0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: FOT: WOJCIECH KARDAS / Agencja Wyborcza.plFOT: WOJCIECH KARDAS...

Gdzie znika woda? Czy Polska musi stać się pustynią? Zmian klimatycznych nie powstrzymamy, ale wciąż możemy osłabić ich skutki. Publikujemy fragment książki Jana Mencwela „Hydrozagadka. Kto zabiera polską wodę i jak ją odzyskać”, która ukazała się w 2023 roku nakładem Wydawnictwa „Krytyki Politycznej”.

Okładka książki Hydrozagadka. Kto zabiera polska wodę i jak ją odzyskać. Na okładce kobieta pływa w wodzie na nadmuchiwanym kole
Wydawnictwo „Krytyki Politycznej”

Autor, działacz społeczny i aktywista miejski, współzałożyciel stowarzyszenia Miasto Jest Nasze, próbuje znaleźć źródła problemu, jaki mamy z wodą. Rozmawia z naukowcami, aktywistami, rolnikami czy hydrologami, aby zrozumieć, kto jest winny temu, że Polska pustynnieje. Opisuje, co dzieje się z wodą, ale przede wszystkim pokazuje, że możliwa jest inna przyszłość. Daje nadzieję, że nie jest jeszcze za późno, żeby ocalić nasze lasy, jeziora, rzeki i bagna.

Na zdjęciu: mieszkańcy Włocławka przy zaporze na Wiśle podczas powodzi, 22.05.2010 r. Stan alarmowy Wisły we Włocławku został wtedy przekroczony.

Człowiek, który chciał „maksymalizować” Wisłę

Na opracowanej przez inżyniera Tadeusza Tillingera, wydanej w 1931 roku „Mapie polskich dróg wodnych” ówczesne rzeki i kanały są pogrubione kolorowymi liniami. Autor widział w nich sieć łączącą różne punkty kraju, a w tych punktach zasoby i towary, które można między nimi transportować. W przeciwieństwie do generałów, którym zamarzyła się potęga militarna oparta na „ślepych uliczkach” rzek, Tillinger był jednak realistą: uważał, że polskie rzeki nie nadawały się wtedy do spławiania towarów. Musiały więc zostać do tego celu odpowiednio przystosowane.

Kluczowa była Wisła, bo mimo dumnego miana „królowej polskich rzek” daleko jej było do skali i idącej za nią spławności Dunaju lub Renu. Aby to zmienić, nie wystarczyło pogłębienie rzek i wybetonowanie brzegów. Wizja Tillingera szła znacznie dalej. Wisłę miano ujarzmić, budując aż czterdzieści stopni wodnych na całej jej długości. To podejście, nie tylko do Wisły, ale do każdej rzeki, Tillinger nazywał jej „maksymalizacją”.

Do zagadnienia podszedł bardzo precyzyjnie i na chłodno: w pracy z 1936 roku przedstawił dowody na to, dlaczego mimo koniecznych ogromnych inwestycji transport towarów rzekami i tak będzie się opłacać, tyle że w długiej perspektywie. Tabele, wyliczenia, tonaże, suche inżynieryjne opisy przedstawiane przez Tillingera mogą uwieść, bo przy swoim rozmachu tworzą pozory racjonalności.

Tymczasem to, co proponował, było tak naprawdę jednym z najbardziej szalonych projektów II Rzeczpospolitej.

Zamiana ponadtysiąckilometrowej rzeki w system kaskad, zapór, elektrowni, śluz i sztucznych zbiorników wodnych. Największa w historii Polski operacja inżynieryjna. Całkowite przeoranie kręgosłupa Polski, chwycenie go w betonowe kleszcze i wyciśnięcie z niego wszystkiego, co się dało, jak pisze Tillinger, dla „dobrobytu kraju”.

Przeczytaj także:

Rosjanie budują stopień Włocławek

Tillinger, który całe życie poświęcił rozwojowi idei ujarzmienia rzek w Polsce, zmarł w 1955 roku. Nie doczekał więc chwili, o której nadejściu zapewne marzył całe życie. Dwa lata po jego śmierci z Komitetu Gospodarki Wodnej Polskiej Akademii Nauk wyszedł projekt budowy dziewięciu stopni wodnych na dolnej Wiśle. Pierwszym, który miał powstać, był stopień wodny Włocławek. Kolejne miały być zbudowane na wysokości Wyszogrodu i Płocka, Nieszawy, Ciechocinka, Solca Kujawskiego, Chełmna, Opalenicy oraz Tczewa.

Budowa stopnia Włocławek zaczęła się w 1962 roku i zajęła osiem lat. Bieg rzeki przegrodzono gigantyczną betonową ścianą. W efekcie spiętrzenia wody powstało Jezioro Włocławskie – największy sztuczny zbiornik wodny w Polsce. Jego wody zalały kilkadziesiąt wiślanych wysp oraz okalające rzekę lasy łęgowe i mokradła.

W realizacji tego wielkiego przedsięwzięcia od samego początku pomagali radzieccy inżynierowie.

„Mówiono nawet, że to ruska zapora, bo technologia była radziecka, zresztą jak na tamte czasy nowoczesna. »Towarzysze« mieli doświadczenie z wielu innych podobnych inwestycji” – wspominał po latach Zygmunt Babiński, hydrolog, który pracował przy budowie tamy.

Mieli doświadczenie? Nie było chyba w XX wieku drugiego imperium światowego, które by przekształciło swoje rzeki tak bardzo jak Związek Radziecki. Samo pojęcie „maksymalizacji rzek” Tadeusz Tillinger zaczerpnął zresztą od rosyjskich naukowców. I to bezpośrednio, bo lata swojej młodości spędził w carskiej Rosji, gdzie pracował między innymi przy przekształcaniu rzeki Doniec w drogę wodną.

U źródeł idei „maksymalizacji rzek” leżała wielka wizja regulacji Wołgi, największej rzeki Europy, ciągnącej się przez ponad 3,5 tysiąca kilometrów, a więc ponad trzykrotnie dłuższej niż Wisła. Projekt regulacji Wołgi realizowany był niemal przez cały czas istnienia Związku Radzieckiego – od lat 30. do późnych lat 80., jest więc rówieśnikiem rosyjskiego totalitaryzmu od jego zarania aż po chwilowy schyłek.

Koktajl Mołotowa na dnie zalewu

W roku 2001, a więc trzy dekady od otwarcia tamy we Włocławku, polski oddział międzynarodowej organizacji WWF wydał raport na temat problemów i wyzwań stwarzanych przez ten obiekt. Główny wniosek płynący z analiz ekspertów może się wydać zaskakujący. Zdaniem autorów raportu głównym problemem jest... zwiększenie ryzyka powodziowego. To paradoks, bo tworzenie zapór na rzekach i powstających przed nimi zbiorników wodnych jest często przedstawiane jako środek zapobiegający potencjalnym powodziom. A jednak po zbudowaniu tamy we Włocławku znacznie zwiększyło się ryzyko powodzi zatorowej w zimie.

Woda w powstałym po budowie zapory Zalewie Włocławskim płynie zdecydowanie wolniej, przez co tworzą się olbrzymie zatory lodowe. A lód, czyli zamarznięta woda, ma tę niezwykłą z pozoru cechę, że jest lżejszy od wody płynnej. Dlatego zbite masy lodu utrzymujące się na powierzchni doprowadzają do spiętrzenia wody, która zaczyna występować z brzegów.

Większe ryzyko powodzi to tylko wierzchołek tej, nomen omen, góry lodowej. Eksperci WWF wskazują na kolejny poważny problem, który wraz z wodą piętrzy przed nami zapora we Włocławku. A właściwie, nie przed nami, ale przed przyszłymi pokoleniami. To tykająca bomba zegarowa, której licznik uruchomiono w momencie oddania do użytku zapory, nawet jeśli wtedy nie zdawano sobie sprawy, że prędzej czy później nastąpi wybuch.

Ta bomba działa tak: wielka ściana przegradzająca rzekę sprawia, że woda w niej płynąca traci właściwości samooczyszczające. W miejscu, w którym woda natrafia na ścianę, wszelkie niesione przez nią materiały nieulegające szybkiemu rozkładowi po prostu się zatrzymują. Osiadają na dnie zbiornika, tworząc toksyczny koktajl. Już od lektury jego składu może się zakręcić w głowie: arsen, kadm, nikiel, kobalt, chrom, ołów, cynk, wanad. W setkach lub nawet tysiącach ton.

Spływały tam przez całe dekady, w tym dekadę Edwarda Gierka, czas wielkiego uprzemysłowienia peerelowskiej gospodarki. To wtedy nad Wisłą pełną parą działały wielkie zakłady przemysłowe, które pracowały na Gierkowski „wielki skok”. Aby tego skoku dokonać, zakłady spuszczały do Wisły „koktajl Mołotowa”. A ta, przegrodzona tamą we Włocławku, odłożyła go dla przyszłych pokoleń.

W 2001 roku, w którym wydano raport WWF, skala problemu toksycznych osadów na dnie zbiornika we Włocławku nie była jeszcze bliżej znana, ale już wtedy autorzy nie pozostawiali wątpliwości: ten problem nie da o sobie zapomnieć. A zatem jedna tama przegradzająca Wisłę zostawiła nas z widmem aż dwóch katastrof: zimowych powodzi zatorowych i tysięcy ton metali ciężkich, które zalegają w największej polskiej rzece. Niezły wynik jak na inwestycję, która miała być symbolem tego, że potrafimy zapanować nad przyrodą i podporządkować sobie ją dla naszego „dobrobytu”.

Jak trocie wycofały się z Wisły

Przyjrzyjmy się zresztą bliżej temu ujarzmianiu przyrody. Mówiąc wprost, chodzi po prostu o jej zniszczenie. Eksperci z WWF nie pominęli w swoim podsumowaniu i tego aspektu trzech dekad funkcjonowania tamy we Włocławku. Wnioski? Dla przyrody ten bilans jest po prostu tragiczny. Przede wszystkim z rzeki właściwie wycofały się ryby wędrowne, takie jak łosoś, certa i troć. Co je wygoniło? Sama zapora. To dla ryb po prostu wielka ściana, która przegrodziła ich naturalny szlak prowadzący z żerowisk w Morzu Bałtyckim do tarlisk w górze rzeki.

Jesienią każdego roku trocie przepływały setki kilometrów w górę Wisły. Znajdowały dogodne miejsca w płytkich wodach rzek i tam zakładały gniazda tarłowe. Takie gniazdo przypomina usypany w rzece żwirowy kopczyk. To właśnie w nim samice zakopują ikrę. Wokół nich krążą samce, które walczą między sobą o pozycję dominującego. I tak przez nawet kilkanaście godzin.

Gdy cały akt jest zakończony, samce i samice zostawiają ikrę w gnieździe i płyną do morza. Wiosną z ikry wylęgną się larwy troci. Po roku-dwóch podrośnięte trocie (mówi się na nie „smolty”) powędrują w dół rzeki na żerowiska do Bałtyku. A potem, przy odrobinie szczęścia, wrócą pod prąd, by złożyć ikrę.

Brzmi jak coś, co ludzie chętnie nazywają „pięknym spektaklem przyrody”, choć ryby wędrowne nie robią tego dla sztuki, ale dla przetrwania gatunku. Tak czy inaczej po powstaniu tamy we Włocławku przedstawienie się skończyło – ryby łososiowate zwinęły afisze i wycofały się z największej rzeki wpływającej do Bałtyku. I to pomimo tego, że w zaporę wbudowano tak zwaną przepławkę dla ryb, która miała rzekomo ułatwić im przemieszczanie się w górę rzeki. Jak widać, to za mało, a przegrodzenie rzeki wielką betonową ścianą to drastyczna ingerencja w jej naturalny ekosystem.

Wnioski ekspertów WWF potwierdzili kilkanaście lat później naukowcy z Instytutu Rybactwa Śródlądowego w Olsztynie. W ich pracy z 2018 roku zza naukowego języka i tabel z danymi o wielkości połowów wyłania się obraz zaginionego świata, jakby opisywali zatopiony ląd, wraz z którym zniknęły zwierzęta i rośliny. Tyle że jest dokładnie odwrotnie: to inny żywioł „pochłonął” wodę.

Trudno to sobie wyobrazić, bo ludziom wydaje się, że rzeka płynie przecież tak, jak płynęła. Ale nie ma w niej już licznych gatunków ryb, na które ludzie żyjący nad Wisłą sto lat temu często natrafiali. Z jesiotrem na czele.

Co ważne, ryby wędrowne zniknęły nie tylko z odcinka rzeki powyżej zapory. Rzeka zupełnie się zmieniła także poniżej, od Włocławka w stronę ujścia. To nie tylko efekt powstania zapory, ale także wcześniejszych zmian na odcinku rzeki bliżej ujścia. Wisłę regulowano tutaj jeszcze w XIX wieku, za czasów zaboru pruskiego, budując sieć ostróg i zwężając jej koryto niemal dwukrotnie. Tama we Włocławku postawiła kropkę nad „i”, tyle że ta kropka jest znacznie większa od samej litery.

Wielka betonowa ściana zatrzymała tak zwane rumowisko wleczone – piaski, żwiry i inne elementy, które normalnie płyną wraz z wodą i stopniowo osiadają na dnie. To właśnie one tworzą rzeczne mielizny i łachy – element krajobrazu dobrze znany dzisiejszym mieszkańcom Warszawy i okolic, szczególnie dzielnic położonych na południu, takich jak Wawer i Wilanów. To na ich wysokości znajdują się wiślane rezerwaty: Wyspy Zawadowskie i Świderskie, które powstały właśnie dzięki nanoszeniu przez rzekę piachów i żwirów. Tuż pod miastem tworzą niezwykły, zmieniający się z roku na rok archipelag.

Takie archipelagi w przeszłości na pewno występowały też na dolnym odcinku Wisły. Zniknęły, bo po przegrodzeniu rzeki poniżej zapory jej dno obniżyło się aż o 4 metry. To dlatego, że woda płynąca bez rumowiska eroduje dno, czyli wgryza się w głąb, nie nanosząc jednocześnie niczego, co mogłoby ten proces zrównoważyć.

Hydroenergetyka w Polsce bez przyszłości

Ktoś może powiedzieć, że to są oczywiste koszty uboczne rozwoju. Może i z powodzią coś poszło nie tak, ale nie zapominajmy o innych celach „ujarzmienia” rzek: produkcji prądu i transporcie. Może jednak te koszty uzasadniają korzyści, które czerpiemy?

Zacznijmy od produkcji energii elektrycznej przez elektrownię umieszczoną w zaporze. W czasach, gdy zaporę projektowano, ten argument mógł być rzeczywiście istotny, bo skala zapotrzebowania na energię była zupełnie inna. Hydroenergetyka mogła wydawać się przyszłościowym kierunkiem, szczególnie gdy brało się za przykład Związek Radziecki zaspokajający wtedy jedną czwartą zapotrzebowania na prąd właśnie dzięki ujarzmionym rzekom.

Z dzisiejszej perspektywy trzeba na to spojrzeć zupełnie inaczej. Jak na ogrom takich inwestycji i ich wszystkie koszty, łącznie ze stratami dla środowiska, moc elektrowni wodnych jest bardzo niewielka. Elektrownia we Włocławku ma moc 160 megawatów. Czy to dużo? Dziś pojedyncze farmy fotowoltaiczne potrafią zapewniać moc 100 megawatów, a nie wymagają tak wielkich nakładów finansowych, nie prowadzą też do niszczenia naturalnego krajobrazu. Wręcz przeciwnie: coraz częściej stawiane są na terenach, które już zostały zniszczone przez wielki przemysł i w zasadzie nie nadają się do użytku.

W Mysłowicach farma fotowoltaiczna ma powstać na terenie dawnego składowiska odpadów paleniskowych. Dziś to wielka i toksyczna dziura w ziemi. Fotowoltaika, zamiast przyczyniać się do szkodliwych zmian w krajobrazie, jest w stanie je odwrócić: teren znowu będzie mógł zostać wykorzystany do czegoś pożytecznego.

Hydroenergetyka działa dokładnie na odwrót: jej ukrytym kosztem jest zubożanie krajobrazu i niszczenie przyrody, do tego właśnie prowadzi przegradzanie dzikich rzek i zalewanie terenów nadrzecznych. Z mitem hydroenergetyki jako „czystego prądu” rozprawił się w książce „Zrozumieć transformację energetyczną. Od depresji do wizji albo jak wykopywać się z dziury, w której jesteśmy” Marcin Popkiewicz, analityk i ekspert energetyczny. Jego wniosek jest jasny: ze względu na małe opady i niewielkie różnice wysokości w Polsce energetyka wodna ma tak mały potencjał, że nie ma żadnego znaczenia – ani w dzisiejszym, ani w przyszłym miksie energetycznym.

„W połączeniu z licznymi negatywnymi konsekwencjami środowiskowymi oznacza to, że

powinniśmy w ogóle odpuścić sobie wodne elektrownie przepływowe jako źródło energii”

– pisze Popkiewicz.

Popiera to konkretnymi wyliczeniami: dziś elektrownie wodne generują 2 terawatogodziny prądu rocznie. Nawet gdyby ten wynik podwoić, byłby to symboliczny wkład w nasze dzisiejsze zapotrzebowanie na energię. Ceną za ten symboliczny wkład musiałby być olbrzymi program budowy tam na rzekach. Pochłonąłby setki miliardów złotych i oznaczałby destrukcję przyrody, jakiej Polska jeszcze nie widziała.

Transport rzeczny odchodzi do lamusa

Wróćmy do bilansu zysków i strat zapory we Włocławku. Ryzyko powodziowe tylko wzrosło. Z rzeki wycofały się rzadkie i cenne gatunki ryb – można wręcz powiedzieć, że tama „zatopiła” część ekosystemu Wisły. Pod dnem zapory zalega bomba chemiczna. W zamian mamy symboliczny wkład w krajową produkcję prądu. A szlaku handlowego jak nie było, tak nie ma i raczej nie będzie.

Można się więc zastanawiać, czy nie w tym właśnie tkwi sedno problemu. Może trzeba po prostu dokończyć dzieła, zbudować pozostałe kaskady i zamienić wreszcie Wisłę w żeglowny szlak handlowy, a wtedy wszystko nagle zyska sens?

Zamiast na tirach z hałasem i spalinami rozjeżdżających nasze drogi, towary będą sunąć po taflach wód. Nowocześnie. Niskoemisyjnie. Cicho i elegancko. Czy ta gra nie jest jednak warta świeczki? Musimy przecież redukować emisje dwutlenku węgla wszelkimi możliwymi sposobami. A transport odpowiada za 16 procent gazów cieplarnianych, które emitujemy do atmosfery jako ludzkość.

Mowa więc o jednym z podstawowych wyzwań, któremu musimy dziś sprostać. Nawet jeśli zupełnie pominiemy dewastację środowiska naturalnego, jakiej trzeba dokonać, by nasze rzeki „zmaksymalizować”, dziś jest już jasne, że transport rzeczny nie wytrzymał próby czasu i odchodzi do lamusa. Szczególnie w konkurencji z takim, wydawałoby się, mało nowoczesnym, XIX-wiecznym wynalazkiem, jakim jest... kolej.

Żegluga śródlądowa przegrywa z koleją właściwie pod każdym względem. Przede wszystkim jest wolniejsza. A to ma ogromne znaczenie, bo jak tu oferować klientowi towar, który dopłynie do niego z mozołem dziesięć razy wolniej, niż dojechałby koleją? Po drugie, transport rzekami jest zawodny, bo nawet pogłębione polskie rzeki nie będą się nadawały do przewożenia towarów przez cały rok. Dowodem na to jest Dunaj, największy „szlak żeglugowy” w Europie, który jest spławny przez około dwie trzecie roku. Kolej takich barier nie zna i kursuje przez cały rok, zwłaszcza że zimy mamy coraz łagodniejsze.

Po trzecie, transport wodny wymaga ogromnych nakładów, bo z rzek trzeba zrobić drogi wodne. To oczywiście operacja znacznie droższa i trudniejsza niż stare dobre i sprawdzone kładzenie szyn. No i wreszcie, co może się wydawać zaskakujące, żegluga śródlądowa oznacza większe emisje dwutlenku węgla niż nowoczesna, efektywna energetycznie kolej.

Za dowód na efektywność transportu rzecznego często służą europejskie rzeki giganty, takie jak Ren i Dunaj, które nadal mają istotne znaczenie jako szlaki handlowe. Tyle że, jak wskazują eksperci WWF, ma się to nijak do rzeczywistości polskich rzek, które w porównaniu z tymi gigantami to zaledwie cieki. Nawet potężna z naszego punktu widzenia Wisła ma w Warszawie, czyli w połowie swojego biegu, czterokrotnie mniejszą wartość przepływu niż Dunaj w Wiedniu. Żeby rozwiązać problem jej żeglowności, trzeba by zrealizować koncepcję Tillingera. Czyli de facto radziecką z ducha wizję „maksymalizacji” Wisły poprzez przegrodzenie jej całą siecią zapór takich jak ta we Włocławku.

pejzaż z rzeką, lasem i piaszczystymi wyspami
Mecmierz kolo Kazimierza Dolnego. Widok na rzekę Wisłę i rezerwat przyrody Krowia Wyspa. Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Wyborcza.pl

Półdzika Wisła to nasza przewaga

Spójrzmy prawdzie w oczy:

pozostawanie przy koncepcji kaskad Wisły jest dziś wierną imitacją radzieckiej myśli rozwojowej, i to takiej sprzed stu lat.

Byłaby to nie tylko totalna, ale wręcz totalitarna ingerencja w krajobraz i przyrodę, pomijająca nie tylko wartość przyrodniczą, jaką stanowi Wisła, ale nawet zwykłą kalkulację zysków i strat. Ten megalomański projekt nie spina się pod żadnym względem – ani jako „szlak handlowy”, ani ochrona powodziowa, ani jako źródło energii. Wisła, wciąż w dużej mierze – przynajmniej na środkowym odcinku – wielka naturalna rzeka, stanowi unikatowy w skali Europy ekosystem i krajobraz z meandrami, plażami, wyspami i łachami, który musiałby zostać zaprzepaszczony. Zniknęłyby też właściwości samooczyszczające rzeki. Pora sobie powiedzieć: mamy szczęście, że kaskady Wisły nie zostały nigdy zrealizowane. Ta półdzika rzeka to dziś nasza przewaga rozwojowa nad Zachodem. Ale nawet ogryzek planu jej maksymalizacji, czyli zapora we Włocławku, kosztuje nas bardzo wiele, a zyski są prawie żadne.

W polskiej debacie publicznej co jakiś czas powraca pomysł, by zburzyć warszawski Pałac Kultury i Nauki. Opowiadają się za nim politycy różnych opcji, najczęściej konserwatywnych.

Temat jest ponownie poruszany przy okazji kolejnych kryzysów i wojen wywołanych przez współczesną Rosję, ostatnio po inwazji Putina na Ukrainę. Zburzenie Pałacu miałoby być symbolicznym gestem pozbycia się z naszej przestrzeni „sowieckiego dziedzictwa”. A co z zaporą we Włocławku? Tak samo jak Pałac została zainspirowana przez radziecką myśl techniczną i powstała przy pomocy radzieckich inżynierów. Ale jest kilka różnic. Z PKiN korzystają na co dzień tysiące mieszkańców i turystów, znajduje się tam kilkadziesiąt ważnych instytucji kultury i urzędów. Powiedzmy to wprost: to po prostu przydatny, używany przez warszawiaków i przyjezdnych budynek. Co innego zapora we Włocławku, gdyby podliczyć realny bilans zysków i strat, które przynoszą nam jej wybudowanie i utrzymywanie.

Sprawa jest zatem jasna: jeśli chcemy pozbywać się z naszej przestrzeni prawdziwego dziedzictwa radzieckiego totalitaryzmu, to w pierwszej kolejności należy zburzyć zaporę we Włocławku. Przeszłość nie jest w tym przypadku taka ważna – tak naprawdę będzie to świetna inwestycja w naszą przyszłość.

;

Udostępnij:

Jan Mencwel

Aktywista, publicysta, współzałożyciel i były prezes, a obecnie Sekretarz Stowarzyszenia Miasto Jest Nasze. Autor książki „Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta”.

Komentarze