, tuszując sprawy lub gdy okazuje się, że giną akta, a świadkowie tracą pamięć.
Nie wydaje się, by cokolwiek mogło naprawić krzywdy dzieci, które oddano w ręce państwa albo którymi zaopiekował się Kościół katolicki, mający chronić je przed złymi ludźmi w rodzinie i sąsiedztwie. Okazało się, że zło czyhało gdzie indziej i działo się na oczach wielu innych, którzy nie chcieli widzieć.
autorka „Belfast. 99 ścian pokoju”, wyd. Czarne, z wykształcenia iranistka i socjolożka, prowadziła na UJ autorskie zajęcia o ideologii dżihadu i sztuce islamu. Po stypendium na University College London została w UK. Mediatorka, trenerka zdrowia psychicznego mniejszości etnicznych, przez kilka lat pracowała jako support worker dla ofiar rasizmu - z migrantami i uchodźcami.
autorka „Belfast. 99 ścian pokoju”, wyd. Czarne, z wykształcenia iranistka i socjolożka, prowadziła na UJ autorskie zajęcia o ideologii dżihadu i sztuce islamu. Po stypendium na University College London została w UK. Mediatorka, trenerka zdrowia psychicznego mniejszości etnicznych, przez kilka lat pracowała jako support worker dla ofiar rasizmu - z migrantami i uchodźcami.
Komentarze