16-letnia Parwana na spotkanie autorskie w Szwajcarii nie pojedzie. Tego, że uchodźczyni napisze książkę, system nie przewidział. Ani tego, że ludzie trzymani latami w niepewności i braku perspektyw, zaryzykują znowu. Dlaczego uchodźcy uciekają z Grecji?
Doirani to najbliższa grecka stacja kolejowa przy macedońskiej granicy. Na ziemi porzucony but, trochę dalej spodnie, bluza, puszki po konserwach i energetykach. Widać pośpiech. Na peronie stoi samotny dziecięcy wózek z Kubusiem Puchatkiem, w krzakach kolejny.
Gorsze od wózków jest to co obok. Łuski po nabojach są różnych kolorów i na różnym etapie rozpadu i rdzewienia - niektóre bardzo świeże. Kto i do kogo strzelał? Nie wiadomo. Nie wiedzą tego nawet organizacje pozarządowe zajmujące się monitorowaniem przemocy na europejskich granicach. Wiedzą o pobiciach przez straż graniczną, zabieraniu rzeczy, wrzucaniu do rzeki ze związanymi rękoma i strzałach na Morzu Egejskim. O tych na macedońskiej granicy, jeszcze nie.
Do tych, którzy właśnie przyjeżdżają, nikt strzelać nie będzie. Maszynista macha do znajomych policjantów. Czekają, aż pociąg się zatrzyma, wyganiają z wagonu wystraszonych ludzi: mężczyzn, dzieci, kobiety w chustach. Ustawiają ich pod ścianą, zabierają.
Grecka policja wie, po co przyjechali - uciec do Macedonii. Może próbują po raz pierwszy, może kolejny. Policja powinna puścić ich wolno, ale aktywiści ostrzegają, że coraz częściej takie zatrzymania kończą się inaczej, nielegalną deportacją do Turcji, tzw. pushbackiem. Bez decyzji sądu, bez zakończenia procedury azylowej, czasem z narażeniem życia uchodźców.
Niedaleko innej granicy, albańsko-greckiej, Greczynka Despoina przestrzega rodzinę z Iranu: nikomu nie dawajcie pieniędzy, wszystko zabiorą. "Gdybyśmy mieli pieniądze, nie szlibyśmy pieszo" - żartuje Fardin. "Przemytnicy już wszystko zabrali". Fardin ma około 30 lat, miły uśmiech i wypchany plecak. Idzie w stronę Albanii razem ze znajomym małżeństwem z dwójką dzieci.
Uważają, że nie mają wyboru. "W Grecji nie ma dla nich przyszłości, nie mogą nawet chodzić do szkoły" - patrzą na chłopców. Mają 7 i 9 lat, niosą śpiwory. Idą od dwóch dni, ale są weseli, trochę jakby szli na wycieczkę. Ta wycieczka może potrwać kilka lat, wieść przez różne granice.
Więcej się o Fardinie i jego przyjaciołach się nie dowiemy, śpieszą się. Do granicy jeszcze 9 km. Despoinę ten widok wciąż porusza. Ma około 50-lat i domek z werandą, na którą często zaprasza osoby wędrujące przez jej wioskę w stronę granicy. "Widzę ich tu codziennie. Przynajmniej 6-10 osób. To takie niesprawiedliwe".
Despoina chyba rozumie przez co przechodzą. Jej mama - turecka Greczynka, przechodziła przez granicę, kiedy miała 11 lat. Grecko-tureckie przesiedlenia objęły wtedy 2 mln osób. Wie, jak to jest zaczynać życie od nowa, szukać swojego miejsca w nieprzyjaznym otoczeniu. Na werandzie ma dla przybyszów kawę, ciasto i dużo współczucia. "Czasem wracają nocą. Mówią, że zabrali im wszystko, zawrócili". Spróbują znowu, bo wiedzą, że w Grecji nic ich nie czeka.
Ruchliwa ulica Michalakopoulou w Atenach, upał sięga niemal 40 stopni. „Mam dość tego europejskiego handlu ludźmi”. Pod niewielkim drzewem, przed siedzibą Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw uchodźców (UNHCR) Anwar Nilufaru łapie oddech w zapadnięte policzki. I opowiada: jak policja wciąż go aresztuje, zabiera rzeczy, jak zniszczono jego szałas, ucięto gałęzie drzewa, pod którym zamieszkał i słońce wypaliło mu skórę. I o tym, jak przyznano mu status uchodźcy, ale zabroniono wyjeżdżać, chociaż nikt go tu nie chce, a on wcale nie chce tu być.
Anwar Nilufary jest Kurdem z Iranu, z wykształcenia inżynierem. Głoduje od ponad 70 dni. Od lat próbuje opuścić Grecję. Bezskutecznie.
Udało mu się już kiedyś dostać do Szwecji, ale cofnięto go na mocy dublińskich regulacji, które przywiązują osoby wnioskujące o azyl do kraju, w którym złożyły wniosek. Nawet jeśli kraj z rozpatrywaniem wniosków sobie nie radzi i procedury ciągną się latami.
Anwar wymarzył sobie życie w Kanadzie. Na rządowej stronie Kanada informuje, że warunkiem przesiedlenia jest skierowanie przez UNHCR. Anwar zgłasza się do nich w 2015 roku, ale UNHCR odmawia. Mówi, że nie prowadzi programu przesiedleń poza europejskie granice.
Po latach wysyłania listów i pism Anwar uważa, że wyczerpał wszelkie legalne środki. W 2017 roku zamieszkał przed siedzibą UNHCR. To już jego drugi protest głodowy. "Trzymają mnie tu w Grecji jako zakładnika od 6-lat" - mówi i pisze na swoich social mediach.
Przy jego stanowisku zatrzymuje się kobieta w średnim wieku. "Czego pan chce od Grecji?" - pyta i nie czeka na odpowiedź. "Ten kraj robi co może. Nikt pana nie zmuszał, żeby tu przyjeżdżać”. „Nie możecie mi pomóc? Zapewnić mi bezpieczeństwa? To pozwólcie mi wyjechać” - odpowiada Anwar. "A czemu sam sobie nie pomożesz?" - kobieta odchodzi zdenerwowana. Biegnie za nią dwóch dziennikarzy spragnionych greckiego stanowiska w sprawie. Nie odpowiada, nie patrzy na nich, zaciska pięści, przyśpiesza kroku. "Grecy pani nie powiedzą, co myślą, boją się, że nazwą ich rasistami" - powie mi potem kelnerka w jednej z ateńskich restauracji.
UNHCR odpowiada, że nie może spełnić prośby Anwara i przesiedlić go do Kanady, że może spróbuje zintegrować się z greckim społeczeństwem. "Zdajemy sobie oczywiście sprawę z bardzo trudnej sytuacji, w jakiej znajdują się osoby korzystające z ochrony międzynarodowej, jeśli chodzi o ich samodzielność i dostęp do zatrudnienia w Grecji, ale szczere wysiłki są również potrzebne ze strony samych uchodźców, zwłaszcza jeśli posiadają oni poziom wykształcenia i umiejętności pana Nilufary".
Problem w tym, że coraz więcej uchodźców i organizacji pozarządowych widzi, że szczere wysiłki na niewiele się zdają, a wykształcenie nie ma większego znaczenia.
Według danych UNHCR w Grecji status uchodźcy ma ponad 68 tys. osób. Ponad 105 tys. jest w trakcie procedury azylowej. Niektórzy przechodzą rzekę Evros, inni przypływają morzem. Część ginie w trakcie podróży, niektórzy podczas nielegalnych deportacji (pushbacks) na europejskich granicach. W Grecji najwięcej osób ubiegających się o azyl pochodzi z Syrii, Afganistanu, Iraku, Pakistanu i Turcji. Historii jest wiele.
Sajrze, kardiochirurżce z Afganistanu talibowie najpierw zabili męża, potem przyszli po syna. Miał się przyłączyć albo zginąć. Udało im się uciec, ale tamtej nocy kiedy po gwałcie i dźgnięciu nożem straciła przytomność zniknęły jej 8-letnie bliźniaczki. Od 3 lat nie wie dokąd je zabrano, gdzie są, czy żyją. Mieszka z synem w tymczasowym ośrodku dla uchodźców niedaleko Aten. Obok łóżka wciąż trzyma stetoskop.
W tym samym ośrodku mieszka też Afrah. Miała 15 lat kiedy zaręczono ją z mężczyzną starszym od jej ojca. Mijały lata, ślub się zbliżał, a ona pokochała innego. Uciekli. O tym, że nie może wrócić już wiedziała. Była bardzo mała, kiedy jej starsza kuzynka też uciekła z chłopakiem. Rodzina ich zabiła, żeby zmyć hańbę. Afrah przez granice przechodziła w 6 miesiącu ciąży. Roczna córka nie rozumie jeszcze, o czym mama opowiada i dlaczego płacze, ale przychodzi się przytulić.
Kadige ma około 25 lat. Spotykam ją w Sindos koło Salonik. Długa, brązowa chusta, która sięga od głowy aż do pasa powiewa za nią, kiedy bawi się z synkiem. Rozmawiamy trochę po somalijsku, trochę na migi. Pokazuje ślady po operacji na ciele synka, której pewnie nie przeszedłby w ogarniętej wojną i dobijanej suszami i pandemią Somalii.
Ali jest z Afganistanu, ale pół życia spędził w Iranie, gdzie afgańscy uchodźcy są traktowani jak ludzie drugiej kategorii. Nie chciał, żeby jego dzieci wychowywały się w ciągłym zagrożeniu deportacją, prześladowane, bez możliwości legalizacji pobytu, pójścia do szkoły, szpitala czy znalezienia pracy.
Zwykle najtrudniej było dotrzeć do Grecji. Potem, żeby złożyć wniosek wystarczyło już poinformować służby albo zgłosić się na policję. Teraz policji niekoniecznie można ufać. "Oficjalnie nadal mają obowiązek przyjąć wniosek, ale coraz częściej słyszymy, że zabierają ludzi i przeprowadzają pushback" - mówi OKO.press Alexandra Bogos z Mobile Info Team, organizacji pomagającej uchodźcom prawnie.
Osoby, którym udaje się złożyć wniosek trafiają najczęściej do obozów dla uchodźców. Warunki są tam różne - od piekła Morii na Lesbos, która niedawno spłonęła, po cztery ściany w małym kontenerze, np. w Diavacie czy Larissie.
Obozy są zwykle daleko od miast, pośrodku niczego. Przed obozem w Malakasa, którego bram pilnują strażnicy, kilku mężczyzn pokazuje na komórkach, co dzieje się w środku. Na ziemi leży młody mężczyzna, nie może się ruszyć. Po karetkę zadzwonili 2 godziny temu. I nic. Ktoś inny pokazuje nagranie, jak syn omdlewa w jego ramionach, z trudem łapie oddech. Karetka nie przyjechała, być może miał udar. W obozie dostęp do wody jest tylko przez 2 godziny dziennie.
To porzucenie jest zupełnie niezrozumiałe dla ludzi, którzy chętnie zapraszają do domów i ugoszczą wszystkim, co mają. Taka jest rodzina Marzie z Afganistanu, którą spotykam w obozie w Diavacie. Marzie mówi, że z tymi karetkami to prawda, nie przyjeżdżają, każą brać taksówkę. Jej mama, Zahra, od pół roku nie może się dostać do dentysty. Zębów ma coraz mniej, nie może spać z bólu. Ojca, Gholama, przez dziwną narośl na plecach ból przeszywa od głowy do kolan.
Wyprawa do Aten i poszukiwanie lekarza, który ich przyjmie to koszt około 40 euro - szacuje Marzie. Miesięcznie na życie dostają około 200 euro.
"Osoby ubiegające się o azyl mają prawo do opieki lekarskiej, ale tylko w teorii. Są ubezpieczeni w oddzielnym systemie, który miał być zintegrowany z ogólnym greckim systemem ubezpieczeń zdrowotnych, ale nie jest. Słyszymy też, że odmawia im się przyjęcia bez wyraźnego powodu. Pewnie dlatego, że są uchodźcami" - mówi OKO.press Alexandra Bogos.
Gdzie rodzina Marzie chciałaby być? "Gdzieś, gdzie będziemy mogli normalnie i bezpiecznie żyć, gdzie pomogą moim rodzicom, a ja z siostrą będziemy mogły studiować" - mówi nastoletnia siostra Marzie, Zohre. Marzie chciałaby być nauczycielką. Zohre? "Ja to jestem niebezpieczna" - śmieje się. "Będę polityczką!".
Ale kiedy? Po złożeniu wniosku o azyl następnym etapem jest wywiad. To wtedy można opowiedzieć swoją historię, traumę, przekonywać urzędników, że jest prawdziwa. Termin? Za 4 lata. "Znam przypadki kiedy termin wyznaczono za 5 lat" - mówi OKO.press Alexandra Bogos z MIT. Dla dorosłych czekanie jest uciążliwe, ale najbardziej martwią się o dzieci. Często uciekali z myślą o nich, a teraz patrzą, jak przez lata nie mają dostępu do edukacji.
"Do edukacji starający się o azyl też mają teoretycznie prawo, ale w praktyce niewiele dzieci trafia do szkół. Formalności są zawiłe, nie są w stanie ich załatwić bez wsparcia pracowników socjalnych. Większość nie wie nawet, że ma do edukacji prawo. Obostrzenia związane z covidem tylko wszystko utrudniły" - relacjonuje Bogos.
"Od prawie dwóch lat się nie uczę, nie widzę nic poza obozem. Patrzę, jak moi rodzice cierpią. Ty byś nie zwariowała?" - pyta Zohre. Niestety, na końcu tego wyczekiwania jest coraz mniej nadziei. "Najbardziej boję się, że w końcu dostaniemy decyzję" - przyznaje Marzie.
Na końcu procesu o azyl można dostać odmowę (od której można się odwołać) albo status uchodźcy, albo chociaż ochronę uzupełniającą (daje mniejsze prawa i trwa krócej niż status uchodźcy). Zohre i Marzie wiedzą, co dzieje się z ludźmi, którzy w końcu dostali decyzje - nawet te dobre. "Wciąż sypiają nielegalnie w obozie. Nie mają gdzie pójść. Czasem próbują przekroczyć granicę. Wracają z połamanymi przez straż graniczną rękoma, gubią po drodze członków rodziny" - mówi Marzie. Jej rodzina dzieli się z nimi tym, co ma.
W innym obozie dwie nauczycielki z Afganistanu (wolą pozostać anonimowe) żyją z tego, co dostaną od sąsiadów. Jedna od dziewięciu, druga od czterech miesięcy - od kiedy dostały "niebieską pieczątkę", która w tutejszym żargonie oznacza decyzję (tego, co po grecku na pieczątce, nikt nie rozumie). "Nie zostawiłyśmy kraju dla zabawy. Zdaniem talibów kobiety nie mogą chodzić do szkół, a co dopiero uczyć. Nie dawali nam żyć" - mówią kobiety, które od czasu przyznania ochrony, trwają w zawieszeniu.
Proces ubiegania się o pozwolenie na pobyt jest wieloetapowy. "Trwa od kilku miesięcy do roku" - mówi Alexandra Bogos z Mobile Info Team. Potem na paszport czeka się kilka lat. W międzyczasie trwa walka o dach nad głową i jedzenie.
"Pomoc pieniężna kończy się miesiąc po przyznaniu statusu. Traci się też prawo do mieszkania w obozie" - tłumaczy Bogos. "W ciągu roku od uzyskania decyzji uchodźcy mogą się ubiegać o udział w programie HELIOS - uzyskać pomoc finansową, w znalezieniu mieszkania i integracji. Ale zbieranie potrzebnej dokumentacji nie jest proste, a kiedy minie rok, prawo do wsparcia się kończy" - relacjonuje Bogos.
Dotychczas osoby ubiegające się o azyl i uchodźcy mogli też liczyć na pomoc w opłaceniu czynszu z programu Estia, który finansował działania organizacji pozarządowych. Ale teraz za finansowanie programu nie będzie już odpowiadał UNHCR tylko grecki rząd. "Kwoty, które zaoferowano są bardzo małe. Wiele organizacji obawia się, że nie będą w stanie dalej prowadzić działalności" - mówi Bogos.
Od wielu osób, które próbują opuścić Grecję, słyszę, że bardzo chciałyby zostać, ale przez piętrzące się trudności i problemy, nie widzą tu dla siebie szans. "Ludzie są porzucani bez pomocy. Gdyby zaoferowano im drogę integracji, zorganizowano kursy greckiego - nawet płatne, wiele osób by skorzystało" - mówi Bogos.
"Zamiast tego rząd mówi o obronie granic przed uchodźcami i daje do zrozumienia, że o uchodźców to się w Unii dba, a Grecy są porzuceni w kryzysie. To idealny kozioł ofiarny, bo Grecy nie do końca znają prawdziwą sytuację uchodźców".
Osoby ubiegające się o azyl teoretycznie mogą pracować po upływie 6 miesięcy od złożenia wniosku. Ale gdzie, skoro obozy, w których mieszkają są pośrodku niczego, a pracy nie ma nawet dla Greków? Wśród państw OECD Grecja ma drugi najwyższy współczynnik bezrobocia - na poziomie 17 proc.
Szybko okazuje się też, że system nie bierze uchodźców pod uwagę. "Żeby móc pracować, muszą mieć grecki numer identyfikacji podatkowej: AFM. Ale, żeby mieć AFM, muszą mieć stały adres zamieszkania. A mieszkanie można wynająć dopiero kiedy ma się AFM" - relacjonuje Bogos. "Ludzie kombinują, muszą pracować na czarno, obchodzić system. Bardzo niewielu się to udaje, ale niektórzy otwierają własne restauracje, pracują w rolnictwie, przy budowach, w call center".
A reszta?
Ku rozpaczy właścicieli kawiarnie przy Victoria Square w centrum Aten nie cieszą się już szczególną popularnością wśród Ateńczyków. Późnym wieczorem przy jednym ze stolików śmieją się trzy kobiety mówiące po hiszpańsku, reszta jest pusta. Na ciemnym placu panuje cisza. Żeby nie obudzić dzieci.
Pośrodku brukowanego placu z zielonymi wysepkami, na postumencie, na którym ktoś napisał niedawno "wolność dla migrantów, wolność dla nas wszystkich", Tezeusz z brązu ratuje piękną Hippodamię z rąk centaura. Wejść na plac jest trudno, chociaż nikt go nie pilnuje i nie ma ogrodzenia. Przechodzień czuje się tam, jakby robił coś nieprzyzwoitego, zaglądał komuś do domu przez otwarte okno, przełaził bez pukania przez sypialnię.
Habib wychodzi do nas przed plac jakby wychodził przed dom. Martwi się. Jego żona nie może spać w nocy, od leżenia na bruku bolą ją plecy. Jest w 6 miesiącu ciąży. Inna kobieta niedawno urodziła, nosidełko z dzieckiem leży obok na ziemi. Rozłożone na ziemi koce i tobołki tworzą małe domostwa. Policja co jakiś czas zabiera wszystkich, ale przychodzą znowu. Wiedzą, że to tu będą ich szukać pracownicy organizacji społecznych, może pomogą z mieszkaniem. To tu co jakiś czas ktoś przywozi jedzenie.
Inni przychodzą dlatego, że tylko tu czują się trochę u siebie. "Nie lubię Greków. Kiedy mnie widzą, przeklinają, mówią: muzułmanin, nic z ciebie dobrego" - mówi 18-letni Milad, Afgańczyk urodzony w Pakistanie. Uciekł kiedy miał 15 lat. Czeka na decyzję. Trudno go pocieszyć. "Patrzą na nas jak na zwierzęta, a my mieliśmy piękne domy, studiowaliśmy. Moi rodzice pisali książki, wiesz? Mój umysł był piękny. A teraz? Już się nie uczę, nie mogę studiować, w mojej głowie są same złe myśli".
Milad bardzo nie chce skończyć jak te dzieciaki, które niedaleko Victoria Square zaczynają brać narkotyki. "Mają po 15 lat, zwariują od tego, zaczną kraść, być brutalne. Chcecie tu takich ludzi?" - pyta.
Co tam macie? - pytam nastolatków z Afganistanu siedzących na jednej z ateńskich uliczek przed otwartym bagażnikiem vana, w którym kobieta w kolorowych spodniach ustawia książki na półkach. Pokazują: podręcznik do greckiego, niemieckiego, angielskiego. Zależy gdzie kto chciałby trafić. A to, po persku? Poezja. O czym? "O miłości" - brzmi odpowiedź w tonie oczywistości. To, że o miłości można mówić tylko w języku pasztu, ewentualnie w perskim wiem już od Omida, 23- letniego tłumacza z Afganistanu, któremu uszy więdną, jak słucha tych całych Beatlesów.
"Tak, o to jesteśmy pytani najczęściej - książki o miłości, poezja. Wiele osób szuka też podręczników do greckiego, książek o historii Europy, filozofii. A my mamy tak niewiele" - mówi Becka Wolfe z Echo Library - ruchomej księgarni, która od lat jeździ po miastach i obozach dostarczając książki w 9 językach.
"Kiedy byłyśmy w Turcji w marcu, gdy wielu ludzi tkwiło na granicy, zorientowaliśmy się, że ich podstawowe potrzeby to nie tylko jedzenie i schronienie. Wszyscy chcieli czytać, rozwijać się. Zaczęliśmy zbierać książki w ich językach, ale niestety bardzo trudno je w Europie dostać" - mówi. Ostatnio zaginęła pierwsza i druga część Harrego Pottera ku rozpaczy chłopca, który przeczytał tylko trzecią.
16- letnia Afganka Parwana Amiri z obozu w Ritsonie nie czeka aż przywiozą książki, pisze własne. Pierwszą napisała jeszcze w obozie w Morii, gdzie trafiła w 2019 roku. Książka "Listy z Morii" właśnie ma zostać wydana w Szwajcarii. Ale Parwana jest uchodźczynią, więc mimo starań szwajcarskiego rządu na spotkanie autorskie nie pojedzie.
"Dla uchodźców przewidziano dwie możliwości wyjazdu: ochronę humanitarną albo połączenie z rodziną. Tego, że mogą napisać książkę, system nie przewiduje" - mówi Parwana, która nie czeka aż świat stanie się lepszy, już go zmienia.
Prowadzi kampanię na rzecz dostępu do edukacji. "W zeszłym roku chodziliśmy do szkoły chociaż trzy razy w tygodniu. Tylko na trzy godziny, ale zawsze. W tym roku odebrali nam nawet to" - mówi Parwana. Ale na państwową szkołę też nie czeka. Ze szkoły, którą koordynuje w obozie w Ritsonie dziennikarze wychodzą zszokowani. "Słuchałem 15-latek debatujących nad Celami Zrównoważonego Rozwoju. Czy u nas w ogóle uczą tego w szkole?".
Na początku września razem z innymi nastolatkami z obozu Parwana zapoczątkowała Młodzieżowy Ruch Uchodźczy - Youth Refugee Movement. "Chcemy uczyć się nawzajem o tym, jak osiągnąć Cele Zrównoważonego Rozwoju, takie jak walka z głodem, dyskryminacją, zmianami klimatycznymi i dać młodym uchodźcom możliwość działania" - mówi OKO.press Parwana.
Dziewczyny przygotowują transparenty, organizują w obozach manifestacje, opowiadają innym mieszkańcom o tym, jak zmienić świat na lepsze. Nahid z Afganistanu za swój cel postawiła sobie walkę o klimat. Kiedy opowiada o przyszłości świata i sprawiedliwości klimatycznej, dziennikarka komentuje: "O, jesteś taką Gretą z Ritsony". "Żadną Gretą" - ucina natychmiast Parwana. "To Nahid i jej walka".
*Niektóre imiona zostały zmienione ze względu na bezpieczeństwo bohaterów
** Pomóc Parwanie, Fereszte i innym mieszkańców obozów dla uchodźców możecie tutaj.
**Specjalne podziękowania dla Minority Rights Group International za wsparcie merytoryczne, zorganizowanie wyjazdu do Grecji i pomoc w skontaktowaniu się z aktywistami, instytucjami, uchodźcami i osobami ubiegającymi się o azyl.
Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).
Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).
Komentarze