0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Supporters of former President Pedro Castillo shout slogans during a protest near the Congress in Lima on December 12, 2022. - Two more protesters died in Peru on Monday during demonstrations against the ousting of former president Pedro Castillo, the rights ombudsman said. (Photo by ERNESTO BENAVIDES / AFP)Supporters of former...

Na zdjęciu: pucz w Peru – manifestacja poparcia dla byłego prezydenta Pedro Castillo pod Kongresem w Limie, 12 grudnia 2022 roku. Tego dnia w zamieszkach zginęły dwie osoby.

Pewnego ranka prezydent Pedro Castillo obudził się i musiał sobie powiedzieć, że ma dość. Czekało go kolejne starcie z wrogą większością parlamentarną. Po raz trzeci w ciągu półtora roku jego rządów deputowani chcieli usunąć go ze stanowiska.

Od dawna tęsknił za krajobrazem Andów, górskim powietrzem i swoim gospodarstwem, gdzie hodował krowy, świnie, uprawiał kukurydzę i słodkie ziemniaki. Wieś to przestrzeń, wolność; miasto to więzienie; a pałac prezydencki – to takie o specjalnym rygorze, istny karcer. Na dodatek nie rozumiał tych wszystkich partyjnych układów i zakulisowych intryg.

Tamtego ranka postanowił uwolnić się od udręki i… skoczył w polityczną przepaść. Albo – jak mówią w Peru – popełnił (symboliczne) samobójstwo.

Przeczytaj także:

Polityczny hokus-pokus

To samobójstwo polegało na przeprowadzeniu zamachu stanu. Ale nie takiego, że po ulicach nagle jeżdżą wozy pancerne i maszeruje wojsko. Pedro Castillo postanowił przeprowadzić zamach stanu najzupełniej sam, bez niczyjego poparcia i pomocy. Zamach stanu za pomocą słów.

Można by powiedzieć, że ruszył solo jak zraniony byk na uzbrojonego matadora – sam uzbrojony tylko w słowa. Albo jak samotny wariat, do tego cherlawy, nie potrafiący się bić – na bandę oprychów. Ale najbardziej jego zamach stanu był podobny do zachowania kapryśnego dziecka, które mówi czary-mary hokus-pokus… a potem dziwi się, że rzeczywistość nie zmieniła się pod wpływem zaklęcia.

Mogło tak być. Ale mogło być zupełnie inaczej. Nikt nie ma dostępu do zawartości głowy Pedra Castillo. Dlatego na temat powodów tego, co uczynił 7 grudnia, powstają najrozmaitsze hipotezy i spekulacje. Nadają się do opowiadania w tonie na wpół baśniowym – jakby opowiadacz snuł historię w duchu realizmu magicznego. Ale tu, w analitycznym medium, nie pisze się opowiadań. Tu relacjonuje się wydarzenia i to, co weryfikowalne.

Trzygodzinny pucz

Otóż 7 grudnia 2022 roku Pedro Castillo wygłosił w telewizji nie oczekiwane przez nikogo przemówienie. Poinformował w nim, że rozwiązuje parlament i do ogłoszenia nowych wyborów będzie rządził sam, za pomocą dekretów. Było też coś o obronie demokracji i kraju.

Najnowsze dzieje Peru znają podobny przypadek. W 1992 roku urzędujący prezydent Alberto Fujimori rozpędził parlament i za pomocą wojska oraz służb specjalnych rządził żelazną ręką przez następnych osiem lat. On i jego kamaryla rozkradali państwowy majątek, a przeciwników mordowali, albo torturowali i więzili. Na moment przed upadkiem Fujimori zdążył uciec do Japonii (kraju swoich przodków). Ale kilka lat później schwytano go, gdy nierozważnie przyjechał do sąsiedniego Chile. Chilijskie władze wydały go Peruwiańczykom i Fujimori do dziś odsiaduje wyrok m.in. za zbrodnie przeciwko ludzkości.

Castillo to zupełnie inna historia. Przeprowadzając swój operetkowy zamach stanu – bo tym właśnie jest rozwiązanie parlamentu według własnego widzimisię – nie upewnił się nawet, czy ktoś go popiera. Resorty siłowe? Kręgi biznesu? Jakieś partie polityczne? Może wierzył, że wystarczy poparcie tej części społeczeństwa, która mimo że odrzuca cały establishment, jego samego wciąż darzy pewną sympatią.

Castillo nie poinformował o swoich planach nikogo – nawet najbliższego współpracownika Luisa Alberta Mendietę, człowieka, który zwykle nie odstępował go na krok. W chwili ogłaszania puczu sekretarka powstrzymała Mendietę przed wejściem do gabinetu szefa, utrzymując, że ów jest bardzo zajęty.

Gdy ktoś zasugerował, by Mendieta włączył telewizor, ten – nie dowierzając – zobaczył szefa ogłaszającego rozwiązanie kongresu.

„Prezydencie, cóż pan narobił?” – powiedział potem.

Rzeczywistość nie poddała się słowom prezydenta. 180 minut później deputowani, szybko i bez większych międzypartyjnych celegieli, pozbawili Castilla urzędu.

Zamach stanu i dyktatura trwały trzy godziny.

Prezydent w korku

Castillo postanowił schronić się w ambasadzie Meksyku i tam poprosić o azyl. Nie jest jasne, czy kontaktował się wcześniej z prezydentem Meksyku, ale miał pewność, że Andres Manuel Lopez Obrador darzy go sympatią. Jednak jako człowiek z odległej andyjskiej wioski Castillo najwyraźniej zapomniał, że Lima to miasto koszmarnych korków. Samochód prezydencki utknął, a ochroniarz, dowiedziawszy się o usunięciu szefa z urzędu, odwiózł Castilla zamiast do zaprzyjaźnionej ambasady, na komisariat policji.

Kolejne noce Castillo spędził w tym samym więzieniu, w którym wyrok odsiaduje Fujimori. Prokuratura zamierza oskarżyć go m.in. o rebelię, spiskowanie w celu przeprowadzenia zamachu stanu, a także stanie na czele „organizacji kryminalnej”. W zależności od tego, które z zarzutów utrzymają się w toku śledztwa Castillo grozi od 10 do 50 lat więzienia.

A może zamiast na salę sądową należałoby skierować go na badania lekarskie?

Człowiek z gór (Andów) i nizin (społecznych)

Skąd w ogóle wziął się Pedro Castillo, który zaledwie półtora roku temu, w czerwcu 2021 roku, wygrał wybory prezydenckie?

Nigdy nie zostałby kandydatem, gdyby nie to, że jego politycznemu patronowi, niejakiemu Vladimirowi Cerronowi, wymiar sprawiedliwości zablokował drogę do ubiegania się o stanowiska (toczyły się przeciw niemu śledztwa o korupcję). Cerron jest z zawodu neurochirurgiem, a na scenie politycznej – liderem lewicowej, marksizującej partii Peru Libre (Wolne Peru). To Cerron wymyślił, że kandydatem jego partii będzie wiejski nauczyciel i prowincjonalny działacz. Ktoś, kto nie kojarzy się ze skompromitowanymi politykami z Limy. I kim łatwo będzie – jak sądził – sterować.

52-letni dziś Castillo wywodzi się ze społecznych nizin – za to geograficznie z wysoka: z Andów. Historia jego rodziny to niezła ilustracja przemian społecznych Peru w XX wieku. Ojciec Castilla był półniewolnikiem pracującym u latyfundysty, a kawałek własnej ziemi dostał dopiero po zamachu stanu generała Velasca Alvarada w 1968 roku. Przywódcą państwa został więc syn półniewolnika.

Gdy Castillo był dzieckiem, droga do szkoły zajmowała mu dwie godziny w jedną stronę. Nie miał wiele czasu na naukę, bo pracował w polu, nosił wodę i zbierał drewno na opał. Zdołał jednak zaoszczędzić na studia. Ukończył pedagogikę i psychologię nauczania na uniwersytecie w portowym mieście Trujillo. Został nauczycielem szkolnym, a później liderem związku nauczycieli, który słynął ze skutecznych strajków płacowych.

Sensowny program egalitarnej fali

Początki aktywności politycznej Castilla sięgają końca lat 80., kiedy należał do grup chłopskich (rondas campesinas), broniących lokalnych społeczności przed maoistowską partyzantką Świetlisty Szlak. Nie uchroniło go to od fałszywych oskarżeń w czasie kampanii wyborczej o związki ze stowarzyszeniem byłych bojowników Szlaku.

Tuż po wyborze na prezydenta w czerwcu 2021 roku byli wojskowi wzywali armię do zamachu stanu przeciwko „komuniście” Castillo. Mario Vargas Llosa, słynny pisarz noblista, przestrzegał, że pod rządami Castilla Peru stanie się drugą Wenezuelą. Castillo, istotnie, miał na koncie wypowiedzi sympatyzujące z Rewolucją Boliwariańską nieżyjącego już Hugo Chaveza. Ale żadnych innych tropów, że zamierza iść jego śladem nie było. Nawet od liberalnych inteligentów z Limy, zmęczonych marnością stołecznych polityków, można było wtedy usłyszeć, że „tak czy inaczej mamy przejebane”. Ale „lepiej mieć przejebane z Castillo” niż z jego rywalką – Keiko Fujimori, córką byłego dyktatora, odsiadującego wyrok.

Castillo miał w kampanii sensowny program, wpisujący się w egalitarną falę, którą w Ameryce Łacińskiej reprezentują dziś Gabriel Boric w Chile, Gustavo Petro w Kolumbii i Lula da Silva w Brazylii. Zdobył poparcie obiecując reformy systemu edukacji, służby zdrowia, emerytur, jak i ograniczenie zysków międzynarodowych firm eksploatujących surowce kopalne Peru (m.in. złoto, srebro, cynę, miedź).

Obiecywał również działania na rzecz ochrony środowiska naturalnego i lokalnych społeczności dotkniętych zatruwaniem przyrody i przymusowymi przesiedleniami. Części wyborców progresywnych naraził się jednak wstecznym podejściem do prawa kobiet do aborcji, jak i praw osób LGBT. Castillo jest katolikiem, a jego żona Lilia Paredes ewangeliczką – z zawodu tak jak on nauczycielką. Mają trójkę dzieci, które wychowywane są w konfesji matki.

Kandydat spoza establishmentu

Tak więc Castillo wygrał jako kandydat spoza establismentu. Jako Peruwiańczyk spoza Limy i jako człowiek uchodzący za lewicowca. Jego zwycięstwo wydawało się wielkim przełomem. Oto po dziesięcioleciach niezdolności do wygranej, lewica w Peru wspięła się na sam szczyt władzy.

Ale jeszcze ważniejszy był przełom społeczny: skoro syn półniewolnika mógł zajść tak wysoko, to znaczy, że pękło wiele barier klasowych.

Symbolikę zdarzenia wzmacniał też moment: Peru obchodziło 200-lecie wyzwolenia spod hiszpańskiej korony.

Wielu sądziło, że może być już tylko lepiej.

„Odklejony” od świata

Okazało się, że jest mniej więcej tak samo – a chwilami bardziej groteskowo. Kłopot z Castillo polega nie na tym, że próbował zrobić z Peru drugą Wenezuelę, Kubę czy cokolwiek innego, ale że nie próbował robić nic lub prawie nic. Nie umiał? Nie dano mu? Był kimś nie na swoim miejscu? Jedno, drugie i trzecie.

Castillo nie oglądał telewizji, nie słuchał radia, nie czytał. Asystenci przygotowywali mu prasówki złożone z tytułów głównych artykułów prasowych – tylko tyle.

Wnętrze pałacu prezydenckiego wydawało się odklejone od reszty kraju. Jeden z byłych współpracowników opowiedział prasie, że na zewnątrz mogło się palić i walić, a w pałacu panował błogi spokój, senność, bezruch, jakby nic się nie działo.

Gdy sensowni ludzie z początku rządów Castilla zobaczyli nieudolność lidera, pouciekali z posad. Mirtha Vazquez, młoda działaczka proekologiczna z Cajamarki, którą Castillo powołał na premierkę (to funkcja organizacyjno-administracyjna, bo szefem egzekutywy jest sam prezydent) opowiadała po złożeniu dymisji o kolejkach ludzi, przyjeżdżających z rodzinnych stron, których Castillo przyjmował od rana do wieczora. Nawet ona, premierka, nie miała dostępu do szefa. Nie wiedziała nic o jego planach, zamiarach, kaledarzu działań.

Gdy wobec Castilla padły oskarżenia o handel wpływami przy okazji przetargów i któryś z ministrów zasugerował mu, by ujawnił stan swojego konta, prezydent nie rozumiał dlaczego miałby to zrobić. Ludzie zobaczą, że mam długi – miał odpowiedzieć. I oto właśnie chodzi – tłumaczył podwładny. Ludzie zobaczą, że nie wzbogacił się pan bezprawnie.

Prezydencka zupa

Castillo nie tylko nie rozumiał, jak działają państwo i prawo. Ludzie z jego otoczenia opowiadają, że od początku czuł się źle w mieście i w pałacu prezydenckim. Podśmiewano się, że Castillo jest zagubiony, bo w pałacu nie ma miejsca choćby na jedną krowę. Nie smakowały mu wyszukane potrawy szefów prezydenckiej kuchni – a Peru to kraj słynący z najsmakowitszych dań, nieznanych nigdzie indziej i przyrządzanych przez artystów w swoim fachu. Castillo wolał sam ugotować sobie zupę.

Nie miał pojęcia jak działa demokracja. Gdy opozycja zapowiadała wielkie manifestacje na ulicach, chciał od razu posyłać przeciw demonstrantom wojsko. Szczęśliwie, w tej sprawie dawał sobie wytłumaczyć, że to fatalny pomysł.

Gdy przytomni działacze pouciekali z jego otoczenia, zaczął otaczać się typami spod ciemnej gwiazdy. Np. gdy z rządu odeszła Mirtha Vazquez – feministka i ekolożka, ryzykująca w przeszłości życiem za wierność przekonaniom, na jej miejsce powołał ultraprawicowca Hectora Valera, oskarżanego o przemoc domową. Jaki klucz stosował, to kolejna z zagadek.

W czasie półtorarocznych rządów Castillo powołal pięć gabinetów i wymienił 80 ministrów. Czy w taki sposób da się w ogóle rządzić?

„W jakim to momencie Peru tak się skurwiło?”

Półtoraroczne rządy Castilla były nieustającym chaosem – po części z jego winy, ale jeszcze bardziej z winy skorumpowanych i wrogich mu posłów. To nie jest historia o obronie demokracji przed puczystą autokratą. To opowieść o politycznych mafiach, które pożarły naiwnego prowincjusza i ignoranta.

Castillo nie był w stanie nic zrobić. Gdy chciał przeprowadzić reformę edukacji, opozycja parlamentarna ją zablokowała. Chodziło o podniesienie jakości uczelni, które są w Peru de facto przedsiębiorstwami do zarabiania pieniędzy. Podobnie było z innymi ustawami, choć wielu Castillo nie przedłożył deputowanym do dyskusji.

Był nieustająco zajęty bronieniem się przed parlamentem, a parlament zajęty próbami usunięcia go z urzędu. Wśród elity finansowej wzbudzał autentyczny niepokój o to, że zechce przeprowadzić jakąś rewolucję, a co najmniej ograniczyć zyski najbogatszych.

W Peru powszechna od lat jest opinia, że tamtejsze partie to wyłącznie narzędzia osobistego wzbogacenia się. Sprawami publicznymi są one wręcz demonstracyjnie niezainteresowane.

(„W jakim to momencie Peru tak się skurwiło?” – zastanawiał pół wieku temu się narrator „Rozmowy w Katedrze” Vargasa Llosy).

W prasie pojawiło się nawet określenie, że partie to surogatki wynajęte przez kliki i mafie do realizowania swoich interesów. O ile korupcja i prywata w upadłych, tradycyjnych partiach były anomalią – częstą, ale jednak anomalią, bo wciąż chodziło o programy i idee, o tyle dziś normą jest, że partia polityczna w tym kraju to coś pomiędzy grupą lobbystyczną a gangiem.

Oportuniści i zwykli bandyci u władzy

Ostatni prezydenci kraju grali w tę grę – i wszyscy po kolei kończyli z zarzutami prokuratorskimi. A to o handel wpływami, a to o nielegalne wzbogacenie się. Niektórzy z nich wyszli już z więzienia, inni przebywają w areszcie domowym, przeciw jeszcze innym toczą się śledztwa.

„Oportuniści i zwykli bandyci – mówi dziennikowi „El Pais” socjolog Sandro Venturo – mają czelność kandydować w wyborach, ponieważ wiedzą, że wyborcy ani nie są wymagający, ani czujni. I tak to się kręci od dwóch, trzech dekad. Liczba skazanych i sądzonych polityków jest szokująca”.

Fujimori – dla przypomnienia – siedzi w więzieniu (skazany za najcięższe zbrodnie). Były prezydent Alan Garcia popełnił samobójstwo, gdy policja przyszła go aresztować. Alejandra Toleda, oskarżanego o korupcję, chronią Stany Zjednoczone, mimo wniosków Peru o ekstradycję. Ollanta Humala odsiedział wyrok za pranie pieniędzy, przebywa w areszcie domowym i dalej toczą się przeciw niemu śledztwa.

Pedro Pablo Kuczynski został oskarżony m.in. o przyjęcie łapówki od brazylijskiego giganta Odebrecht (gdy był ministrem w rządzie Toleda). Z powodów zdrowotnych zamiast siedzieć w więzieniu, leżał w szpitalu, a potem przebywał 3 lata w areszcie domowym. Mniej spektakularne oskarżenia spadły na „zastępczych” prezydentów (którzy rządzili po dymisjach wybranych w wyborach poprzedników): Martina Vizcarrę, Manuela Merino i Francisco Sagasti’ego.

W każdym razie w ciągu ostatnich pięciu lat Peru miało sześciu prezydentów. Ostatnich dziesięciu miało na koncie poważne przestępstwa bądź/i nadużycia.

Przypadek kliniczny?

Wydawało się, że Castillo będzie inny niż poprzednicy. Nie uległ skłóconemu i obscenicznemu parlamentowi, bronił się przed brudnymi układami z deputowanymi, ale gdzieś po drodze najwyraźniej porzucił idee, z jakimi szedł po władzę. Jak inaczej wyjaśnić np. zastąpienie na stanowisku premiera feministki i ekolożki prawicowcem i przemocowcem? Nie od rzeczy jest pytanie, czy Castillo miał/ma w ogóle jakieś poglądy.

Wreszcie – i przeciw niemu, jego bliskim oraz politycznym współpracownikom pojawiły się zarzuty o nielegalne wzbogacenie się. Możliwe, że korupcyjne zarzuty przeciw niemu samemu to część politycznej intrygi (jak np. przeciw Luli da Silvie w Brazylii). Ale nawet jeśli tak by było, Castillo nie dostarcza przekonujących argumentów, by go bronić.

Czy 7 grudnia musiał zrobić to, co zrobił?

Znana w Peru historyczka Cecilia Mendez uważa, że absolutnie nie musiał.

Teraz bezruch całego okresu prezydentury Castilla, w świetle desperackiego zamachu stanu, wydaje się bardziej zrozumiały – napisała Mendez na Facebooku (streszczam i porządkuję jej obserwacje). Jakby wszystko układało się w całość. A jednak… Dalej trudno to zrozumieć.

Nie wystarczy, pisze dalej Mendez, odwołać się do społecznych korzeni i poziomu wykształcenia Castilla. Nawet dziecko w wieku szkolnym wie lub może wydedukować, że kandydat na dyktatora musi mieć chociaż poparcie wojska albo innych sił. Tymczasem Castillo rzucił się w przepaść. Jak to wyjaśnić? Jedyne wyjaśnienie, jakie się nasuwa ma charakter kliniczny.

Miał za sobą argumenty prawne – uważa Mendez. Miał całkiem niezłych prawników za sobą. W parlamencie nie było większości, która byłaby zdolna odwołać go ze stanowiska (trzecia próba usunięcia go z urzędu zakończyłaby się porażką opozycji). Więcej – na tle rozpadającego się rządu i najbardziej prymitywnej, antydemokratycznej opozycji w naszej historii, jego popularność po odbiciu się od dna zaczęła rosnąć.

A zatem cóż to było? Wstał rano i zobaczył tylko pustkę? Dostał ataku paniki?

„To najbardziej tragiczny, być może kliniczny, przypadek w historii naszego nieszczęsnego kraju”.

„Precz wszyscy!”

Operetka czy telenowela trwa dalej, choć coraz częściej przekształca się w krwawy dramat.

Częścią operetkową zarządza nadal Castillo. Ogłasza z więzienia, że nadal jest prezydentem. Odrzuca porady adwokatów, by przyjąć następującą linię obrony: dokonał zamachu stanu odurzony dosypanymi mu do jedzenia substancjami psychoaktywnymi. To pomogłoby wyplątać się z niedorzecznego puczu i wyjść z twarzą. On zaczął jednak rzucać inne oskarżenia: że w więzieniu ludzie udający lekarzy, pod przymusem, pobrali mu krew…

Część dramatyczna toczy się na ulicach miast. Całe regiony kraju protestują przeciw uwięzieniu Castilla – to pierwszy prezydent z ludu, na którego głosowali protestujący. Dla nich Castillo reprezentuje tych, którzy nigdy nie mieli głosu, wpływu na bieg spraw i którzy sprzeciwiają się stołecznemu establishmentowi.

Wprowadzono stan wyjątkowy i godzinę policyjną. W walkach z policją zginęło już blisko 30 demonstrantów.

Powołana przez kongres na urząd prezydenta Dina Boluarte (wice u Castilla), pierwsza w historii Peru kobieta na tym stanowisku, znajduje się na przegranej pozycji. Jakim cudem miałaby uspokoić społeczne wzburzenie i chaos? Na razie podaje coraz to nowe daty wyborów. Koniec 2023? Kwiecień 2024? Deputowani nie palą się do skracania kadencji parlamentu, zwłaszcza że w Peru nie ma reelekcji.

Coraz więcej ludzi na ulicach nie chce już popierać żadnych partii ani liderów, łącznie z Castillem, i wznosi hasła „Precz wszyscy!”. Ten ich nastrój jest więcej niż zrozumiały. Rzadko jednak z takich nastrojów rodziły dobre idee i wyłaniali mądrzy rządzący.

„Jak i dlaczego upada demokracja”

„Nasza demokracja nie jest w istocie demokracją – mówi w rozmowie z „El Pais” Cecilia Mendez. – To system, którym rządzą elity [ekonomiczne]. Tendencje autorytarne płyną zewsząd. Np. autorytaryzm, jaki zademonstrował Castillo ogłaszając pucz jest odpowiedzią na próby puczu ze strony kongresu, który formalnie jest częścią systemu demokratycznego, ale w swej praktyce demokratyczny nie jest. Castillo jest produktem Peru autorytarnego, a także nierównego i zmerkantylizowanego systemu edukacji. Tylko ci, którzy mają pieniądze, mogą się uczyć w najlepszych szkołach i uczelniach”.

Zamach stanu zaczął się komicznie, ale wydarzenia, które uruchomił wzięły tragiczny obrót. Zanosi się na długi kryzys, którego dramatyczny przebieg będą być może przerywać operetkowe arie czy to uwięzionego Castilla, czy deputowanych, których część prędzej czy później dołączy do Castilla, Fujimoriego i innych skazanych za nadużycia.

O najdziwniejszym zamachu stanu i jego autorze, jakby wyjętym z powieści, można opowiadać w poetyce realizmu magicznego. Ale warto ją ujmować także w studium analityczne. Peru staje się na naszych oczach wartym obserwowania przypadkiem z gatunku „Jak i dlaczego upada demokracja”.

Gdy pół wieku temu narrator „Rozmowy w Katedrze” pytał „W jakim to momencie Peru tak się skurwiło?”, czytelnicy oddaleni o tysiące mil od Limy czytali je, jakby odnosiło się do ich kraju. To, co dziś przytrafia się Peruwiańczykom, zawiera lokalne osobliwości, społeczne idiosynkrazje tamtego kawałka świata, ale może zdarzyć się także w innych społeczeństwach. Peru może być bliżej niż się wydaje.

Udostępnij:

Artur Domosławski

Pisarz i reporter, przez 20 lat związany z „Gazetą Wyborczą”, od dekady z „Polityką”. Autor kultowej „Gorączki latynoamerykańskiej" (2004), niepokojącej „Śmierci w Amazonii" (2013), wstrząsających „Wykluczonych" (2016), słynnej biografii „Kapuściński non-fiction" (2010) oraz monumentalnej biografii Zygmunta Baumana „Wygnaniec. 21 scen z życia Zygmunta Baumana" (2021). Laureat wielu nagród i wyróżnień literackich i dziennikarskich, m.in. Grand Press Dziennikarz Roku 2010, nominowany do Nagrody Nike za „Wykluczonych" i „Wygnańca", aureat Górnośląskiej Nagrody Literackiej „Juliusz” (2022) dla najlepszej biografii za „Wygnańca". Jego książki były tłumaczone na 10 języków.

Komentarze