Partia Razem i Platforma Obywatelska ustami Donalda Tuska postulują skrócenie czasu pracy. Byłaby to pierwsza taka zmiana w Polsce od lat 80., kiedy w PRL wywalczono wolne soboty. Jeszcze nie tak dawno w Polsce pracowano 16 godzin dziennie przez 6 dni w tygodniu
„Do wyborów będziemy mieli przygotowany precyzyjny projekt pilotażu na czterodniowy tydzień pracy” — zapowiedział Donald Tusk w Szczecinie 9 lipca. Propozycję 35-godzinnego tygodnia pracy od kilku lat przedstawia partia Razem, projekt ustawy ma złożyć jeszcze w tej kadencji Sejmu. „To dobry moment na tę debatę, bo w Polsce od lat rosną pensje i produktywność pracy, a wciąż pracujemy tyle samo. Zmiana jest nieuchronna” — pisał Jakub Szymczak w OKO.press, sprawdzając, czy to jest możliwe (jest).
Zmiana wpisuje się w historyczny trend — im społeczeństwa stawały się zamożniejsze, tym bardziej skracały czas pracy. Było tak samo i na ziemiach polskich, chociaż — jako że byliśmy zawsze od Zachodu biedniejsi — skracaliśmy czas pracy wyraźnie później (także i dziś Polacy należą do najdłużej pracujących narodów w Europie).
Krótszy tydzień pracy zrujnuje polską gospodarkę, staniemy się mniej konkurencyjni
W najdawniejszych czasach większość ludzi pracowała na roli — a ich pracę regulował rytm prac polowych. W okresie siewów czy żniw pracowano od świtu do nocy. Zimą, kiedy dzień był krótki, a pracy mniej, było więcej czasu.
Sama idea „czasu wolnego”, a także „urlopu” w ogóle pojawiła się późno, wraz z nastaniem pracy w fabrykach w XIX w. Wcześniej człowiek albo pracował (jeśli musiał, a nie pracowali na niego inni), albo świętował.
W miastach zawsze pracowano bardzo długo. Posłużmy się tu przykładem Gdańska, najbogatszego miasta przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, miasta licznych rzemieślników.
Według historyczki Marii Boguckiej, czasu pracy czeladników nie regulowały żadne przepisy (majstrowie pracowali nieco krócej, czeladnicy i terminatorzy wstawali wcześniej i kładli się później, bo musieli przygotować warsztaty pracy). W statucie złotników z 1418 roku znalazło się postanowienie, że praca trwa od 5 rano do 9 wieczór.
Bogucka pisała („Gdańsk jako ośrodek produkcyjny w XIV-XVII, Warszawa 1962, s. 332):
„Czas pracy wahał się w zależności od sezonu oraz od tego, jak ciężka była praca w danym zawodzie - od 13 do 17 godzin na dobę, często zaś bywał jeszcze dodatkowo przedłużany. I tak np. u stolarzy i snycerzy czeladnicy odbywający tzw. rok mistrzowski obowiązani byli wstawać do pracy o godzinę wcześniej.
U murarzy w pierwszej połowie XVII w. w związku z licznymi zatargami wprowadzono przepis, że wszyscy czeladnicy muszą w lecie pracować tak długo, jak im mistrz rozkaże.
W innych cechach zapewne także zdarzały się wypadki dłuższego przetrzymywania czeladzi w warsztacie”.
Według badań Boguckiej w Gdańsku i miastach Prus Królewskich (m.in. Toruniu) czas pracy rzemieślników wahał się od 13 godzin (cieśle okrętowi latem, nożownicy) do 17 godzin (bursztyniarze, siodlarze):
„Ostatecznie więc czeladnik cały dzień spędzał w warsztacie przy pracy, a niewielką ilość pozostałych mu na dobę wolnych godzin pochłaniał sen. Jedynie w soboty w większości zakładów kończono pracę nieco wcześniej o godzinie 17 lub 18. Za spóźnienia lub wcześniejsze wyjście z warsztatu groziły kary pieniężne”.
Większość statutów nie przewidywała przerw na posiłki.
Jeszcze cięższy był los terminatorów — nastolatków przyjętych do zawodu. Bogucka (s. 372):
„Długości dnia roboczego nie ograniczały żadne rozporządzenia. Jedynie w statucie rymarzy z 1637 r. znajduje się postanowienie, że uczeń ma w lecie pracować od 5 rano do 8 wieczorem, w zimie od 5 rano do 10 wieczorem, a tylko w soboty praca kończy się dla niego o 7 wieczorem. Oznacza to piętnasto- i siedemnastogodzinny dzień roboczy. W innych rzemiosłach panowała podobna, jeśli nie gorsza sytuacja”.
Przemysł na ziemiach polskich zaczął pojawiać się pod koniec XVIII w. — zwłaszcza na pruskim Śląsku.
W XIX w. praca w fabrykach i kopalniach pozostawiała bardzo niewiele miejsca na cokolwiek innego. Na Górnym Śląsku np. od końca XVIII w. dniówka trwała 12 godzin.
„Rozpoczynała się ona o 6 rano i kończyła o 18 wieczorem, przy czym godzina odpadała na wyczytanie listy, poranną modlitwę, pobranie oleju i prochu oraz zjazd do kopalni, druga godzina (od godziny 12 do 13) — na przerwę obiadową i pół godziny — na wyjazd i zapisanie dniówki. Efektywny czas pracy wynosił więc 9 i pół godziny”
— pisał historyk Jerzy Jaros („Historia górnictwa węglowego w zagłębiu górnośląskim”, Katowice 1975, s. 222).
To jednak były tylko formalne zasady, które często łamano, np. zmuszając górników do pracy w nocy pod groźbą niezapisania dniówki.
„Ponieważ zaś górnik zużywał jeszcze niejednokrotnie około godziny czasu na dojście z domu do szybu zjazdowego, więc poza pracą pozostawał mu czas jedynie na sen i spożycie posiłków.
W dodatku robotnikom zasadniczo nie udzielano urlopów wypoczynkowych, tak że mogli oni uzyskać wolny dzień tylko opuszczając dniówkę”
- komentował Jaros.
Taka organizacja pracy obowiązywała na Śląsku jeszcze w latach 80. XIX stulecia. Urlopy — od 6 do 14 dni - wprowadzono na początku XX wieku, ale korzystała z nich niewielka część górników. Zaraz za granicą ówczesnego zaboru rosyjskiego, w okręgu dąbrowskim, ustawowy czas pracy ograniczono w 1897 roku do 11 i pół godziny (w soboty do 10 godzin). Dopiero w czasie rewolucji 1905-1907 wywalczono skrócenie czasu pracy do 10 godzin. Czas pracy skracano zazwyczaj po wielkich protestach robotniczych: np. w Austro-Węgierskiej Galicji skrócono go do 9 godzin (wraz ze zjazdem i wyjazdem) po wielkim strajku w Zagłębiu Ostrawsko-Karwińskim trwającym od stycznia do marca 1900 roku.
Skrócenie czasu pracy było jednym z głównych postulatów ugrupowań socjalistycznych, w XIX w. zazwyczaj nielegalnych i zwalczanych przez władze.
Np. w programie austriackiej partii socjalno-demokratycznej (1892) socjaldemokraci żądali m.in.:
„Ośmiogodzinny dzień roboczy bez zastrzeżeń i bez wyjątków. (…) Zakaz pracy nocnej (wyjąwszy te zajęcia, których natura techniczna nie dopuszcza przerwy). (…) Zupełny wypoczynek niedzielny od soboty wieczór do poniedziałku rano. (…) Zakaz pracy dzieci poniżej 14 lat”.
W Polsce program przedrukowało wychodzące w Krakowie socjalistyczne pismo „Naprzód” w 1893 roku. „Ośmiogodzinny dzień roboczy z zakazem pracy nocnej, gdzie takowa nie jest bezwarunkowo niezbędną, i z pauzami na śniadanie i obiad, z odpoczynkiem niedzielnym co najmniej przez 36 godzin bez przerwy” znalazł się także w programie Polskiej Partii Socjalistycznej i Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy (1892, cytujemy za omówieniem programu napisanym przez Różę Luksemburg w 1906 roku)
Warto pamiętać, że regulacje obejmowały wielki przemysł — czasu pracy na wsi i w warsztatach (a tam pracowała większość mieszkańców ówczesnych ziem polskich) nikt nie regulował.
Pod koniec I wojny światowej Władysław Gomułka, późniejszy przywódca PRL, zatrudnił się w warsztacie ślusarskim jako uczeń. „W tym warsztacie pracowałem przez trzy lata i pięć miesięcy po dziesięć godzin dziennie, poczynając od pierwszego dnia mojej pracy. Czas pracy był krótszy o dwie godziny tylko w soboty oraz w dnie, w których pobierałem naukę w wieczorowej szkole zawodowej (…)” — wspominał po latach Gomułka.
II Rzeczpospolita oficjalnie wprowadziła ośmiogodzinny dzień pracy (dekretem z 29 listopada 1918) oraz ustawodawstwo gwarantujące płatne urlopy. W praktyce jednak te regulacje były przestrzegane tylko w niektórych sektorach gospodarki — w wielkich, państwowych przedsiębiorstwach i urzędach.
„Łódź skasowała ten ośmiogodzinny dzień roboczy” – pisała publicystka i działaczka społeczna Halina Krahelska w studium o warunkach pracy w przemyśle łódzkim w latach 20. Według danych związków zawodowych o 50 fabrykach w 1927 roku, w 27 były zmiany trwające 12 godzin, w siedmiu – 16 godzin, a w pozostałych zwykle 10 godzin.
Przemysłowcy tłumaczyli, że robotnicy chcą tyle pracować, żeby więcej zarobić; Krahelska twierdziła, że robią to bez dodatkowej zapłaty.
Robotnicy w wielu branżach przez cały okres międzywojenny dopominali się o przestrzeganie ośmiogodzinnego dnia pracy.
Np. 17 czerwca 1934 roku socjalistyczny tygodnik „Tydzień Robotnika” informował o proteście robotników budowlanych. Chcieli większych płac (np. murarz — 1 zł 50 gr za godzinę), zabronienia płacy akordowej. Tygodnik relacjonował:
„Prócz tego projekt wysunięty ze strony Związku przewiduje m.in. przestrzeganie ośmiogodzinnego dnia pracy, z uwzględnieniem angielskiej soboty”.
„Angielska sobota” – z krótszą dniówką — była także jednym z postulatów socjalistów.
W PRL wolne soboty — jak wiele innych podstawowych przywilejów socjalnych — pojawiły się w czasach Gierka (rządził w latach 1971-1980). „W 1974 r. wprowadzono pierwsze wolne soboty, najpierw sześć, potem 12 w ciągu roku. Wydłużono też urlop macierzyński z dwunastu do szesnastu tygodni” — pisze historyczka Anna Machcewicz („Bunt. Strajki w Trójmieście. Sierpień 1980”, Gdańsk 2015, s. 31).
Sytuacja w PRL była jednak bardziej skomplikowana (i mniej przyjemna), niż wynikało to z oficjalnych regulacji. W wielu branżach istniał faktyczny przymus dłuższej pracy — wywołany niskimi zarobkami (za pracę w sobotę i niedzielę można było lepiej zarobić). Podczas badań prowadzonych przez autora w Żyrardowie w 2005 roku jeden z bohaterów strajku z listopada 1981 roku wspominał:
„Te robotnice [...], a to było ponad 80 proc. załóg, pracowały w systemie trzyzmianowym, [...] po 8 godzin przez całą dobę, plus w tym czasie [...] dodatkowym elementem były tak zwane «dorobki». Przychodziły w soboty, w niedziele, [to] znaczy sobota była pracująca, ale przychodziły, na przykład, po południu i w niedzielę jeszcze, żeby dorobić, żeby wykonać dodatkową normę. Jak moja żona pracowała, to wykonywała 140, 150 proc. normy. Wtedy były te zarobki przyzwoite, bo przy stu procentach były bardzo słabe.
I te kobiety, które wychodziły, to było najbardziej tragiczne, taki obraz, który ja pamiętam, bo o to się najbardziej biliśmy, te kobiety wychodziły w nocy, o 6-ej rano, z nocnej zmiany i stawały w kolejce po to, żeby kupić dosłownie kilkadziesiąt dekagramów czegokolwiek, żeby zanieść dzieciom, mężowi, żeby ugotować obiad i stały do pierwszej, do drugiej. Na noc szły z powrotem do pracy. Spały dwie, trzy godziny. [...] Bywało jeszcze gorzej [...], jak jeździły do Warszawy [po zakupy], to przyjeżdżały grubo po południu i wtedy nawet nie miały czasu się położyć.
Te kobiety były strasznie zrujnowane [...] one starzały się bardzo szybko, chorowały. Na plecach tych kobiet właściwie spoczywało wszystko, co tylko jest możliwe [...]”.
Morderczy system pracy - godny analizowanych przez Karola Marksa dziewiętnastowiecznych brytyjskich fabryk - zapadł także w pamięć innej działaczce ówczesnej „Solidarności", później należącej do Komitetu Strajkowego w Zakładach Przemysłu Lniarskiego:
„Wydajność coraz większa, większa miała być [...] kobiety mdlały z niedożywienia przy maszynach. (...) Ścigać się trzeba było, tak, te przodownice były jak za dawnych czasów, za naszych matek [...] [Przodownica] lepiej zarabiała, ale ona powinna zarabiać tak przy normalnym systemie, prawda, a nie przy takim. (...) Wtedy jakoś dwie wolne soboty były, tak mi się wydaje, no tak chyba to było, że dwie wolne. (...) Jak pracujesz w sobotę, jakoś tam stawka miała być większa. Ale to nie było tak, jak powinno być”.
W 1981 roku wprowadzenie wszystkich wolnych sobót było jednym z ważnych postulatów „Solidarności”. Prowadzono m.in. akcję bojkotu pracy w sobotę, a działacze związkowi apelowali o nierepresjonowanie w pracy osób, które nie będą przychodzić w ten dzień do zakładu.
W czasie stanu wojennego władze bardzo starały się zmusić pracowników — zwłaszcza kluczowej branży, górnictwa — do pracy w soboty. Historyk i politolog Antoni Dudek opisywał to tak („Stan wojenny 1981-83”, Warszawa s. 153)
„Jednym z tych środowisk zawodowych, które podczas stanu wojennego najbardziej ucierpiały, byli górnicy. Po 13 grudnia w wyniku militaryzacji kopalń zawieszono wszelkie przysługujące górnikom prawa, zarówno wynikające z kodeksu pracy, jak i te, które uzyskali w wyniku porozumień sierpniowych, w tym wolne soboty. W stanie wojennym soboty stały się obowiązkowym dniem pracy, a w niedzielę pracować miały teoretycznie tylko wyznaczone do tego osoby. W praktyce jednak niestawienie się w niedzielę do kopalni traktowane było jako nieobecność nieusprawiedliwiona i dezercja z zakładu zmilitaryzowanego”.
W praktyce, jak pisało w październiku 1980 „Życie Gospodarcze”, w PRL węgiel wydobywano przez 357 dni w roku. Pismo obawiało się, co się stanie, kiedy odpadną niedziele oraz — bardzo możliwe — także soboty.
Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie.
Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie.
Komentarze