Nadlatujący rosyjski dron brzmi jak młynek do kawy albo zabawka. Jestem niewidomy. Przeżyłem rosyjską okupację, ale jej nie widziałem. Przerażała mnie swoimi dźwiękami, zapachami i dotykiem wojny. Opowieść Jurija z Debrowej koło Buczy
23 lutego 2022 roku Jurij Aleksandrowicz Wojtjuk się wkurzył. Wasia od tygodni obiecywał, że przyjedzie podłączyć generator, ale ciągle znajdował inne fuchy i omijał Aleksandrowicza szeroko. Zapakowany w pudło sprzęt od prawie roku stał w kącie, ale Jurij uznał, że czas go uruchomić. Kupił dwa kanistry benzyny i czekał na Wasię w swoim domu w Debrowej, wsi położonej między Buczą a Borodianką. Elektryk wpadł w środę wieczorem, generator zawarkotał, a w czwartek rano zaczęła się wojna.
– Intuicja! Chociaż każdy spodziewał się tej wojny – mówi Jurij Aleksandrowicz. – Chciałem się jak najlepiej przygotować, bo spodziewaliśmy się, że szybko odetną gaz, wodę i prąd. Kupiłem generator, zamontowałem ręczną pompę do wody, zrobiłem niewielkie zapasy. Nie przygotowałem się tylko na okupację.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie
Dla Jurija wojna pachnie spalenizną, świszczy rakietami i furkocze śmigłami helikoptera. Jest jak podmuch ostrego powietrza, które rani odłamkami. Smakuje przypalonym chlebem smażonym na patelni. I jest gęsta, czarna jak smoła. Jurij nie widzi od ponad trzydziestu lat.
Do Debrowej, wsi położonej między Buczą a Borodianką, wojna przyszła zaraz na początku. Przez wieś przejechała kolumna rosyjskich czołgów i BTR-ów i zajęła pozycje pod lasem, 700 metrów od domu Jurija Aleksandrowicza. W samej wsi Rosjanie ustawili dwa blockposty, a na nich buriackich żołnierzy. Zaczęła się okupacja. Na początku nie było nawet tak źle.
– W ogródku mojej osiemdziesięcioletniej sąsiadki chciał zaparkować BTR.
Jak wyskoczyła i nakrzyczała na żołnierzy, że rozjadą jej grządki z zasianą cebulą i truskawkami, to pojechali dalej.
Nawet nie dyskutowali.
Po domach też nie łazili, nie zaczepiali ludzi na ulicach.
Mało ich obchodziliśmy. Debrowa ma szczęście, że nie leży przy głównej trasie, jak Bucza. A im przecież chodziło o drogę. Tam pewnie mieli zupełnie inne rozkazy niż u nas. Co nie znaczy, że nie było strasznie.
Jurij Aleksandrowicz z żoną i teściem przenieśli się do piwnicy. Zabrali trzy rude koty i dwa psy. Urządzili się między ziemniakami a słoikami z zaprawami na zimę tak, że dało się tam nawet spać. Na górze było zbyt strasznie, by choć na chwilę zmrużyć oko. A na dole musieli tłumaczyć dziewięćdziesięcioletniemu teściowi, że to Rosjanie napadli na Ukrainę.
– Bo ciągle powtarzał, że banderowcy. Ot, moc radzieckiej propagandy. Doskonale pamięta Wielką Wojnę Ojczyźnianą, gdzie go tym karmili, a potem służył jako czołgista w elitarnej 4. Gwardyjskiej Kantemirowskiej Dywizji Pancernej. Całe życie żył w przekonaniu, że zło bierze się od nacjonalistów. Uwierzył dopiero wtedy, gdy pod koniec marca zobaczył z naszego okna płonące rosyjskie czołgi.
Uczyli się życia pod okupacją. Prąd i gaz wyłączyli im niemal od razu, a na dwieście domów we wsi tylko cztery miały generatory.
– Trzeba było je dobrze zamaskować. Nie włączaliśmy światła nawet na sekundę. Ja i tak go nie potrzebuję, ale wiem, że życie w ciemności działa na psychikę niszcząco. Nasz generator stał na materacu, żeby jak najbardziej wygłuszyć jego warkot, w zamkniętym pokoju, do którego staraliśmy się nie zaglądać, bo można było się udusić spalinami. Podłączaliśmy do niego lodówkę i telefony. Czasem ładowało się nawet 30. komórek, naszych i sąsiadów oraz telefonów satelitarnych chłopaków z Obrony Terytorialnej.
Tych we wsi było ośmiu. Mieli tylko dwa kałasznikowy i cztery granaty. Z rosyjskimi żołnierzami nie mieli żadnych szans. Przekazywali informacje do sztabu i czekali na odzew. Ale nie da się siedzieć ciągle w piwnicy. Trzeba coś jeść, starać się pracować.
Do pracy Jurij i jego żona Ludmiła wychodzili 300 metrów w pole w kierunku lasu, pod stertą śmieci. Tylko tam niemal zawsze był zasięg. Zabierali telefony i dwa plastikowe krzesła. Ona łączyła się ze swoimi studentami z Narodowego Uniwersytetu Lotniczego i wykładała im chemię, biologię oraz ekologię. On – z Narodowym Pedagogicznym Uniwersytetem Dragomanowa, aby prowadzić zajęcia z przyszłymi nauczycielami uczniów niewidzących i słabowidzących.
– Muszę przyznać, że żona była bardziej zdeterminowana. Dla mnie to było zbyt karkołomne, a ona codziennie starała się łączyć z uniwersytetem. Próbowała. Mobilny internet nie zawsze działał. Jeśli chodzi o łączność telefoniczną, to egzamin zdały komórki starego typu, te na guziki. Smartfony gubiły sieć. Tyle że pod te śmieci to też chodziliśmy do czasu.
Raz huknęło tak, że oboje od razu padli na ziemię. Nisko nad ich głowami przeleciały ze świstem cztery pociski i walnęły 3 kilometry dalej.
– Pędem wróciliśmy do domu. Nawet nie wiem jak. Ten świst jest złowieszczy. Jest też inny dźwięk, niby przyjemny dla ucha, ale diabelnie niebezpieczny. Brzmi jak młynek do kawy albo dziecięca zabawka. Na początku nie wiesz co to, wsłuchujesz się z ciekawością, kiedy czujesz, że się zbliża, zaczynasz się bać.
Racjonalizowałem sobie drony, zresztą jak wszystkie inne dźwięki, które mnie otaczały.
Mówiłem sobie, że w jego w polu zainteresowania nie jestem ani ja, ani moje kury, ani króliki, ani nawet mój dom. Że dron ma inne zadanie. Leci, przeleci i tylko nastraszy.
Najgorsze są nowe dźwięki. Budziły Jurija szturmowe śmigłowce Ka-50, „Aligatory”. Lecą parami, czasem po trzy, zawsze bardzo nisko.
– Wtedy czujesz dotyk wojny. Jakby coś chciało ci wyrwać włosy z głowy. Czujesz te wibracje w każdym centymetrze ciała, słyszysz ryk silników i zamaszysty huk śmigieł. Chcesz wskoczyć do głębokiej nory i nigdy z niej nie wychodzić. Myślę, że strasznie na to patrzeć. Ludmiła mówiła, że widzi oczy i uśmiechy na twarzach rosyjskich żołnierzy, tak nisko lecieli. Czasem lepiej nie widzieć.
Jurij Aleksandrowicz umie sobie wyobrażać świat po swojemu. Umie wmówić sobie, że świst nad jego głową, to nic strasznego. Umie zracjonalizować szum drona i skojarzyć go z zapachem świeżo zmielonej kawy.
Tyle że rozum jedno, wyobraźnia drugie. Jak jest strasznie, chce, by wyobraźnia wygrywała. Nauczył się tak żyć. Stracił wzrok w wieku 37 lat. Mówi, że ta utrata zaczęła się 26 kwietnia 1986 roku.
– W noc wybuchu elektrowni byłem w Kijowie. Do Czarnobyla przyjechałem dopiero piątego dnia, żeby zabrać mamę. Tam chodziłem do szkoły, wychowałem się, ale w 1986 roku byłem już doktorem botaniki i pracowałem na Kijowskim Uniwersytecie Narodowym im. Tarasa Szewczenki.
Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, co się wydarzyło i z konsekwencji. Moi sąsiedzi, fizycy jądrowi, od razu przyszli do nas z butelką czerwonego wina i kazali pić rano i wieczorem po 300 gram na przemian z zieloną herbatą. Nie dopijałem tej normy. Może trzeba było? Ale pewnie nie w alkoholu rzecz.
Zaraz po katastrofie Jurij Aleksandrowicz został oddelegowany do tworzenia Laboratorium Monitoringu Ekologicznego w skażonej zonie. Pracował tam nieprzerwanie przez cztery lata.
– Byłem zmęczony rzadkim bywaniem w domu. Miałem małe dzieci, chciałem więcej być z rodziną. Wtedy w „Szewczence” ogłosili konkurs na kierownika katedry botaniki, zgłosiłem się i wygrałem. Krótko po objęciu tej funkcji zaczęły się kłopoty ze wzrokiem. Niemal z każdym dniem było gorzej.
W 1991 roku ślepłem już tak, że traciłem orientację w terenie. Nie widziałem schodów, chodnika, przestałem rozpoznawać ludzi. Dostałem grupę inwalidzką. A na początku 1992 roku świat zgasł już całkiem. Konsultacje w Moskwie, w Ameryce, w Niemczech, nawet w Indiach na nic się zdały. Oślepłem.
Nikt nigdy nie powiedział otwarcie, że winny jest Czarnobyl, ale to najbardziej prawdopodobna hipoteza.
Z mojego poprzedniego życia zostało mi tylko to, że orientuję się czy jest jasno, czy ciemno. Nic poza tym.
Słucham Jurija, ale chyba tego nie rozumiem. Człowiek, który przebywa jakiś czas w ciemności, po pewnym czasie zaczyna się w niej orientować. Odróżnia kształty, ocenia odległość. Jurij Aleksandrowcz widzi tylko czerń.
Żeby to zrozumieć, idę do kijowskiego muzeum „Trzecia po północy”, nazywanego też „muzeum ciemności”. Oprowadza mnie Oleg, niewidomy od piątego roku życia. Razem z nim wchodzę w ciemność i już po kwadransie zaczyna mnie boleć od niej głowa. Ponad godzinę nie widzę nic, ale muszę wypełniać zadania.
Przejść przez ruchliwą ulicę – panikuję, bo nie umiem złapać orientacji i ciągle się o coś potykam.
Znaleźć w mieszkaniu kuchnię i nalać wodę do szklanki – trafiam po omacku, ale rozlewam wodę.
Przejść przez zwodzony most – boję się, że jeden fałszywy ruch i spadnę w przepaść. Mostek prowadzi do wieży widokowej. Dzięki dźwiękom wiem, że pode mną jest morze, ktoś gra w siatkówkę, ludzie się śmieją, śpiewają ptaki. Ale nie mogę tego zobaczyć. Wyobraźnia podsuwa obrazy, wytrzeszczam oczy, ale jest tylko gęsta czerń i narastające poczucie klaustrofobii.
Jest taki moment w muzeum, kiedy już wychodzisz z ciemności z zamkniętymi oczami, ciemność robi się jakby jaśniejsza. Ale i tak nic nie widzisz. Nadal jest czarno.
Jurij Aleksandrowicz zabiera nas na wycieczkę po Buczy, Irpieniu, Borodiance i Hostomelu. Ruszamy autobusem z Kijowa, spod stacji metra Swiatoszyn, najlepiej przystosowanej dla osób z niepełnosprawnościami. Siadam przy oknie, Jurij Aleksandrowicz składa białą laskę. Mówi, że dziś pięknie świeci słońce.
– Za chwilę wjedziemy na „Warszawkę”. To trasa, która łączy nasze dwie stolice i przy niej leży Bucza. Na tej drodze zależało Rosjanom.
– Mieliśmy nadzieję, że państwo jest przygotowane na ewentualność wojny. Wywiad przecież wiedział. Nikt w Ukrainie nie wierzy w bajki o zaskoczeniu atakiem. Amerykańska ambasada zaczęła się wynosić już w styczniu, a w dniu wybuchu nie było już nikogo. Nie ma przecież bardziej dosadnego sygnału. Oni się ewakuowali, a nasz prezydent w tym samym czasie kazał nam się niczym nie przejmować, odpoczywać i piec szaszłyki.
Jurij Aleksandrowicz jest zły. Nie wie, czy da się wybaczyć Buczę, Hostomel, Mariupol, Charków, Chersoń. Codziennie słyszy o kolejnych zabitych cywilach. Zdaje sobie sprawę, że nikt nie podaje prawdziwej liczby ukraińskich żołnierzy, którzy codziennie giną na froncie. „Jest ich nie mniej niż rosyjskich, tylko nikt o tym nie mówi”, twierdzi.
– Już czuć spaleniznę, to znaczy, że wjeżdżamy na obrzeża Hostomela.
Ja nic nie czuję, ale po kilku sekundach mijamy spalone domy. Jeden za drugim, zerwane dachy, wytłuczone okna, dziury w murach, podziurawione pociskami elewacje.
– Nam nawet do głowy nie przyszło, że wejdą pod Kijów kolumny wojska. Przecież można się było do tego przygotować. Ta wojna trwa od 2014 roku. Mam żal, że Zełenski przez tyle czasu nic z tym nie robił i traktował to wszystko mało poważnie. Jak w Kwartale 95., programie komediowym, który tworzył tyle lat. Ale policzymy się potem.
Teraz musimy być po jego stronie.
Nie mogę powiedzieć, że go lubię. Nie lubię, ale szanuję i uważam, że to odpowiedni człowiek na odpowiednim stanowisku. Ktoś taki jak on jest nam teraz potrzebny. Nie mam wątpliwości, ale wiem, że Ukraina nie zapomni mu szaszłyków.
Autobus zatrzymuje się na blockpoście. Zagląda żołnierz i puszcza nas w dalszą drogę. Lasy pod Kijowem są pełne bunkrów. Na poboczach stoją „protiwtankowyje jożiki” (jeże przeciwpancerne). Są w pogotowiu, na wszelki wypadek.
– Teraz będziemy przejeżdżać przez rzekę Irpień – mówi Jurij Aleksnadrowicz. – Zmieniło się powietrze.
W czasie okupacji przez rzekę Rosjanie otwierali korytarze humanitarne dla mieszkańców.
– Ludzie dogadywali się z nimi i za pieniądze Rosjanie ich puszczali. Moja koleżanka z pracy na początku marca zeszłego roku po pas w zimnej wodzie przechodziła przez rzekę dokładnie w tym miejscu. Jej grupie się udało, ale bywało, że strzelali cywilom w plecy. Za chwilę będziemy już w Buczy.
W Buczy czeka na nas Aleksandr. Ma za sobą dwadzieścia pięć lat życia i rosyjską okupację. Pokazuje nam miejsca, w których Rosjanie zrobili krematorium i palili ciała swoich żołnierzy, potem wiezie pod cerkiew św. Andrzeja Apostoła i Wszystkich Świętych. Na miejsce masowych grobów ukraińskich cywilów, które odkryto po wyzwoleniu miasta.
Na niedawno ruszaną ziemię spadł śnieg, a przy żelaznym krzyżu leżą kwiaty i siedzą pluszowe misie.
Jedziemy przez Buczę. Mijamy pomnik transportera opancerzonego, który ostrzelali Rosjanie zaraz na początku wojny, myśląc, że strzelają do prawdziwego. Filmiki z walki z pomnikiem były wiralem pierwszych dni agresji i jednym z symboli nieudaczności rosyjskiej armii. Zatrzymujemy się przy zrujnowanej restauracji gruzińskiej. Rosjanie ukarali ją wystrzałem z czołgu za wywieszone w oknie zdjęcie Putina z napisem „chujlo”.
Dojeżdżamy do ulicę Wokzalną, gdzie 27 lutego ukraińskie wojska zbombardowały kolumnę rosyjskiego sprzętu. Te zdjęcia też obiegły świat.
– Nadal mieszkali tu ludzie – mówi Jurij.
Dziś Wokzalna jest pełna ruchu. Prace remontowe idą pełną parą. Kładą się nowe dachy, wstawiają nowe okna, łatają dziury w murach domów. Ale wojnę czuć dalej. Nie da się jej wydłubać ani zakryć nową blachodachówką.
– Pamiętam, jak się wystraszyłem – opowiada Jurij Aleksandrowicz. – Skończył się już chleb i było zimno. Zdecydowaliśmy z Ludmiłą, że odpalimy stary ruski piec w letniej kuchni i na nim będziemy gotować, a przy okazji trochę się ogrzejemy. Cały czas było na minusie. Musieliśmy sprawdzić, czy nic nie zalega w kominie, żeby nie zaprószyć ognia. Nikt tam nie palił od dziesięciu lat. Trzymałem drabinę. Kiedy tylko Ludmiła weszła na strych, ruszył ostrzał. Rakieta przeleciała jakieś dwa metry nad dachem i spadła 150 metrów od naszego domu. Słyszałem świst odłamków. Krzyczałem, żeby zeszła, chyba nawet zeskoczyła. Za chwilę kolejna rakieta uderzyła z drugiej strony domu. W letniej kuchni wypadły okna. Rosjanie nie walili w samą wioskę, ale jak nasi odpowiedzieli, to leciało już z jednej i z drugiej strony nad naszymi głowami. Kilka domów w Debrowej oberwało mocno, ale śmierci nie było tyle, co w miejscowościach obok.
Kończy się Bucza, zaczyna Irpień. Podjeżdżamy pod zniszczony apartamentowiec. W resztkach okien odbija się słońce i śnieg. Nie da się wejść do środka.
- Po prostu podjechali czołgiem i walili w budynek. A może uderzali z gradu? Tu niedaleko zostawili na ścianie napis „Kto wam pozwolił tak pięknie żyć?” – mówi Aleksander.
Jurij Aleksandrowicz zamyśla się na chwilę.
– Jak strzelają z gradu, to jakby ktoś nakrywał cię pociskami. Jakby nad tobą leciało pasmo żelastwa. Masz wrażenie, że te pociski idą jednocześnie, ale jak się wsłuchasz, to każdy z nich możesz usłyszeć oddzielnie. Jesteś bliski szaleństwa ze strachu. Myślisz, to koniec.
Zatrzymujemy się w Buczy na obiad. W restauracji nie działa ogrzewanie, a światło jest z generatora. Jurij zamawia kawę.
– Kiedy pod koniec okupacji poczułem zapach kawy, poleciały mi łzy. Sąsiad, weteran Donbasu z 2014 roku, wydostał się do Kijowa swoim żiguli. Jechał leśnymi drogami. To było skrajnie niebezpiecznie, bo dzień wcześniej jeden z Buriatów na blockpoście oddał serię z kałasznikowa w miniwan, którym kierował syn sołtysa. Był protestanckim pastorem i wywoził szóstkę dzieci. Miał białą flagę i napis na aucie „dieti”. Zatrzymał się, ale Buriat i tak strzelił. Pastor i jego córka zginęli na miejscu. Inna dziewczynka została ciężko ranna. Ten Buriat dał jej opatrunek i pozwolił zawieźć do szpitala, ale nie zdążyli. Tłumaczył się potem, „nie wiedziałem, że w aucie są dzieci”.
Ale mój sąsiad przejechał, przywiózł kawę i twardy ser. Uwielbiam to połączenie. Jak poczułem ten smak, to wiedziałem, że na horyzoncie widać normalność.
Sąsiad przywiózł też dwa worki chleba. Nie widzieli go już od ponad miesiąca. W Ukrainie i w całym postsowieckim świecie chleb jest najważniejszy. Je się z nim wszystko: ryż, kaszę, makaron, nawet ziemniaki. Pod chleb pije się wódkę. Brak „chlebuszka” to synonim głodu.
– Gdybym miał określić smak wojny, to byłby to smak chleba smażonego na patelni.
Wolę smak pokoju. Nad smażony chleb przedkładam pieczony. Mam nadzieję, że wizyta Bidena coś popchnie do przodu. Dadzą nam broń i wojna się skończy. Biden podtrzymał nas na duchu. Wdzięczny jestem też polskiemu prezydentowi. Dziś naprawdę nikt nie rozumie Ukrainy tak dobrze jak Polska. Wiem, że wy go tam u siebie nie lubicie. Macie swoje powody, ale my tu, w Ukrainie, darzymy go szacunkiem.
Obraz z końca okupacji Jurij Aleksandrowicz zna tylko ze słyszenia. Żałuje, że nie mógł zobaczyć zwisających z drzew resztek rosyjskich galowych mundurów. Szykowali je na zwycięską paradę na kijowskim Chreszczatyku, ale w jakąś skrzynię z mundurami trafili Ukraińcy.
Jurij uczcił koniec okupacji po swojemu. Garalda, szczeniaka, z którym przeżył okupację, zaczął nazywać Buriatem. – Bo jest czarny jak smoła, ma skośne oczy i wyjątkowo bezczelną mordę – śmieje się Jurij
Pytam Jurija Aleksandrowicza, co w życiu niewidomego zmienia wojna. Długo myśli.
– Wojna wyostrzyła moje wizualizacje. Zawsze były statyczne, a w lutym zeszłego roku ruszyły z miejsca. To nie jest dobre, bo niczego już nie jestem pewien.
Nie widziałem tych okropnych rzeczy na własne oczy, ale ta ostrość dźwięków, zapachów, smaków, które przetwarzam na obrazy, budzi we mnie emocje, których nigdy wcześniej nie miałem. Trudno mi je nawet nazwać.
Kiedy przy śniadaniu słuchamy z Ludmiłą wiadomości z radia, czuję się nieprzyzwoicie. Biorę łyk kawy, a tam w Chersoniu leci w powietrze porodówka, gryzę chleb, a w Bachmucie rakieta spada na szpital.
W gardle staje mi gula, nie mogę już nic przełknąć. Płaczę, bo nic innego nie mogę zrobić. Łzy same lecą i nie chcę już ich zatrzymywać.
Za pomoc przy pracy nad tekstem dziękuję Stanisławowi Brudnochowi z Fundacji HumanDOC
Stasia Budzisz, tłumaczka języka rosyjskiego i dziennikarka współpracująca z "Przekrojem" i "Krytyką Polityczną". Specjalizuje się w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest autorką książki reporterskiej "Pokazucha. Na gruzińskich zasadach" (Wydawnictwo Poznańskie, 2019).
Stasia Budzisz, tłumaczka języka rosyjskiego i dziennikarka współpracująca z "Przekrojem" i "Krytyką Polityczną". Specjalizuje się w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest autorką książki reporterskiej "Pokazucha. Na gruzińskich zasadach" (Wydawnictwo Poznańskie, 2019).
Komentarze