Są niewidoczne, bo prawie nie pojawiają się na ulicach, zamknięte 24 godziny na dobę w mieszkaniach ze swoimi podopiecznymi. Niewidoczne, bo państwo udaje, że ich nie ma i nie reguluje ich pracy. Założyły związek zawodowy pracowniczek i pracowników domowych z Ukrainy
Reportaż powstał we współpracy z Marcinem Terlikiem z Onet Wiadomości
"Wie pan, przede wszystkim chodzi o to, żeby ktoś nas zauważył" - mówi Rusłana Pobereżnyk.
Znajoma niedawno poleciła jej wystawę o historii służących w Polsce. Gdy Rusłana poszła do Muzeum Warszawy i zobaczyła tytuł, zaśmiała się w duchu. “Niewidoczne”. Tego samego słowa sama użyła ostatnio na jakimś spotkaniu. Tyle że nie mówiła o XIX-wiecznych pokojowych, a o kobietach takich jak ona. Opiekunkach, w większości pochodzących z Ukrainy, zajmujących się w naszym kraju dziećmi i starszymi osobami.
"Minęło 200 lat, a nic się nie zmieniło" - zauważa Rusłana, wyjątkowo bez uśmiechu na twarzy.
Są niewidoczne, bo prawie nie pojawiają się na ulicach, zamknięte 24 godziny na dobę w mieszkaniach ze swoimi podopiecznymi. Niewidoczne, bo państwo udaje, że ich nie ma i nie reguluje ich pracy. Niewidoczne, bo społeczeństwo się nimi za bardzo nie interesuje, zadowolone, że ktoś inny bierze na siebie ciężar opieki nad starszymi ludźmi, a przy tym za bardzo nie marudzi i nie żąda za dużo pieniędzy.
Są ich w Polsce tysiące. Kilkanaście z nich założyło niedawno związek zawodowy pracowniczek i pracowników domowych. Dziś tworzy go ponad 30 opiekunek. Przewodniczącą została wybrana właśnie Rusłana Pobereżnyk.
Pierwszy raz spotykamy się jeszcze kilka tygodni przed rosyjską inwazją na Ukrainę. Siedzimy w sieciowej kawiarni w jednym z warszawskich centrów handlowych, w jej - jak mówi - biurze, bo tu spotyka się z ludźmi, by załatwiać sprawy i rozwiązywać problemy. A tych nie brakuje. Zanim skończy opowiadać, stojąca przed nią kawa z mlekiem zdąży ostygnąć.
Emigracja Rusłany, jak to często bywa, miała nie być na zawsze.
Pod koniec lat 90. Ukraina pogrążona była w kryzysie. Razem ze Związkiem Radzieckim upadły fabryki, zakłady pracy i dotychczasowe struktury społeczne, Nowe wciąż jakoś nie mogły się zbudować. Rusłana miała dwadzieścia parę lat. Skończyła właśnie psychologię, pielęgniarstwo i pedagogikę, ale pracy dla niej nie było. Jej mama lekarka od miesięcy nie dostawała od państwa emerytury.
"Nie mieliśmy co jeść. Wszystko, co mogłam, oddawałam dziecku. Sama ważyłam wtedy 40 kilo. To była bardzo trudna decyzja, ale musiałam zabezpieczyć rodzinę" - wspomina Rusłana.
Z rozdartym sercem zostawiła sześcioletniego syna ze swoją chorującą już wtedy matką i wyjechała z rodzinnego Iwano-Frankiwska. Razem z kilkoma kobietami zrzuciły się na kierowcę, który zabrał je do Polski. Trafiły pod Sochaczew, na zbiory truskawek. Bez wiz i papierów, bo “wtedy nie było jeszcze takich rzeczy”.
Praca była ciężka, ale jak na tamte warunki można było dobrze zarobić. Po skończonych zbiorach kobiety wracały na Ukrainę. Rusłana z koleżanką zdecydowały się zostać. Jeszcze w Iwano-Frankiwsku dostała od znajomych kartkę z adresem dziewczyny w Warszawie, która miała załatwić im pracę w chińskiej restauracji. Znajomy Polak podwiózł je do stolicy.
Dziewczyna rzeczywiście mieszkała pod wskazanym adresem, ale poza tym nic się nie zgadzało. Restauracja okazała się budą z tanim jedzeniem, a dziewczyna wyrzuciła je za drzwi - bała się, że chcą zabrać jej pracę. Rusłana z koleżanką błąkały się po Warszawie. Trafiły na Mokotów i przez trzy noce spały w krzakach przy zajezdni na Woronicza. Na szczęście za szlabanem, więc chociaż trochę bezpieczniej. Ochroniarz przymknął oko.
Za zarobione w Sochaczewie pieniądze kupowały kajzerki i wodę w butelkach, którą myły się za zajezdnią. "Nawet nie pomyślałam wtedy, żeby pójść do jakiegoś marketu i tam umyć się w toalecie. Znałam wtedy po polsku dwa zwroty »Dzień dobry« i »szukam pracy«" - opowiada Rusłana. Całymi dniami chodziła od lokalu do lokalu i pytała o zatrudnienie. "Nogi zdarłam do krwi. Wszystko mi było jedno. Powiedziałam sobie, że nie wrócę na Ukrainę".
Po trzech dniach na ulicach i trzech nocach w zaroślach na Woronicza wróciły do dziewczyny z kartki. Tym razem się nad nimi zlitowała. Znalazła im hostel na Pradze, gdzie mieszkały już imigrantki z Ukrainy. Rusłana trafiła do sześcioosobowego pokoju. Był pełny, ale jedna z kobiet oddała jej połowę łóżka.
Koleżanka miała szczęście i szybko znalazła pracę. Rusłana na chwilę trafiła na zmywak do “chińskiego baru”, ale nie skończyło się to dobrze. Jeden z pracowników, niezadowolony z dokładności zmywania, oblał ją wodą z brudnego garnka. Odpowiedziała mu tym samym. W akcie zemsty kucharz podał jej do rąk gorącą patelnię. Rusłana odeszła z poparzonymi dłońmi i urazem do tego typu lokali.
Tymczasem kończyły jej się pieniądze. Wreszcie po miesiącu jedna z dziewczyn wzięła ją na handel. Całym przedsięwzięciem rządził pan Andrzej, “fajny chłopak, tylko trochę nerwowy”. Na Stadionie Dziesięciolecia kupował towar, który kobiety sprzedawały potem na stołach porozstawianych na ulicach Warszawy. Na stoiska trafiały wszystkie możliwe drobiazgi, od bateryjek przez kapcie po koce i bieliznę.
Po kilku tygodniach Andrzej zorientował się, że Rusłana nie mówi po polsku. "Powiedział, że na drugi dzień muszę zacząć rozmawiać albo mnie zwolni. Całą noc płakałam. No ale zaczęłam gadać po rusku, po polsku, po ukraińsku, byle mówić. Andrzej jak to usłyszał, zaczął się tylko śmiać".
Przy sprzedaży drobiazgów ze stadionu pracowała dwa lata i stała się jedną z najlepszych handlarek w “firmie”. Andrzej pozwalał jej nawet wystawiać na stole własny towar. Jeden z jej stałych punktów znajdował się przy kościele. Tam poznała Polkę, regularnie przechodzącą obok jej stoiska w drodze na mszę. Zagadywała to o to, to o tamto. Mówiła “Ale ty wykształcona dziewczyna jesteś. Nic się nie martw, nasze też jeżdżą do Anglii, nie ma w tym wstydu”. Odpowiedziałam, że się nie wstydzę, nie kradnę przecież.
Po trzech miesiącach pogawędek pobożna Polka zaproponowała Rusłanie pracę. Jej córka wkrótce miała urodzić dziecko i potrzebowała niańki. "Dziwnie mi było tak u kogoś w domu pracować. Jeszcze sprzedawać, to sama sobie jestem gospodynią, ale w ten sposób? Nie robiłam wcześniej czegoś takiego" - wspomina Rusłana.
Wahała się, ale kobieta nalegała. W końcu się zgodziła. Tak zaczęła pracę jako opiekunka. Jest nią w Polsce do dzisiaj. Przez wszystkie lata wysyłała pieniądze rodzinie na Ukrainie. W międzyczasie jej własny syn Iwan dorósł, skończył szkołę, studia, ożenił się i wyprowadził do Kijowa. Teraz jest tam dentystą-chirurgiem. Jeszcze do niego wrócimy.
Rusłana, jak sama mówi, ma szczęście i trafia w pracy na dobrych ludzi. No, może z małymi wyjątkami.
"Raz na jej oczach ojczym dziecka, którym się opiekowała, uderzył malucha. Zwróciła mu uwagę. Mężczyzna uniósł się i zapowiedział, że nie zapłaci jej za dzień pracy. Płakałam całą noc. Nie przez pieniądze, bo ja taka nie jestem. Przykro mi było" - opowiada.
Następnego dnia pracowała u warszawskiej prawniczki. Ta zapytała ją, dlaczego ma opuchnięte oczy. Rusłana opowiedziała całą historię. Prawniczka wzięła numer do mężczyzny. Miała nie dzwonić, ale najwyraźniej zadzwoniła. Chwilę później zaczął przysyłać SMS-y, przepraszać, obiecywać, że zapłaci. "Powiedziałam, że nie chcę tych pieniędzy, tylko żeby tego już nigdy nie robił".
Z czasem miała w Polsce coraz więcej znajomych. Zaczęła pomagać innym kobietom z Ukrainy w znalezieniu pracy. A zaraz potem jeździć z interwencjami.
"Widzę, jak ciężko jest dziewczynom stanąć na nogi. Kiedy przyjeżdżają, boją się rozmawiać. Raz, że bariera językowa, dwa, że obawiają się stracić pracę. Tak nie można".
Rusłana odbierała telefony i jeździła rozmawiać w imieniu kobiet z Ukrainy. Nie zawsze chodziło o papiery i pieniądze, czasem to była po prostu kwestia godności. Jedna pracodawczyni chciała ustawić opiekunkę pod ścianą i zrobić jej zdjęcia en face i z profilu, jak do kartoteki. Tak na wszelki wypadek, choć widziała przecież paszport pracowniczki.
Rusłana zaprotestowała, tłumaczyła, że to nie więzienie, a Ukrainka nie jest przestępczynią. Innym razem rodzina zatrudniła dziewczynę do opieki nad starszą kobietą, ale nie pozwalała jej jeść tego samego co podopieczna. Dla matki kupowali szynkę za 50 zł, dla Ukrainki mielonkę. Seniorka chciała, żeby opiekunka usiadła z nią do stołu, ta musiała się wykręcać w obawie, że zobaczą to dzieci.
Kolejny problem to zakres pracy. Zatrudniającym czasem wydaje się, że wynajmują służącą. Kobiety przyjeżdżają, by opiekować się starszymi osobami. Na miejscu okazuje się, że mają sprzątać i gotować dla całej rodziny. W końcu i tak nie ma żadnej umowy, nikt nie spisuje warunków nawet na wewnętrzny użytek.
Tak właśnie stało się w przypadku młodej kobiety, której Rusłana pomogła znaleźć pracę latem 2021 r. Nadia trafiła do Grójca od razu po przyjeździe z Ukrainy. Miała zajmować się starszym małżeństwem. Wszystko szło w miarę dobrze do czasu, gdy przyjechały dzieci seniorów. Syn powiedział: “skoro mama nakarmiona, to teraz trzeba na polu zbierać truskawki”. Kiedy Nadia się sprzeciwiła, zapowiedział, że nie zapłaci jej za dotychczasową pracę. A przy okazji postraszył wezwaniem policji.
"Dla tych, co dopiero przyjechali, policja to koszmar. Boją się, że nic nie zrobili, a będą deportowani" - opowiada Rusłana. Odebrała telefon od przerażonej Nadii, wsiadła w samochód i pojechała do Grójca. Jeszcze po drodze zapowiedziała mężczyźnie, że sama może wezwać funkcjonariuszy.
Wtedy już zaczął inaczej. “Po co policja, nie trzeba, nie wiem, co Nadia pani nawygadywała”. Wybiegł do mnie przestraszony, w kuchni dostawił krzesło do stołu. Mówię mu: “Co z tymi truskawkami? Chce pan tu mieć PIP i sanepid? Chce pan, to zrobimy panu przepisowe życie” - opowiada.
Mężczyzna znalazł w kieszeniach zaległą wypłatę. Jednocześnie okazało się, że Nadia, choć miała być zatrudniona z wyżywieniem, dostawała od rodziny tylko bułki i parówki. Rusłana zabrała spakowaną dziewczynę ze sobą do samochodu. "Co to za robota? Ona pracuje 24 godziny siedem dni w tygodniu. To nie po ludzku" - rzuciła na odchodne mężczyźnie.
Największego pecha miała Uljana, urzędniczka skarbowa z rodzinnych okolic Rusłany. Wykształcona kobieta, tyle że w ukraińskiej budżetówce przestała dostawać pensję. W Polsce najpierw trafiła do starszej kobiety, znanej i szanowanej, odznaczanej za pomoc Żydom w czasie II wojny światowej. Emerytka wydawała się bardzo serdeczna. Maska jednak spadła, gdy została sama z Uljaną. Rusłana najpierw nie mogła uwierzyć w opowieści znajomej. Chciała przekonać się na własne uszy. Poprosiła Uljanę, by do niej zadzwoniła i schowała telefon w kieszeni.
"Byłam w szoku. Starsza pani krzyczała do Uljany: “ty bydlaku, nienawidzę was, ty tu jesteś nikim”. Były jeszcze gorsze słowa, ale już nie chcę nawet pamiętać tych bluźnierstw" - opowiada Rusłana. Przyjechała i zabrała ze sobą znajomą. Przy tym zapowiedziała starszej kobiecie, że będzie przed nią ostrzegać kolejne pracowniczki.
Wkrótce Uljana wpadła z deszczu pod rynnę. Na pierwszy rzut oka nowa praca wydawała się dobra - opieka nad starszą osobą, bogata rodzina, duży dom z ogrodem w podwarszawskiej Zielonce. Po tygodniu jednak telefon Rusłany znów zadzwonił.
Rodzina zabrała Uljanie paszport, a przy tym nie dawała jej nic do jedzenia. Kobieta, żeby nie głodować, jadła ryż z wołowiną, który musiała codziennie gotować psom, będących oczkiem w głowie właścicieli domu. Gdy nosiła zwierzętom miskę do ogrodu, specjalnie chowała się za garażem, by uniknąć spojrzeń wszędobylskich kamer. Rusłana przyjechała, ale ze względu na psy bała się wejść na teren działki. Przez bramę zaczęła negocjacje z właścicielami. Dopiero gdy postraszyła ich policją, pozwolili kobiecie wyjść z paszportem w ręku.
Uljana wróciła na Ukrainę. Powiedziała, że nie chce już nigdy żadnej zagranicy.
Jeszcze przed przybyciem ponad 2 mln uchodźców i uchodźczyń, w Polsce mieszkała ogromna liczba Ukraińców/ek. W styczniu 2019 roku w naszym kraju przebywało ponad 1,2 mln obywateli Ukrainy (około 3,5 proc. ludności Polski), z czego 44 proc. to kobiety. Ponad połowa z nich pracowała w dużych miastach.
Te dane zebrała Fundacja “Nasz Wybór”, założona 13 lat temu przez Ukraińców i Ukrainki oraz wspierających ich Polaków i Polki. Fundacja wspiera społeczność ukraińską w Polsce i wskazuje na problemy, z którymi mierzą się pracownicy/ki z zagranicy.
Z raportu fundacji “Sytuacja ukraińskich migrantek w Polsce w czasie COVID-19” (2021 r.) wynika, że pracowniczki sfery usług domowych miały najczęściej nieuregulowany stosunek pracy ze względu na biurokrację i przedłużające się procedury uzyskania zezwolenia na pobyt.
Obecnie kwestia legalności pobytu została uregulowana w specustawie przyjętej po wybuchu wojny, nie oznacza to jednak, że problemy z zatrudnieniem znikną. Praca w szarej strefie była i jest łatwiej dostępna, ale jednocześnie pozbawia kobiety opieki społecznej i naraża na wyzysk, zwłaszcza jeśli mieszkają w domu pracodawcy - co zdarza się często.
“Pomimo spadku dochodów niektórych rodzin, niepokoju o zdrowie osób starszych oraz strachu przed publicznymi domami starców, powodowanymi przez pandemię, zapotrzebowanie na opiekę domową nad osobami starszymi będzie prawdopodobnie nadal rosło. Ukraińscy pracownicy świadczący opiekę domową nad osobami starszymi stanowią kluczowy element polskiego systemu opieki zdrowotnej” - czytamy w raporcie fundacji.
Problemy, o których pisze fundacja “Nasz Wybór”, punktują członkinie związku zawodowego. Manifest zawisł przy ul. Emilii Plater 31 – na budynku byłej szkoły, gdzie znajdują się Stowarzyszenie Pedagogów Teatru oraz Komuna Warszawa.
Jak mówiła Rusłana, chodzi o to, by być widocznym.
“My – opiekunki postulujemy, aby nasza ważna i ciężka praca była zauważona i doceniona. Żądamy zmian!
Związek zrodził się z projektu Marty Romankiv. Jest artystką z Ukrainy, na co dzień mieszka w Krakowie, do Warszawy przyjechała rok temu w ramach stypendium ministra kultury Gaude Polonia.
“Chciałam podjąć działania z grupą, która tu mieszka, wejść w tkankę miasta. Natknęłam się na raport fundacji »Nasz Wybór«, który opisywał, jak wygląda praca opiekuńcza migrantek. Nigdy wcześniej się nad tym tematem nie pochylałam, mimo że moja babcia pracuje jako opiekunka we Włoszech. Zauważyłam, że nie ma żadnych organizacji zrzeszających takie osoby, żadnych inicjatyw, które byłyby do nich kierowane. Że nikt ich nie dostrzega”.
Marta postanowiła stworzyć przestrzeń, gdzie opiekunki będą mogły się spotykać i czuć, że mają swoje miejsce, które wspólnie kształtują.
“Osiedle Jazdów udostępniło nam dom z ogrodem, którym wspólnie się opiekowałyśmy. Zasadziłyśmy kalinę, bo na Ukrainie to bardzo ważna roślina, symbolizująca los kobiet” - opowiada.
Pierwsze ze spotkań odbyło się w Wielkanoc ukraińską 3 maja 2021 roku. Marta organizowała spotkania przez pół roku w każdą niedzielę (wróciła do Krakowa, ale spotkania trwają nadal). Przychodzili na nie aktywiści zajmujący się prawami pracowniczymi, prawniczki, które uczyły jak złożyć dokumenty w urzędzie migracyjnym. Coraz częściej pojawiał się temat związku zawodowego.
“To był powolny proces. Na początku chętnych było tylko kilka osób, ale w trakcie kolejnych spotkań było przekonanych coraz więcej pracowniczek. Powoli tłumaczyliśmy czym jest związek i w czym może pomóc”.
Gdy chętnych kobiet było więcej, Marta zaprosiła na spotkanie Ignacego Jóźwiaka z Inicjatywy Pracowniczej. Na początku członkiń było kilkanaście, z czasem liczba zaczęła rosnąć.
“Ale ambicje mamy większe. Chcemy, żeby związki zawodowe były nie tylko w Warszawie, ale we wszystkich dużych miastach w Polsce”.
Dopytuję Martę, co daje członkostwo w związku. Wymienia: pomoc doraźną, interwencję w kryzysowych sytuacjach i reprezentację w sądzie. "Walczymy o wypłaty dla pracownic, godne warunki pracy. Do tego dochodzi pomoc i zachęcanie do podpisywania umowy o pracę (dzisiaj wielu osobom umowa wydaje się czymś niemożliwym), walka z nieuczciwymi agencjami pracy, które często za swoje usługi pobierają ogromną część wynagrodzenia klientek i klientów".
Ale przede wszystkim związek działa na rzecz polepszenia warunków pracy w długotrwałej perspektywie, dlatego jej postulaty są skierowane nie tylko do pracodawczyń i pracodawców, ale także do władzy.
“Chcemy, żeby praca opiekunek domowych nie pozostawała w szarej strefie, tak jak teraz, ale była uregulowana prawnie. Niestety to trudna walka".
"Gdy Marta zebrała dziewczyny, od razu dołączyłam. Tysiąc razy myślałam wcześniej, żeby coś takiego zrobić" - mówi Rusłana.
Ich związek ma pierwsze sukcesy. Kobietom udało się wywalczyć legalną umowę dla Olgi, dziewczyny, która niedługo przed wojną przyjechała z Ukrainy. Ale Rusłana, podobnie jak Marta, widzi, że potrzebne są dużo większe zmiany.
Przede wszystkim coś trzeba zrobić z przerwami. Kobiety, które mieszkają razem ze swoimi podopiecznymi, często nie mają zagwarantowanego żadnego wolnego czasu. "Niechby to były chociaż dwie godziny dziennie i jeden dzień w tygodniu, żeby pójść na spacer, zrobić swoje własne zakupy albo po prostu w spokoju poleżeć" - uważa Rusłana.
Codziennie rozmawia przez Skype’a ze swoją chorą matką, która została na Ukrainie i wie, jak męcząca potrafi być praca z ludźmi z Alzheimerem. "Sama muszę się mocno trzymać. I to z własną mamą, a co dopiero z obcą osobą".
Poza tym potrzebna jest pomoc państwa dla starszych osób, które chcą legalnie zatrudnić opiekunki. Rusłana w wielu przypadkach nie dziwi się, że ktoś robi to na czarno. Bo jeśli ma 2,5 tys. zł emerytury, to jak ma jeszcze z tego zapłacić ZUS i podatek?
Kobiety z jej grupy nawiązały kontakt z polskimi opiekunkami w Chicago. Te już wcześniej zrzeszyły się w związek razem z Meksykankami i Brazylijkami i wywalczyły lokalne uregulowanie swojej pracy. Teraz doświadczenia z Ameryki przekazują Ukrainkom w Polsce.
Rusłana Pobereżnyk i inne Ukrainki spotykają się też z Magdaleną Biejat, posłanką Lewicy. Chcą, żeby przedstawiła ich problemy w Sejmie.
"Te kobiety wyręczają państwo polskie w opiece nad osobami starszymi, dziećmi, osobami z niepełnosprawnościami. I one i rodziny, dla których pracują, są pozostawione same sobie" - mówi nam Biejat.
Zgadza się, że potrzebne jest dofinansowanie przez państwo umów, np. poprzez płacenie ZUS-u za opiekunki, uproszczenie ich legalnego zatrudniania czy walka z dzikimi agencjami pracy tymczasowej.
Jak zaznacza posłanka, to często firmy-krzaki, których jedyną działalnością jest sprowadzanie Ukrainek do Polski, żeby następnie żerować na ich pracy i pobierać część ich wynagrodzenia, nie dając nic w zamian.
"Uregulowanie tej pracy leży też w interesie osób, które zatrudniają opiekunki. Jak wynika z moich rozmów, wielu rodzinom na tym zależy. To kwestia stabilizacji. Osoba zatrudniona na podstawie umowy, z płaconymi składkami jest bardziej skłonna zostać z taką rodziną na dłużej" - zauważa.
Posłanka zastrzega przy tym, że to jedynie doraźne rozwiązania, a liczba starszych osób wymagających pomocy będzie w Polsce tylko rosnąć.
"W długiej perspektywie nie widzę innego wyjścia niż stworzenie systemu państwowego, który będzie zatrudniał asystentów i asystentki. Chociażby po to, żeby te osoby mogły pracować na zmiany i nie musiały funkcjonować 24 godziny na dobę w miejscu pracy" - zaznacza Biejat.
Jak mówi posłanka, projekt rozwiązań w sprawie opiekunek został już dawno temu przygotowany przez zespół ekspertów i organizacji pozarządowych. Tyle że Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej wyrzuciło go do kosza. W tej chwili nie ma więc żadnej strategii, a “system żeruje na tym, że opiekunki nie mają w zasadzie żadnych praw”.
"To jest temat, o którym trudno rozmawia się publicznie, bo te osoby w większości zatrudnione są nielegalnie. A do tego w Polsce wciąż niechętnie rozmawia się o osobach starszych i osobach z niepełnosprawnościami i o tym, jak systemowo objąć je opieką" - dodaje Biejat.
Tymczasem w obliczu wojny i przybywaniu do Polski uchodźczyń z Ukrainy problem będzie narastać. "To powinno być dla rządu impulsem do wprowadzenia nowych rozwiązań. Należy wzmocnić Państwową Inspekcję Pracy i w jej ramach powołać specjalną komórkę, która będzie kontrolować pracę cudzoziemców, nie tylko w opiece, ale w całej gospodarce. Nie możemy dopuścić, żeby na polskim rynku funkcjonowały firmy, które wykorzystują dramatyczną sytuację uchodźczyń i zatrudniają je na czarno, płacą poniżej płacy minimalnej, okradają pracowników i Skarb Państwa. To wbrew interesom nie tylko Ukrainek, ale też całego społeczeństwa".
Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej nie odpowiedziało na nasze pytania o szacowaną liczbę opiekunek w Polsce i potrzebę regulacji ich pracy.
Kolejny raz spotykamy się z Rusłaną pod koniec marca, niemal miesiąc po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji na jej kraj. "Zawsze byłam za sprawiedliwością, całe życie. Dlatego też weszłam do tego związku. A teraz wojna. I co mogę zrobić? To jest nie do opisania" - mówi.
Codziennie rozmawia z synem, który został w Ukrainie. Gdy zaczęła się wojna, próbowała przekonać go, by przyjechał z żoną do niej do Polski. Rzucił słuchawką. "Mamo, tego tematu nie ruszamy. Nie będę się chował jak szczur. Jak zawołają, pójdę się bić" - tłumaczył jej potem Iwan.
Sama chciała wracać do Ukrainy, w końcu z wykształcenia jest pielęgniarką, też mogłaby pomóc. Syn jej kategorycznie zabronił - tylko bardziej by się przez nią denerwował, a i tak musi teraz uważać na żonę. Chociaż Rusłana cały czas o tym myśli. "Zła byłam na niego, ale taki ma charakter jak ja. Za sprawiedliwością zawsze. To dorosły człowiek w końcu, muszę to uszanować" - mówi.
Syn z żoną pracują kijowskim szpitalu, zajmują się rannymi po bombardowaniach. Rusłana pomaga uchodźcom w Polsce, ale nie chce, żeby pisać o szczegółach, bo “nie robi tego, żeby się afiszować”.
Razem z koleżankami ze związku chcą dalej wspierać Ukrainki, teraz też te, które w ostatnich tygodniach uciekły przed wojną. "Widzę, że pojawiło się więcej ogłoszeń osób szukających pracy przy opiece i przy sprzątaniu. Zachęcamy kobiety, żeby wstępowały do związku. Robimy ulotki po ukraińsku. Będziemy im tłumaczyć, jakie umowy powinny podpisywać. Do tej pory nie każdy chciał zatrudniać legalnie. Teraz może być jeszcze gorzej. Zobaczymy w najbliższym czasie".
Rusłana dodaje, że wojna sprawiła, że pewne rzeczy zaczęły się zmieniać. "Ludzie w Polsce zobaczyli, że Ukrainki są takie same jak oni. Że mają te same uczucia, te same idee wolności i niezależności, tę samą mentalność. Może Polacy zdadzą sobie sprawę, że jeśli Ukrainki będą pracować legalnie, to zyskają na tym wszyscy".
Związek daje opiekunkom jeszcze coś - poczucie, że nie są same. Dla Oksany Dąbrowskiej, która pracuje w Polsce od 10 lat, to właśnie wspólnota jest najważniejsza.
“Przyjechałam tu prosto od lekarza. Mam problemy z ręką, zerwane ścięgno, ledwo nią ruszam. To od podnoszenia podopiecznego. Mężczyzna ważył ponad sto kilo, prawie się sam nie ruszał” - powie Oksana zaraz po tym, jak się przywitamy. To było jeszcze przed wojną, a Oksana była jeszcze pełna energii.
Ale rozmowę trzeba zacząć od początku. Pytam więc, dlaczego przyjechała do Polski.
“Pracowałam jako radna w Chodorowie, moim rodzinnym mieście. Byłam też pierwszą kobietą, która działa w Ludowym Ruchu Ukrainy w latach 90. Brutalnie nas wtedy policja traktowała, pałką bili, kopali. Ale to długa historia. Wiesz, wyrosłam w rodzinie, która lubi się angażować i chyba też dlatego teraz jestem w tym związku i staram się pomagać. Zawsze jak słyszę język ukraiński czy rosyjski, to pytam, jak sprawy, czy wszystko w porządku” - wspomina, ale szybko wraca do mojego pytania - ”Czasy się zmieniły, nie było pracy. Fabryki zamknięte, a rynek otwarty”.
Razem z mężem otworzyła sklep ze sprzętem grzewczym, ale interes nie potrwał dlugo - rozwiedli się. Oksana miała już wtedy syna, utrzymywała się dzięki pomocy matki. Zaczęła prowadzić niewielki bar, ale pieniądze nie były duże - 32 hrywny dziennie, ok. 10 złotych na tamte czasy. Trzeba było wyjechać - sprzedała biżuterię, ubrania, co tylko mogła, by zarobić na wyjazd. Syn został z babcią.
Pierwsza praca? Sprzątanie na budowie, nawet 16 godzin dziennie za 1,5 tys. złotych, bez umowy. Później zaczęły się prace opiekuńcze w warszawskich domach. Najpierw u starszej kobiety, która zawodowo zajmowała się współpracą z teatrem (szczegółów Oksana woli nie podawać). Zgodnie z umową, Oksana pracowała na pół etatu, w rzeczywistości - niemal całą dobę.
“Pani lubiła wypić, zdarzało się, że o 03:00 w nocy wpadała do mojego pokoju i kazała iść do sklepu po gorzałkę. Powiedziałam »przepraszam, ale czy pani w ogóle wie, która jest godzina?«. Tylko że jak byłam nieposłuszna, to później było jeszcze gorzej”.
Oksana kilkukrotnie uratowała kobiecie życie: “Poranek jak każdy inny. Śniadanie do łóżka niosłam - dla niej i jej męża. Kiedy przyszłam, zobaczyłam, że pani dziwnie się zachowuje, a potem przestaje reagować, na pewno piła wcześniej alkohol. Pytam jej męża, że pan przecież obok leży i nie widzi, co się dzieje? Ale wcale się nie przejął. Wezwałam pogotowie, lekarz powiedział, że jeszcze chwila i byłoby po wszystkim. Innym razem ją reanimowałam. Takich sytuacji było dużo, ale wdzięczności - żadnej”.
Kobieta nigdy nie chciała pozwolić Oksanie na wyjazd na Ukrainę, chociaż zgodnie z umową mogła przyjeżdżać do kraju co dwa, trzy miesiące.
“Pytała po co tam jadę. Tłumaczyłam, że mam tam małe dziecko, że serce mnie boli, bo rośnie beze mnie. Jak mam go nie odwiedzić? 10 lat miał wtedy”.
Pewnego dnia Oksana odebrała telefon z Ukrainy - jej matka zmarła.
“Na oczach syna. Musiałam jechać, pozałatwiać wszystkie sprawy. Kiedy wróciłam do Polski i powiedziałam, że chciałabym za pięć lat pracy dostać teraz urlop płatny, to ta pani powiedziała, że jej to nie interesuje. Strasznie mnie oszukali. Odeszłam, bo najważniejsze dla mnie było, żeby wrócić do syna na dłużej, żeby nie został sam z ojcem”.
Przez kilka miesięcy żyła w Chodorowie. Kolejny powrót do Polski przyniósł niespodziewane zmiany.
“Poznałam swojego męża, Polaka, bardzo miły i dobry człowiek, Dąbrowski się nazywa. Dobraliśmy się, jesteśmy razem już trzy lata. Bardzo kocha mojego syna” - mówi Oksana i po raz pierwszy w trakcie naszej rozmowy uśmiecha się. Ale uśmiech znika szybko, gdy zaczyna opowiadać o kolejnej pracy.
“Ktoś dał mój numer profesorowi. Starszy mężczyzna, zamożny. Okazało się, że zrobił konkurs na opiekunkę. Na rozmowie o pracę siedział jak na tronie, na takim krześle podwyższonym, byłam oceniana z góry do dołu. Po paru dniach jego partnerka zadzwoniła do mnie, że mnie przyjęli. Zatrudnili mnie na trzy czwarte etatu. Nocowałam u nich. Kiedy mówiłam, że przyjeżdża mój syn i chciałby przenocować u nich jedną noc, to usłyszałam, że mam zapłacić za niego 100 zł”.
Oksana pracowała u profesora od rana do nocy. Obowiązki? Prowadzenie domu, gotowanie, pielęgnacja podopiecznego: masaże, higiena. Gotowość na każde zawołanie profesora. Nocleg? Niby miała swój pokój, ale gdy przyjeżdżała córka pracodawcy, musiała się przenosić do salonu. I tak w kółko, bez stałego kąta.
“Pewnego dnia zachorował i przez miesiąc mieszkałam sama w ich domu. I sama też zachorowałam. Miałam temperaturę, a wiadomo, pandemia już wtedy była. Zadzwoniłam do lekarki - na szczęście miałam ubezpieczenie - i kazała mi od razu pójść do szpitala. Więc poszłam, a tu dzwoni córka profesora z pretensjami do mnie, że przecież powinnam zostać w domu. Tłumaczę jej, że jak, skoro chora jestem i nikogo ze mną nie ma. Wydzwaniała do szpitala, że mam wracać, a mnie lekarz nie chciał wypuścić. Nie rozumiała tego. Pytałam jej, że co miałam zrobić, umrzeć w tym domu?”.
To właśnie przez profesora Oksana ma dziś zerwane ścięgno. Ręka nadal się nie wyleczyła, chociaż pracę rzuciła prawie rok temu. Przepracowała dwa lata, z czego pół roku bez umowy.
“Po tym wszystkim wpadłam w depresję. Bo jak człowieka nie traktuje po ludzku, to ciężko sobie poradzić. Mąż mi powiedział, żebym odpoczęła i przez pewien czas nie chodziłam do pracy. Nie mam też sił po chorobie”.
Oksana wróciła do pracy. Po raz pierwszy miała szczęście - trafiła do rodziny, która ją szanuje, pracuje tyle, ile jest zapisane w umowie. Opiekuje się dzieckiem małżeństwa, do pracy dojeżdża spod Warszawy, gdzie mieszka razem z mężem. Ma ogród pełen roślin. I ma syna, który przyjechał do niej trzy lata temu. Uczy się w warszawskim liceum.
Oksana działa w związku od samego początku jego istnienia i pomaga innym kobietom, które są w takiej sytuacji, jak kiedyś ona.
“Na przykład taka historia, dzwoni do mnie koleżanka i mówi: »słuchaj Oksanko, dostałam dziś po głowie«. Pani chciała, żeby pomogła jej się umyć. Zaprowadziła panią do łazienki, schyliła się, by coś podnieść, a ta po prostu uderzyła ją w głowę”.
24 lutego Oksana była jedną z pierwszych osób, do których zadzwoniłam. Nasza rozmowa była krótka. Na dłuższą umawiamy się miesiąc później.
“Działam jako wolontariuszka w różnych miejscach. Do tego zajmuję się jeszcze moją rodziną, która uciekła z Mikołajowa. Na szczęście udało mi się ją sprowadzić, pomógł Czerwony Krzyż. Są bezpieczni, to najważniejsze. Nie zostawię ich, to oczywiste, ale nie jest lekko. To 6 osób, trójka dzieci - 1,5, 3,5 i 7 lat. Młodsze nie schodzi z rąk, ciągle płacze. Starszy chłopak powiedział: śniło mi się, że mnie czołg rozjechał”.
Od czterech tygodni Oksana dzieli swój czas pomiędzy pomoc Ukraińcom i Ukrainkom w domu kultury w Łomiankach i w Ukraińskim Domu, do tego dochodzą protesty pod rosyjską ambasadą, tłumaczenia online, wsparcie rodziny w szukaniu pracy, praca zarobkową i działalność związkowa.
Kilka godzin przed naszą rozmową do Oksany zadzwoniła kobieta z Tarnopola, która przyjechała do Warszawy. W Ukrainie była lekarką, teraz szuka pracy. Jedną z pierwszych rzeczy, jaką zrobiła, była prośba o dołączenie do związku.
“Kobiet, które będą potrzebowały naszego wsparcia, będzie coraz więcej. Już teraz dochodzą do nas głosy Ukrainek, które pracują za niższe stawki niż Polki. Słyszą, że przecież tyle się ich tu zjechało, żeby powinny się cieszyć tym, co dostają”.
Od początku wojny do związku dołączyło już kilka nowych kobiet.
“I dlatego nasz związek jest ważny - kończy Oksana - Człowiek wie, że ma plecy. Jak nie my, to kto? Ktoś musi o nas walczyć”.
***
Struktura związkowa pracownic-opiekunek z Ukrainy działa pod nazwą Komisja Pracownic i Pracowników Domowych OZZ "Inicjatywa Pracownicza". Więcej informacji na temat ich działalności tutaj.
Polityka społeczna
Prawa człowieka
Uchodźcy i migranci
Rząd Mateusza Morawieckiego
praca opiekuńcza
prawa pracownicze
Ukraina
Ukraińcy w Polsce
wojna w Ukrainie
Dziennikarka i badaczka. Zajmuje się tematami wokół praw człowieka, głównie migracjami i uchodźstwem. Publikowała reportaże m.in. z Lampedusy, irackiego Kurdystanu czy Hiszpanii. Przez rok monitorowała sytuację uchodźców z Ukrainy w Polsce w ramach projektu badawczego w Amnesty International. Laureatka w konkursie Festiwalu Wrażliwego. Współtworzy projekt reporterski „Historie o Człowieku".
Dziennikarka i badaczka. Zajmuje się tematami wokół praw człowieka, głównie migracjami i uchodźstwem. Publikowała reportaże m.in. z Lampedusy, irackiego Kurdystanu czy Hiszpanii. Przez rok monitorowała sytuację uchodźców z Ukrainy w Polsce w ramach projektu badawczego w Amnesty International. Laureatka w konkursie Festiwalu Wrażliwego. Współtworzy projekt reporterski „Historie o Człowieku".
Komentarze