0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Jakub Włodek / Agencja Wyborcza.plFot. Jakub Włodek / ...

Okładka książki Hydrozagadka Jana Mecwela. dziewczyna pływa na nadmuchiwanym kole na jeziorze.
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Gdzie znika woda? Czy Polska musi stać się pustynią? Zmian klimatycznych nie powstrzymamy, ale wciąż możemy osłabić ich skutki. Regulowanie rzek, wycinanie lasów, zatruwanie jezior, osuszanie całych powiatów przez kopalnie odkrywkowe oraz hojne wsparcie dla rolnictwa przemysłowego. To nasza polska codzienność.

Publikujemy fragment książki Jana Mencwela „Hydrozagadka. Kto zabiera polską wodę i jak ją odzyskać” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2023). Autor próbuje znaleźć źródła problemu, jaki mamy z wodą. Rozmawia z naukowcami, aktywistami, rolnikami, czy hydrologami, aby zrozumieć, kto jest winny temu, że Polska pustynnieje. Opisuje, co dzieje się z wodą, ale przede wszystkim pokazuje, że możliwa jest inna przyszłość. Daje nadzieję, że nie jest jeszcze za późno, żeby ocalić nasze lasy, jeziora, rzeki i bagna.

Na zdjęciu: Muczne, Podkarpacie. Bieszczady. Zrywka drewna prowadzona przez Lasy Państwowe. 22 maja 2021 roku.

Polskie zagłębie deszczu

“Zabawa w powódź” zaczyna się w górach. To tam w naszym kraju spada najwięcej deszczu: jak podaje Encyklopedia PWN, polskie góry notują rocznie 1,5–2 tysiące milimetrów deszczu. Średnia dla Polski to około 600 milimetrów, nasze góry można więc śmiało nazwać „polskim zagłębiem deszczu”. To samo zresztą tyczy się każdych gór na naszej planecie.

By zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, wystarczy przypomnieć sobie wspominaną już tutaj szkolną tablicę z obiegiem wody w przyrodzie. Na każdej z nich widać, że góry są tym miejscem, w którym przesuwające się nad lądem powietrze (a wraz z nim wypełniająca je para wodna) zderza się z wyniesieniem terenu i zaczyna kierować się ku górze. Tam ochładza się, a wtedy następuje proces kondensacji pary wodnej i w efekcie zaczyna padać deszcz.

Na czym więc polega „zabawa w powódź” w polskich górach? Kto się tutaj bawi i czyim kosztem? Aby zobaczyć to na własne oczy, wystarczy wybrać się w region, w którym toczy się jeden z najostrzejszych konfliktów o przyrodę we współczesnej Polsce.

Pogórze Przemyskie to kilka pasm górskich między Przemyślem a Bieszczadami. Rosną tam relikty Puszczy Karpackiej – górski las złożony z buków, jodeł, jaworów i grabów.

Może się to wydawać zaskakujące, ale właśnie tak wyglądały przez tysiące lat lasy w niemal całych Karpatach. Nawet Tatry, znane dziś z majestatycznych świerków, kiedyś porośnięte były głównie bukami. O tej wielkiej zmianie zdecydował nie kto inny jak homo sapiens, a zajęło mu to niecałe pięćset lat, przy czym kluczowe było tak naprawdę ostatnich dwieście, kiedy to w Tatrach, Beskidach i Bieszczadach przybywało osadników, a wraz z nimi pól uprawnych, pieców hutniczych, chat pasterskich i stodół, a potem domów z bali. Żeby wszystkie te elementy powstały, pierwotny dziki las musiał znikać. Tak też się stało, ale zachowały się niewielkie fragmenty Puszczy Karpackiej, między innymi na terenach rozciągających się od Przemyśla do Ustrzyk Dolnych.

Relikty Puszczy Karpackiej od lat są intensywnie wycinane przez Lasy Państwowe. Wiemy to dzięki działaniom Inicjatywy „Dzikie Karpaty”, która zabiega o objęcie fragmentu Pogórza Przemyskiego najwyższym stopniem ochrony. Idea powstania na tym terenie Turnickiego Parku Narodowego od lat spotyka się jednak z oporem leśników. Gdy ci blokują możliwość powołania na tym terenie parku narodowego, w tym samym czasie wycinają z jego terenów najcenniejsze, pomnikowe okazy jodeł. Twierdzą przy tym, że coś takiego jak Puszcza Karpacka wcale nie istnieje. I to mimo że ich własne dokumenty, na przykład „Encyklopedia leśna”, mówią zupełnie co innego.

Co z tym wszystkim wspólnego ma woda? Otóż wielka wycinka lasów w górach to nic innego jak właśnie „zabawa w powódź”. Góry mają to do siebie, że się wznoszą. Ta ich banalna cecha nie tylko wpływa na to, że pada nad nimi więcej deszczu, ale także na to, że deszcz szybko po nich spływa i zasila strumienie i rzeki wijące się niżej.

Ten proces można albo przyspieszyć, albo spowolnić. W jaki sposób? Widać to gołym okiem, gdy tylko wjedzie się na teren prowadzenia „gospodarki leśnej” przez Lasy Państwowe.

Przeczytaj także:

Fabryka drewna w puszczy

Do nieistniejącego Turnickiego Parku Narodowego jadę pod koniec lutego. Trwa tam typowe polskie przedwiośnie: resztki śniegu po kolejnej słabej zimie, mżawka, wszechobecna wilgoć w powietrzu. Wszystko jeszcze szare, tylko mchy na drzewach zdradzają, jaką barwą wszystko niedługo buchnie. Od społeczników z Inicjatywy „Dzikie Karpaty” dostałem wskazówki, gdzie szukać obszarów, w których najlepiej widać Puszczę Karpacką. Niestety, szlaków turystycznych prawie tu nie ma – ci, którzy chcą puszczę wycinać, dbają o to, by nie przyciągała piechurów. W końcu udaje mi się dojechać do wylotu jednego ze szlaków.

Zastaję tam nieco apokaliptyczny widok. Tuż obok szosy jest wielka polana, cała rozorana kołami jakichś olbrzymich pojazdów. Choć tak naprawdę to nie polana, tylko składowisko drewna. Wielkie i mniejsze bale leżą w dużych stertach i czekają na transport. Jakbym dojechał do jakiejś fabryki, a jestem przecież w środku jednego z najcenniejszych przyrodniczo obszarów leśnych w Polsce. Nie poddaję się jednak i próbuję dostać się na szlak. I tu kolejna niespodzianka. Coś, co miało być szlakiem pieszym, jest wielkim, porozjeżdżanym wąwozem. W środku widać ślady kół i rowy wyżłobione przez ciągnięte po ziemi drewno. A co najważniejsze, środkiem tego szlaku płynie rzeka. Chociaż, mówiąc precyzyjnie, jest to raczej rzeka błota. Nie mam szans wspiąć się po niej do góry.

Zaczynam więc iść w dół i badać, dokąd płynie ta brązowa maź. Okazuje się, że wzdłuż drogi zbudowano specjalne odpływy, którymi spływa ona do szerokich rur, a nimi do najbliższego koryta naturalnej rzeki. Tak zwany szlak zrywkowy, czyli sztucznie poszerzona na potrzeby wywozu drewna z lasu droga, zamienia się w dodatkowy, sztucznie wzmocniony dopływ lokalnego strumienia.

W efekcie wezbranie w tym strumieniu jest znacznie większe niż wtedy, gdyby tego szlaku zrywkowego nie było. Do tego każde wycięte drzewo zmniejsza jego możliwości retencyjne.

„Spierdalaj stąd, ekologu”

Gdy stoję i patrzę na biegnącą w dół rzekę błota i złożone wokół niej bale, wycięte relikty Puszczy Karpackiej, przypomina mi się historia Zephaniaha Phiriego Maseko, słynnego farmera z Zimbabwe, który na zboczach swojej działki sadził drzewa, bo wiedział, że skutecznie zatrzymują wodę przed szybkim spływaniem. Działają jak naturalna maszyna retencyjna. Jego farma także była usytuowana na zboczu góry, a rolnikowi zależało na spowolnieniu odpływu wody.

Jak widać, celem prowadzonej na Pogórzu Przemyskim gospodarki leśnej jest coś dokładnie przeciwnego: woda ma spływać jak najszybciej, nowymi korytami. Tylko dlaczego?

– A pan co tu robi? – przerywa moje rozmyślania jakiś niski głos. Odwracam się i widzę mężczyznę w średnim wieku, wyglądającego przez okno terenowego samochodu. Parkuje obok mnie, wysiada i podchodzi do mnie żwawym krokiem.

– Ja? Zwiedzam teren Puszczy Karpackiej, chciałem pójść na spacer, bo to jeden z najcenniejszych lasów w Polsce... – zaczynam.

– Tu jest zrywka drewna. Nie widzisz znaków? Wszędzie są – odpowiada, a nagłe przejście na „ty” sprawia, że w głowie zapala mi się czerwona lampka.

– Nie zwróciłem uwagi. Ale jaka zrywka? Tu jest przecież szlak pieszy.– postanawiam nie dać za wygraną. W tym momencie z lasu, w który chciałem się zagłębić, dobiega ryk piły spalinowej.

– Spierdalaj stąd, ekologu. Nie chcemy was tu – warczy na mnie mój „rozmówca”. Obok jego terenówki parkuje drugie auto. Wysypuje się z niego czterech pokaźnych mężczyzn.

Nie wiem, kim są, ani co tu robią. Wiem, że jestem sam i że nie ma tu żadnych oczu, które widziałyby, co wydarzy się dalej. Do ryku piły dochodzi głośny trzask zwalającego się drzewa. Wycofuję się z polany niezdarnym krokiem. Mżawka się wzmaga, dookoła robi się szaro. Zanim się ulotnię, wpadam jeszcze po kostki w błoto, które płynie już teraz rozległym potokiem całą szerokością tego, co miało być szlakiem.

Trzy litry na sekundę

To, czego nie zdążyłem zbadać w Turnickim Parku Narodowym, zrobił za mnie Michał Książek, przyrodnik i pisarz. Odwiedził Puszczę Karpacką na początku lipca 2020 roku, dwa dni po powodzi. W tekście „Powódź błyskawiczna” opublikowanym na łamach „Przekroju” opisuje, jak gospodarka leśna Lasów Państwowych zwiększa ryzyko powodzi błyskawicznej na Pogórzu Przemyskim. Wpływają na to nie tylko wycinki drzew, ale także szlaki zrywkowe, place manewrowe dla pojazdów wywożących drewno i łyse pola w środku lasu utrzymywane na potrzeby myśliwych.

Jak podaje Książek w ślad za doktorem Andrzejem Affekiem z PAN, w lasach południowo-wschodniej Polski sieć dróg zrywkowych ma długość około 30 tysięcy kilometrów. Czy to dużo? Książek przypomina, że 40 tysięcy kilometrów liczy sobie... równik. A to drogi stworzone sztucznie i utrzymywane przede wszystkim po to, by łatwiej było w las wjechać ciężkim sprzętem i wywieźć z niego drewno.

Paradoks polega na tym, że większość lasów górskich nawet w dokumentach Lasów Państwowych nazywa się „lasami wodonośnymi”.

To jednak martwe pojęcie w sytuacji, gdy są one tak eksploatowane, że ich właściwości zatrzymywania wody zostają zaburzone. Michał Książek zadał sobie więcej trudu niż ja – policzył, jak duży wpływ może to mieć na szybkie spływanie wody w dół z lasu na niziny:

“Wtykam dłoń w jeden z takich odpływów: ten fragment ma przekrój jak moja dłoń, czyli około 150 cm2. Mnożę to przez prędkość nurtu, 20 cm na sekundę (wyliczyłem, wrzucając do strumyczka liść). 150 cm2 × 20 cm = 3000 cm3. Czyli trzy litry na sekundę, a 180 litrów na minutę przepływa przez przekrój mojej dłoni w sztucznym odpływie! A takich strumyków są tu setki!”. Książek cytuje także profesora Zbigniewa Karaczuna z SGGW, eksperta Koalicji Klimatycznej. Profesor mówi wprost, że to, co robią Lasy Państwowe w Karpatach, zupełnie nie przystaje do dzisiejszych realiów klimatycznych. Przypomnijmy: choć deszczu pada u nas nadal tyle samo, to mamy coraz mniej opadów drobnych i ciągłych, a coraz więcej nagłych. Nawałnice często zaczynają się właśnie nad górami, gdzie spada najwięcej deszczu, ale jest on nawet gwałtowniejszy niż ten na nizinach. A gdy taka nawałnica spadnie na las poddany „gospodarce leśnej” takiej jak na Pogórzu, katastrofa jest znacznie bardziej prawdopodobna: woda szybko spłynie sztucznymi rynnami, potoki poniżej zaliczą nagłe wezbranie, a woda popłynie nimi coraz szybciej w kierunku Bałtyku, po drodze zalewając drogi i domy.

Powodzie stulecia i tysiąclecia

Możemy dziś o tym nie pamiętać, ale dwie największe w naszej historii powodzie zaczęły się w górach. Obydwie nazywano zresztą „powodziami tysiąclecia”, ale mało kto zwrócił uwagę na to, że nadeszły akurat w ostatnim stuleciu tegoż tysiąclecia. A więc już po tym, jak na tereny górskie wprowadzono intensywną gospodarkę leśną.

Powódź z 1934 roku, jedna z większych katastrof dwudziestolecia międzywojennego, zaczęła się od rekordowych opadów w Karpatach. 16 lipca tego roku na Hali Gąsienicowej jednego dnia spadło 255 milimetrów deszczu – rekord niepobity do dziś. Wezbrane górskie potoki stworzyły na Wiśle falę powodziową, która przyniosła śmierć pięćdziesięciu pięciu osobom i straty liczone w miliardach dzisiejszych złotych.

Z kolei powódź z 1997 roku zaczęła się od nawałnic nad Sudetami i zalała dorzecze Odry. Skutków nie trzeba pewnie dziś nikomu przypominać, zwłaszcza że pokazano je ostatnio w popularnym serialu “Wielka woda”.

Oczywiście, nie oznacza to, że same wycinki lasów odpowiadają za obydwie te powodzie. Podobne katastrofy zdarzały się w historii Polski także wcześniej. W 1897 roku wielka woda zalała Kotlinę Jeleniogórską. W 1813 roku pod wodą znalazł się Kraków, podobnie jak w 1475 roku, a tę powódź obserwował sam Jan Długosz, który poświęcił tej katastrofie jeden z ostatnich wpisów w swoich Rocznikach. Musimy jednak zwrócić uwagę na fakt, że coraz częściej mierzymy się z podobnymi kataklizmami o rozmiarach, do których wcześniej dochodziło raczej co kilka wieków. I że za każdym razem zaczynały się w terenach górskich, które w międzyczasie traciły swoje wodochronne właściwości.

Co zatem robić? To samo pytanie zadał profesorowi Karaczunowi Michał Książek, a ten odpowiedział tak:

“Wystarczyłoby lasy górskie i te na stokach objąć specjalnym nadzorem i wyłączyć z „normalnego”, komercyjnego użytkowania. W części z nich można i trzeba prowadzić pozyskanie drewna, ale trzeba to robić w sposób niezwykle uważny, wycinając pojedyncze drzewa i ostrożnie zwozić niewielkie ilości drewna. Powinno się też zabronić regulacji górskich potoków i rzek, i odtwarzać ich naturalny charakter. Tereny zalewowe należałoby wyłączyć z możliwości zabudowy. Trzeba wreszcie uwierzyć, że zmiany klimatu następują i że skutki tego procesu będą bardzo groźne”.

Zyski wyrzucane w karpackie błoto

Mówiąc o skutkach zmian klimatu, profesor Karaczun ma także na myśli suszę. Bo przecież inaczej użytkowane lasy górskie mogłyby naprawdę stać się „lasami wodonośnymi”: jak gąbka przechwytywałyby nadmiar opadów (co oczywiście nie oznaczałoby, że ryzyko powodzi całkiem by zniknęło, ale na pewno by zmalało), a potem stopniowo oddawałyby wodę, zasilając górskie strumienie. A wraz z nimi nasze największe rzeki i cały obszar nawadnianego przez nie kraju. Nie w formie nagłej fali powodziowej, ale stabilnego obiegu wody w krajobrazie. Paruje, styka się z górami, skrapla się, spada, ścieka w dół. Tak, jak na szkolnej planszy.

Łatwo powiedzieć, ale trudniej zrobić. Lasy Państwowe ani myślą zrezygnować z intensywnych wycinek na terenach górskich. I to pomimo tego, że taka gospodarka leśna w polskich górach zwyczajnie się... nie opłaca. Jak pisze w „Dzienniku Gazecie Prawnej” doktor Antoni Kostka z Fundacji Dziedzictwo Przyrodnicze, górskie lasy to dla leśników worek bez dna. Tamtejsze nadleśnictwa nie przynoszą zysków, a na ich utrzymanie zrzucają się leśnicy z całej Polski w ramach tak zwanego Funduszu Leśnego.

„Można obrazowo powiedzieć, że zyski Lasów Państwowych powstają głównie w lasach gospodarczych Polski zachodniej, ale wyrzucane są w karpackie błoto” – pisze Kostka. Swój tekst uzupełnia szczegółowymi wyliczeniami uzyskanymi od samych Lasów Państwowych. Nawet oni nie kryją się z tym, że cięcie lasów górskich nie opłaca się w czystym rachunku zysków i strat.

O tym, jak taka rabunkowa gospodarka leśna wpływa na zwiększenie ryzyka powodzi, z dokumentów Lasów Państwowych oczywiście się nie dowiemy, mimo że wycinane przez nich lasy sami nazywają „wodochronnymi”. Urzędnicy wolą jednak traktować je jako źródło drewna. To trochę tak, jakby jakaś państwowa instytucja trzymała w garści całą flotę karetek pogotowia, ale używała ich do wożenia ziemniaków.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

;

Udostępnij:

Jan Mencwel

Aktywista, publicysta, współzałożyciel i były prezes, a obecnie Sekretarz Stowarzyszenia Miasto Jest Nasze. Autor książki „Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta”.

Komentarze