0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Dawid Zuchowicz / Agencja GazetaDawid Zuchowicz / Ag...

Zasadniczo najlepszy byłby polexit, bo Polska na członkostwie w Unii Europejskiej wyłącznie traci, a wszelkie bogactwo wysysają z nas nienasyceni Niemcy. Jednak trudno o polexit, gdy ma się do wypełnienia misję, osobliwie polegającą na zawróceniu Europy z drogi ku absolutnemu permisywizmowi i totalnemu rozbisurmanieniu. Z trzeciej strony - jak tu robić polexit, gdy Polski już nie ma, ponieważ dawno się poddała i znajduje się obecnie pod brukselską okupacją? Tu prosiłoby się o ogólnonarodowe powstanie.

Powyższe tropy literackie nie pochodzą wbrew pozorom z fabuły słabej powieści political fiction, wręcz przeciwnie - to jak najbardziej rzeczywiste elementy narracji obozu Prawa i Sprawiedliwości na temat najnowszego sporu z Brukselą o praworządność w Polsce.

Od 2015 roku rząd PiS zrobił z Unii Europejskiej worek treningowy, obijany bez żadnych konsekwencji wedle aktualnych potrzeb propagandowych. Jednak teraz walka stała się realna, a jej stawka doniosła (możliwe zakręcenie kurka z europejskimi pieniędzmi), wobec czego przekaz ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego uwikłał się w sprzeczności.

Unia Europejska jest w nim zarazem potężna i chyli się ku upadkowi, natomiast suwerenna Polska PiS zarazem rośnie w siłę i równocześnie żałośnie jęczy pod butem brukselskiego okupanta.

Sądząc po chaosie propagandowym, rząd PiS jest zupełnie zaskoczony twardą postawą Brukseli.

Przeczytaj także:

Spór, który wywołał groźby polexitu

Przypomnijmy podstawowe fakty.

Na początku września dwóch prominentnych przedstawicieli Komisji Europejskiej - komisarz ds. gospodarczych Paolo Gentiloni (2 września 2021) i wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej Valdis Dombrovskis (7 września) - potwierdziło, że zwłoka w akceptacji polskiego Krajowego Planu Odbudowy związana jest z postępowaniem, które na wniosek premiera Mateusza Morawieckiego toczy się przed Trybunałem Konstytucyjnym Julii Przyłębskiej. Wedle zgodnych oczekiwań obserwatorów TK na polityczne zamówienie ma podważyć na gruncie polskiej konstytucji zasadę pierwszeństwa prawa UE. Chodzi o to, by wyroki Trybunału Sprawiedliwości UE w Luksemburgu dotyczące polskich sądów nie mogły być stosowane w polskim porządku prawnym.

Wstrzymanie akceptacji KPO pozbawia Polskę na początek 4,7 mld euro, a docelowo 24 mld euro grantów i 12 mld euro tanich pożyczek, bo o tyle wnioskowaliśmy.

Do tego 7 września Didier Reynders, unijny komisarz ds. sprawiedliwości, ogłosił, że Komisja Europejska składa skargę na Polskę do Trybunału UE i wnioskuje o kary finansowe za nierespektowanie środków tymczasowych orzeczonych przez TSUE, a dotyczących zamrożenia prac Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Sędziowie TSUE orzekli również, że system dyscyplinarny dla sędziów w Polsce jest niezgodny z prawem UE. Wykonania tego wyroku również domaga się Komisja Europejska.

W jakiej wysokości mogą być kary? W 2014 roku TSUE zasądził wobec Włoch (chodziło o składowanie niebezpiecznych odpadów) ryczałt w wysokości 40 mln euro i do tego karę okresową 42,8 mln euro co sześć miesięcy.

Komisja Europejska tylko raz dotychczas wnioskowała o karę dla Polski: chodziło o 100 tys. euro dziennie za niewstrzymanie wycinki w Puszczy Białowieskiej. Wtedy rząd PiS się cofnął i wstrzymał prace w puszczy. Jednak w sprawie zmian w sądownictwie KE ograniczała się do środków w szerokim sensie politycznych, czyli m.in. wniosków do Trybunału Sprawiedliwości. Kary finansowe (w sensie ścisłym i przez wstrzymanie akceptacji KPO) to nowy instrument nacisku w rękach Brukseli.

Obserwując popłoch w szeregach obozu władzy, instrument dotkliwy.

Potężna Polska PiS nie boi się Brukseli

Po pierwszych doniesieniach o możliwym wstrzymaniu akceptacji Krajowego Planu Odbudowy, premier Morawiecki 3 września napisał:

"Walczyliśmy o praworządność i demokrację podczas strasznych lat komunizmu, ale mamy znacznie dłuższą tradycję demokratyzmu i nie chcemy być pouczani przez nikogo z Europy Zachodniej, czym jest demokracja, czym jest praworządność, ponieważ wiemy to najlepiej".

Dzień po decyzjach Komisji Europejskiej, 8 września, na Forum Ekonomicznym w Karpaczu głos zabrał wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki i powiedział, co następuje:

" (...) żebyśmy wszyscy byli w Unii, ale żeby ta Unia była taka, jaka jest dla nas do przyjęcia. Jeżeli pójdzie tak, jak się zanosi, że pójdzie, to musimy szukać rozwiązań drastycznych. Brytyjczycy pokazali, że dyktatura brukselskiej biurokracji im nie odpowiada i się odwrócili, i wyszli".

Tego samego dnia na Twitterze wtórował mu poseł klubu PiS z Solidarnej Polski Janusz Kowalski. Najpierw sfotografował się w biało-czerwonej czapce i szaliku (dla pewności, gdyby ktoś przegapił, dodając napis "POLSKA!"), a następnie rozwinął przekaz wizualny w następującą myśl:

"Polska traci finansowo na członkostwie w Unii Europejskiej (vide koszty polityki klimatycznej). Niemcy, których partnerem nr 1 jest Rosja, rządzą w UE (vide Nord Stream). Komisja Europejska łamie unijne traktaty (vide ataki na Polskę). Czas na rzetelną ocenę czy ścieżka brytyjska nie jest dla Polski lepsza".

„Suwerenność Polski nie ma ceny, a Komisja Europejska prowadzi agresję prawną, ale stricte politycznie motywowaną i tak długo, jak nie napotka oporu, będzie ją eskalowała” - stwierdził z kolei europoseł PiS Jacek Saryusz-Wolski. I udzielił eksperckiej porady:

"Nie zawracać sobie głowy karami, bo one będą albo nie będą. Jak będą, to niech sobie potrącają od naszych funduszy, my je potrącimy sobie od naszej składki, to są śmieszne pieniądze, a poza tym suwerenność Polski nie ma ceny".

Wiceminister sprawiedliwości Sebastian Kaleta zasugerował, że Warszawa powinna w odwecie również ukarać finansowo Brukselę: "Polska musi podejmować działania adekwatne, symetryczne, tak, aby Polska nie odczuwała bezprawnych działań Komisji Europejskiej" - ocenił w TVP Info.

Pierwsza reakcja obozu Prawa i Sprawiedliwości była więc wojownicza: nie zastraszą nas, mamy swoją godność, nie damy się pouczać niemieckiej Unii Europejskiej, bo stoją za nami wieki historii praworządności. Do tego ewentualne kary zasądzone przez TSUE są bez znaczenia, ponieważ w odwecie możemy zmniejszyć naszą składkę do UE. A jak i ten pokaz polskiej potęgi nie przemówi eurokratom do rozumu, pójdziemy drogą brytyjską: referendum i polexit.

Jednym słowem idziemy na wojnę, a ponieważ nasza siła symbolizowana honorem i historią jest wprost niezmierzona, wojna ta jest już w zasadzie wygrana.

Biedna Polska PiS prześladowana przez brukselskie elity (i TVN)

Wojowniczy nastrój Prawa i Sprawiedliwości kurczył się jednak z biegiem dni.

Po pierwsze, okazało się, że wojna już była i ją przegraliśmy, po drugie, że Unia Europejska jest w zasadzie w porządku oraz po trzecie, że po prostu zostaliśmy źle zrozumiani przez Brukselę, co na pewno da się jakoś odkręcić i w efekcie wyklarować sytuację.

Że przegraliśmy wojnę, poinformował poseł PiS Marek Suski, ogłaszając wszem i wobec, że Polska niestety straciła niepodległość i dopiero musi ją ponownie wywalczyć: "Polska walczyła w czasie II wojny światowej z jednym okupantem, walczyła z okupantem sowieckim, będziemy walczyć z okupantem brukselskim. Bruksela przysyła nam namiestników, którzy mają doprowadzić Polskę do porządku, rzucić nas na kolana".

Nic dziwnego przeto, że w obliczu gniewu brukselskiego namiestnika zdanie zmienił też marszałek Terlecki - otóż okazało się, że gdy mówił o "rozwiązaniach drastycznych" na wzór brytyjski wcale a wcale nie miał na myśli polexitu: "Polska była, jest i będzie członkiem UE. Polexit to szopka wymyślona przez PO i TVN24. Dziś trwa walka o to czy UE będzie wierna zasadom, które legły u jej podstaw czy pogrąży się w sporach podsycanych przez totalną opozycję. Wierzę, że obecny marazm i kryzys UE uda się przełamać" - stwierdził marszałek.

Nie jest pewne, co miał na myśli Ryszard Terlecki, kiedy pisał o marazmie UE, kiedy jako żywo działania wobec rządu PiS wskazują, że instytucje unijne działają bardzo aktywnie. Trudno też powiedzieć, czy marszałek ma jakąś wiedzę, że wprost mówiący o polexicie poseł Kowalski zapisał się do PO bądź zatrudnił w TVN.

Wiadomo chyba jednak z grubsza, w jaki sposób Unia odwraca się od zasad. Wyklarował to kolega partyjny marszałka, przewodniczący sejmiku małopolskiego Jan Duda (prywatnie ojciec polskiego prezydenta): "Z Komisji Europejskiej dochodzą do nas sygnały, że mamy obowiązek promowania różnorodności preferencji seksualnych. Oznacza to zmuszanie nas do promowania neomarksistowskiej ideologii gender, którą uważamy za społecznie szkodliwą".

Podsumujmy, by nie zgubić się w gąszczu narracji: nie wyjdziemy z Unii Europejskiej, która jest dobra, choć nas okupuje i narzuca rozmaite seksualne preferencje. Niedobrze.

Przesiąkniętą defetyzmem kiepską atmosferę próbował poprawić dziś (13 września) premier Morawiecki, argumentując w "Dzienniku Gazecie Prawnej", że konflikt z Brukselą to tylko niewinne qui pro quo, nieporozumienie, które na pewno da się wyjaśnić: "Mam wrażenie, że Komisja Europejska błędnie zrozumiała naszą odpowiedź [dotyczącą systemu dyscyplinarnego sędziów]".

A skoro mamy do czynienia z błahym nieporozumieniem, znaczy to niezbicie, że Marek Suski się mylił i nie jesteśmy jednak okupowani, co również 13 września wyjaśnił w TVN24 minister Waldemar Buda: "Słowa Marka Suskiego to taka myślę, że bardziej przenośnia. Nikt nie chce walczyć w dzisiejszych czasach, a tym bardziej z UE".

Uff, kamień z serca.

Ultrapatriotyczny kociokwik przyniesie zgubne efekty

Jak rozplątać ten chaotyczny węzeł niedorzeczności stworzony przez polityków PiS? Czy jest w tym jakiś sens?

Wydaje się, że w pierwszym momencie politycy obozu władzy zadziałali odruchowo: tak jak zawsze do tej pory w konfliktach z UE zareagowali buńczuczną retoryką skierowaną na polityczny rynek wewnętrzny. Szybko jednak przyszło opamiętanie, bo w przeciwieństwie do poprzednich sporów, ten ma konkretny materialny wymiar - w interesie PiS leży takie załatwienie sprawy, by jak najszybciej uwolnić środki unijne składające się na Krajowy Plan Odbudowy i uniknąć kar za ignorowanie wyroku TSUE. A tego nie załatwia się krzykiem, tylko dyplomacją.

Inne wyjaśnienie przedstawił na łamach OKO.press Tomasz Bielecki, wskazując, że podkręcanie polexitowej narracji to próba wywarcia nacisku na Brukseli, swoistego szantażu: "Zobaczcie, z kim ja muszę współpracować w kraju", może wtedy mówić unijnym komisarzom premier Morawiecki, "im bardziej jesteście wobec nas twardsi, tym bardziej wzmagają się antyunijne nastroje".

Pytanie, czy taka stosowana już w poprzednich latach strategia ma szansę zadziałać również tym razem.

Odejście w ostatnich godzinach od wojowniczej retoryki może być z kolei przygotowaniem opinii publicznej na nieuchronny odwrót w starciu z UE - trudno przecież cofać się przed żądaniami kogoś, kto - jak chciał poseł Suski - jest niemal równy Hitlerowi.

Należy też pamiętać, że propagandowa kakofonia władzy, choć często zabawna w swojej absurdalnej nieporadności oraz inflacji wielkich kwantyfikatorów, ma swój wymierny długofalowy skutek: definiuje Unię Europejską jako wspólnotę aksjologiczną i polityczną opozycyjną wobec PiS i narodu polskiego samego w sobie, tak jak go definiuje obóz władzy. A to musi w efekcie wzmagać eurosceptyczne nastroje: być może jeszcze nie za miesiąc, być może nie za rok, ale w końcu zobaczymy efekty serwowanego Polakom regularnie komiksowego, ultrapatriotycznego kociokwiku.

A komu jest na rękę osłabienie poparcia dla Unii Europejskiej w Polsce, każdy już może odpowiedzieć sobie sam.

;

Udostępnij:

Michał Danielewski

Wicenaczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi

Komentarze