W 2017 roku Nowa Zelandia przyznała osobowość prawną rzece. Wnoszący projekt nawoływali, by „nie rozmawiać o rzece, a mówić do niej”. Sąd Najwyższy w Indiach przyznał osobowość prawną Gangesowi, a także lodowcom, powietrzu, dżunglom, wodospadom. Jest też inicjatywa "Odra jako osoba prawna"
Słowa Martiniego dały mi do myślenia. Skłamałbym, pisząc, że do Świętego Lasu zaprowadziły mnie motyle.
Do tej pory nie wchodziliśmy sobie w drogę. Motyle były dla mnie elementem krajobrazu. Niby obecne, ale łatwe do przeoczenia. Jak woda w kranie. Zresztą z wodą miałem podobną relację. A przecież towarzyszyła mi w pracy dziennikarskiej od dawna. Zajmowałem się stosowanymi na uprawach soi w Argentynie pestycydami, które przenikały do warstw wodonośnych, a potem niosły śmierć. Brodziłem w błocie, gdy runęła zapora pełna pokopalnianych odpadów, powodując największą katastrofę ekologiczną w dziejach Brazylii. Obserwowałem, jak woda stała się dobrem luksusowym po trzęsieniu ziemi na Haiti i przyczyną fali głodu. Widziałem, jak wykorzystywano ją do kontrolowania społeczeństwa w ugandyjskiej Kampali i boliwijskiej Cochabambie.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY" to cykl OKO. press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli" - analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.
To zmieniło się wiosną 2018 roku. W połowie maja w południowoafrykańskim Kapsztadzie miał nastąpić Dzień Zero, czyli dzień, w którym braknie wody. Właśnie wtedy na świat miał przyjść mój syn.
Stres związany z narodzinami Gucia zajadałem wiadomościami ze świata. To były miesiące upalne jak nigdy wcześniej. Europa bujała się na „huśtawce wodnej”: w centralno-północnej części kontynentu nie spadła ani kropla, kilka województw w Polsce dopadła klęska suszy, podczas gdy na Półwyspie Iberyjskim ciągle lało. Z powodu braku wody z kraju uciekali Afgańczycy. W Australii płonęły lasy. Gdy chłonąłem to wszystko, zdałem sobie sprawę, że wysychająca rzeczywistość nie była już tylko moim zmartwieniem – zaczynała dotyczyć też mojego syna. Według pesymistycznych scenariuszy w 2025 roku, gdy pójdzie do szkoły, niedoboru wody może doświadczyć trzy i pół miliarda ludzi.
Zanim ukończy edukację, światowe zapotrzebowanie na wodę będzie o czterdzieści procent wyższe niż obecnie – spowodują to rosnąca populacja i produkcja żywności, a także coraz większe zużycie energii. Gdy Gucio przekroczy trzydziestkę, będzie już zbyt późno, by mówić o kryzysie. To słowo, które pochodzi z greckiego krisis i oznacza decyzję, już dziś staje się nieadekwatne. Według słownika języka polskiego jego synonimy to: bezruch, otępienie, niemoc. To właśnie czułem, gdy myślałem o przyszłości mojego dziecka.
Dzień Zero w Kapsztadzie, kiedy miały wyschnąć wszystkie krany, miał być zarazem punktem dziejowym, w którym woda w sześciu największych tamach zaopatrujących miasto ledwie zakryłaby dno – poziom magazynowania każdej z nich spadłby do trzynastu i pół procent. To oznaczało przejście na drugi poziom planu Centrum Zarządzania Ryzykiem Katastrof: wdrożenie drastycznego ograniczenia wody na cele domowe i przemysłowe.
Kampania społeczna związana z Dniem Zero była przede wszystkim desperacką próbą uniknięcia trzeciej fazy kryzysu, kiedy zabrakłoby już wody powierzchniowej, która mogłaby zaopatrywać miasto. A to oznaczałoby limit dwudziestu pięciu litrów wody na osobę, rozdysponowywanej przez policję w dwustu punktach miasta, potężne korki, wzrost emisji spalin, napięcia społeczne, wojsko na ulicach, miliony dzieci w szkołach bez bieżącej wody. W slumsach mogły pojawić się ogniska szybko rozprzestrzeniających się chorób: cholery, wirusowego zapalenia wątroby typu A i tyfusu. Później: popękana gleba, wyschnięte lasy i łąki, wymierające gatunki zwierząt i roślin. Ryzyko pożarów, przeciążony system opieki zdrowotnej.
A przecież jeszcze na początku 2018 roku to wszystko brzmiało nieprawdopodobnie. Woda w kranach wciąż płynęła. Pierwsze duże miasto na świecie, w którym zabraknie wody? Będę ojcem? Nie dowierzaliśmy w nasze Dni Zero, odsuwaliśmy je od siebie jak niewygodne myśli.
Gdy do wyznaczonej daty zostały trzy miesiące, wprowadzono limit dobowego zużycia wody w wysokości pięćdziesięciu litrów na osobę – to mniej niż minimalne dzienne zalecenie ONZ. Władze miasta zachęcały do spłukiwania toalet używaną wodą. Restauracje zmieniły zastawy na plastikowe. Ludzie przestali podlewać trawniki. W sklepach zabrakło pięciolitrowych butelek z wodą, bo najbardziej spanikowani zaczęli robić zapasy. Internet podbijały poradniki: „Jedz pizzę prosto z pudełka, by nie zużywać wody” lub „Myj się nad miską, potem zrób w niej pranie”.
Władze uruchomiły mapę wodną obejmującą całe miasto, mieszkańcy mogli porównać zużycie wody w poszczególnych dzielnicach. Okazało się, że sześćdziesiąt procent wody dla gospodarstw domowych wykorzystują najbogatsi. Problem w tym, że budżet Kapsztadu był zależny od dochodów generowanych przez tę grupę – w ten sposób miasto mogło pomagać w dostępie do niej biednym. Dlatego przez wiele lat władze raczej nie zachęcały do oszczędności. To zamknęło błędne koło – aż w końcu zapasy spadły do niebezpiecznego poziomu. Groźby mandatów w wysokości od 35 do 250 dolarów za zbyt duże zużycie w zamożnych dzielnicach budziły uśmiech politowania, ich mieszkańcy bardziej martwili się zamkniętymi myjniami i wypaloną trawą na polach golfowych. W slumsach zapowiedź grzywien niemal wywołała zamieszki.
Śledziłem doniesienia z Kapsztadu i nie dowierzałem. Czy to się dzieje naprawdę? Czy niedobór wody grozi też innym metropoliom? Czy sytuacja z Kapsztadu to przepowiednia dla planety?
Nic nie zapowiadało Dnia Zero. W ciągu ostatnich dwóch dekad, gdy populacja miasta wzrosła o niemal 80 procent (z około 2,4 miliona do 4,3 miliona w 2018 roku), magazynowanie zapór zwiększyło się tylko o 15 procent. Podobnie jak w wielu miejscach świata, w Kapsztadzie niedobór spowodowały rosnąca populacja, zwiększona emisja gazów i coraz większe zapotrzebowanie na żywność. Równolegle postępowały zmiany klimatu: rosła średnia temperatur, zmieniało się ciśnienie, coraz częściej występowały ekstremalne zjawiska. Deszcz wyrabiał swoją roczną „średnią” poprzez krótkie, ale o wiele bardziej intensywne opady, których zmoknięta gleba i zabetonowane miasto nie były w stanie wchłonąć, co z kolei powodowało podtopienia i powodzie.
Gucio dołączył do nas 15 maja. Kilka dni później w Kapsztadzie spadł deszcz. Katastrofy udało się uniknąć, między innymi dlatego, że zamożni zmniejszyli zużycie wody do poziomu biedniejszych. Dzień Zero odsunięto w czasie: najpierw na 4 czerwca, potem na 9 lipca, a w końcu na bliżej nieokreślony termin.
Nie chciałem takiej przyszłości dla mojego syna: niepewności, lęku, następnych Dni Zero.
Zacząłem nieporadnie. Zamieszkaliśmy na wsi i próbowaliśmy życia bez plastiku. Wyrzuciliśmy niemal wszystko, poza pampersami. Poirytowani zerkaliśmy na panie z targowisk wciskające warzywa do foliówek, a potem odjeżdżaliśmy naszym dieslem, by pławić się w naszym bezplastikowym życiu. Wygrałem wtedy grant na reportaż o ponownym zużyciu tworzyw sztucznych. Pracowałem nad nim w Polsce, Austrii, Kenii i Meksyku. Później zestawiłem loty, podróże pociągami i samochodem i z pomocą węglowego kalkulatora obliczyłem, że wyemitowałem do atmosfery 3274 kilogramy dwutlenku węgla, czyli tyle, ile w ciągu roku produkuje dwunastu statystycznych Afgańczyków, a przecież ich kraj jest wielokrotnie bardziej dotknięty zmianami klimatycznymi niż Polska.
Próbowałem coś zmienić, ale poruszałem się po omacku. Męczyły mnie pytania. Jak objąć umysłem liczne czynniki związane ze światem wody – od suszy, przez problemy z zarządzeniem wodą, po zanieczyszczenia rzek? Co powinniśmy zrobić, by uniknąć kolejnego Dnia Zero? Gdzie szukać rozwiązań? Czy ja też jestem odpowiedzialny za ten kryzys? Czy susza w Kapsztadzie może mieć realny wpływ na mieszkańca jakiejś małej miejscowości w Polsce? Próbowałem szukać odpowiedzi, ale woda zaczęła mnie przytłaczać. Przez kolejne miesiące za dnia siedziałem nad traktatami hydrologów, a nocami zasypiałem z katastrofą klimatyczną pod powiekami. Jednego dnia czytałem o znikających jeziorach w województwie wielkopolskim, innego o topniejących lodowcach w Himalajach. Śniłem o przeciekających rurach.
Za oknem planeta pociła się jak nigdy wcześniej. Latem 2018 roku w kalifornijskiej Dolinie Śmierci i w Algierii padły rekordy ciepła. Japonia najpierw odnotowała najwyższy upał, a potem najintensywniejsze opady w swojej historii. Fala gorąca w Szwajcarii spowodowała zamknięcie elektrowni, bo płyny chłodnicze niemal się ugotowały. Dach Glasgow Science Centre zaczął się topić, a Szwecję trawiło pięćdziesiąt pożarów lasów i łąk – dotarły nawet na koło podbiegunowe. Dym płonących syberyjskich traw doleciał aż do Stanów Zjednoczonych. W sierpniu pokrywa lodu na Arktyce topniała szybciej niż kiedykolwiek wcześniej.
Przez oceany pędziło kilka tropikalnych sztormów i huraganów jednocześnie, wszystkie uderzyły w Meksyk: Carlotta, Bud, potem Hektor, który dął z pełną siłą przez 186 godzin, dłużej niż jakikolwiek inny huragan odnotowany we wschodnim basenie Pacyfiku, a później jeszcze Ileana, Rosa, Olivia, Norman, Paul, Willa i Vicente. Wszystkim nadano swojskie imiona, jakbyśmy próbowali je udomowić. Przyczyna była prosta: meteorolodzy zauważyli, że używanie krótkich, łatwych do zapamiętania nazw minimalizuje zamieszanie, gdy w tym samym czasie występują dwie lub więcej burz tropikalnych. To był dobry pomysł. Tak samo było z Dniem Zero – trzeba nazwać zagrożenie, oswojone staje się wspólnym wyzwaniem, wymusza solidarność i działanie.
Chłonąłem różne sposoby mówienia o nadciągającej katastrofie, ale coraz bardziej czułem się w nich zagubiony. Wtedy przemówił do mnie Homero. Gdy przeczytałem o jego porwaniu, poddałem się metaforze, którą tak często powtarzał. Uwierzyłem w opowieść motyli, bo zrozumiałem, że pomogą mi oddać głos wodzie. Na ich skrzydłach mogłem przemierzać przestrzeń i czas: zabrały mnie w epokę lodowców i do przyszłości świata centrów danych; do Meksyku, Maroka, Iraku, Nowej Zelandii i do Ogrodów Raju.
Ogrody Raju, jak Norie Huddle nazwała swoją farmę, leżą w południowo-środkowej części Ekwadoru, w krainie długowieczności. Południową granicę działki wyznacza rzeczka Vilcabamba, zasilana wodami z wilgotnego lasu Podocarpus, parku narodowego nazywanego „klejnotem Ekwadoru”.
Norie też przeżyła swój Dzień Zero. To było pół wieku temu, kiedy miała dwadzieścia pięć lat. Wtedy postanowiła przejść na „emeryturę”.
– Wierzę, że każdy ma swój moment „aha”, rodzaj przebudzenia – przekonywała mnie. – Uznałam, że stara cywilizacja umiera. Język, normy prawne i systemy myślenia, to wszystko upada. To był czas, by szukać czegoś nowego.
Opowiadała o tym, jak w latach siedemdziesiątych zaczęła współtworzyć ruch ekologiczny w Japonii, organizowała antynuklearne protesty w USA, potem walczyła o alternatywne źródła energii. To były słodkie lata siedemdziesiąte, powtarzała z rozbawieniem.
Nie tylko Norie szukała nowego języka i spojrzenia. Badacz środowiska Christopher Stone ogłosił właśnie referat pod tytułem Czy drzewa powinny mieć osobowość prawną? Ku nadaniu praw obiektom przyrodniczym. Pisał wprost, że dopóki drzewa nie zostaną uznane za osoby prawne, dopóty będziemy traktować je jak obiekt, który nam – istotom ludzkim – podlega. A więc będziemy nadal je karczować i palić, traktować jak zasób. A skoro prawo miałoby chronić drzewa, pytała wówczas Norie, to czemu nie całe lasy? A łąki? Góry? Rzeki? Jeziora?
Dalej poszedł James Lovelock, brytyjski biolog, który w 1972 roku wysunął „hipotezę Gai”. Zasugerował, że wszystkie istoty żyjące na Ziemi działają wspólnie, aby zachować na naszej planecie optymalne warunki do życia. Gaję, uosabianą z Matką Ziemią, postrzegał zaś jako jedność wszelkich żywych istot, ale też oceanów, powietrza i gleby. Mniej więcej w tym czasie Thomas Berry, badacz związków natury i religii, rozpoczął swoją książkę New Story (Nowa opowieść) takimi słowami: „Jesteśmy pomiędzy opowieściami. Stara Opowieść – o tym, jak powstał świat i jak do niego pasujemy – przestała wystarczać. Nowej Opowieści jeszcze nie znamy”. Stara opowieść o Ziemi – tłumaczył Berry – w naszym kręgu kulturowym traktowała przyrodę jako rzecz bezosobową lub zbiór rzeczy, bez samoistnej wartości, bez jakichkolwiek „praw”.
Według tego spojrzenia rośliny i zwierzęta rodziły się dla korzyści człowieka. Ziemia była nam dana raz na zawsze, a my jako najwyżej rozwinięta istota mieliśmy prawo do kopania, niszczenia, wycinania. W starej opowieści Gaja stworzona była na podobieństwo człowieka, targana gorączką dwutlenku węgla, cierpiąca na kwasową niestrawność, dusząca się smogiem, zachłyśnięta ciągłym wzrostem. W ten sposób próbowaliśmy nazwać katastrofę klimatyczną, która jawiła się jako kolejny problem do rozwiązania dla nauki i technologii, w które tak wierzyliśmy.
Tylko że z czasem Gaja przestała się godzić na bycie tłem dla ludzkiej aktywności opartej na pomnażaniu kapitału i konwulsyjnym wydobyciu. Jej cierpienie przerodziło się w bunt: stała się niestabilnym organizmem, który kreując powodzie, susze, tajfuny czy inne ekstrema klimatyczne, zagrażał człowiekowi.
Dlatego właśnie kryzys klimatyczny wymagał zmiany myślenia, argumentował norweski filozof Arne Johan Vetlesen, w książce Cosmologies of the Anthropocene (Kosmologie antropocenu). Sugerował, że rozwiązania problemów związanych z katastrofą klimatyczną można szukać w powrocie do kosmologii rdzennych ludów, dla których człowiek był częścią Matki Ziemi, a nie górującym nad nią oddzielnym bytem. Woda, powietrze, drzewa – to dla nich sąsiedzi, a nie zasoby.
I o tym właśnie rozmawialiśmy z Norie tamtego popołudnia, gdy plama zachodzącego słońca wędrowała po jej gabinecie.
– Może opowiem ci, jak motyle uratowały mi życie? – zaproponowała w pewnym momencie.
Któregoś dnia wewnętrzny głos powiedział Norie: „Zacznij rysować jednego motyla codziennie przez tysiąc jeden dni”. Zebrała pastelowe kredki i zaczęła malować, dzień po dniu, motyl po motylu, po pięć, sześć godzin dziennie. Sięgała po różne kolory, dbała o idealne proporcje skrzydeł. Po trzystu namalowanych motylach nagle zachorowała – pewnego ranka zauważyła na lewej pachwinie czerwoną, lekko swędzącą pręgę. Ciągle kaszlała, miała problemy z oddychaniem, a plama rozlała się po udzie. Przez kilka tygodni trzymali ją w szpitalu w Cuenca, aż w końcu lekarz oznajmił, że jest trzecią osobą w kraju, u której zdiagnozowano boreliozę. Leczenie w ekwadorskim szpitalu nie przynosiło efektów, więc Norie wróciła do USA, gdzie nafaszerowali ją antybiotykami.
– W lustrze widziałam dziewięćdziesięcioletnią czarownicę. Zaczęłam się żegnać ze światem – ciągnęła Norie. – Ilekroć czułam lęk, jeśli tylko miałam siłę, sięgałam po kredki. Prosta czynność rysowania i kolorowania motyla pomogła mi uciec od strasznych myśli. Dlatego wierzę w poetycką ideę, że możemy czerpać z procesu metamorfozy gąsienicy w motyla.
Norie wyszła z choroby. Wróciła do krainy długowieczności. Ale przecież nie o motyle chodziło w opowieści Norie. One były dla mnie tylko pretekstem do spotkania z bohaterką, która żyła na styku dwóch światów: antropocentrycznego i zawieszonego gdzieś w nowej, animistycznej opowieści.
Cztery dekady po tym, jak postulat Christophera Stone’a o nadanie osobowości prawnej drzewom spotkał się z ogłuszającą ciszą, Norie postanowiła osiąść blisko przyrody. Wybrała Ekwador, wkrótce była już właścicielką Ogrodów Raju. Uznała, że w krainie długowieczności będzie żyła w sposób zrównoważony, z dala od konsumpcjonizmu, przed którym chciała uciec.
W 2008 roku Ekwador jako pierwszy kraj na świecie za sprawą nowej konstytucji przyznał naturze prawo do obrony. Oczywiście krytycy widzieli w tym wybieg prezydenta Rafaela Correi, by przyciągnąć do urn reprezentantów rdzennych społeczności, sam Correa szczególnie chętnie korzystał z możliwości nadawania licencji spółkom wydobywczym, które niszczyły Puszczę Amazońską, oskarżano go o układ z wielkimi koncernami paliwowymi, a jednak nowa konstytucja stała się faktem. Prawodawca odwoływał się do sumak kawsay, słów z języka keczua oznaczających „dobre życie”. Dobre, czyli oparte na harmonii między ludźmi i przyrodą.
Artykuł 10: „Osoby, narody i społeczności są posiadaczami praw i korzystają z praw zagwarantowanych im w Konstytucji i dokumentach międzynarodowych. Natura jest przedmiotem tych praw, które Konstytucja dla niej przyznaje”.
(…)
Artykuł 71: „Przyroda, czyli Pacha Mama, gdzie życie się rozmnaża i występuje, ma prawo do integralnego poszanowania swojej egzystencji oraz zachowania i regeneracji swoich cykli życiowych, struktury, funkcji i procesów ewolucyjnych. Wszystkie osoby, społeczności, ludy i narody mogą wezwać władze publiczne do egzekwowania praw przyrody”.
Akurat wtedy nieopodal Ogrodów Raju rozpoczęła się duża inwestycja. Robotnicy poszerzali drogę, a w rzece Vilcabamba wylądowały tysiące ton głazów, skał, żwiru i ziemi.
– Poprosiliśmy ich, by przestali. Uśmiechali się, uspokajali, a potem robili swoje – wspominała Norie.
Chodziła od urzędnika do urzędnika, na każdym szczeblu obiecywano jej pomoc, ale gruz wciąż lądował w rzece – aż zmniejszyła swoją szerokość o połowę. Przyszła wiosna, a wraz z nią największa od pięćdziesięciu lat powódź. Nadmiar wody, który pędził przez zasypane gruzem koryto rzeki, rozerwał brzegi, a potem zabrał ziemię z okolicznych pól.
– Sfotografowaliśmy i nagraliśmy gigantyczną koparkę i buldożer wpychający ziemię, żwir, skały i głazy do tego małego odcinka rzeki.
Jeszcze tego samego popołudnia pojechali spotkać się z prawnikiem, a potem złożyli pozew do sądu. Norie, obywatelka USA, pozwała władze prowincji w imieniu rzeki Vilcabamba, odwołując się do konstytucyjnych zapisów o „dobrym życiu”.
– Sędzia, atrakcyjna kobieta po czterdziestce, wystrojona, przerzuciła papiery i po kilku minutach oddaliła pozew. Uznała, że powódź była aktem natury – denerwowała się Norie.
Później jednak sprawa trafiła do sądu apelacyjnego. Tam sędzia uznał, że to lokalny rząd był odpowiedzialny za spowodowanie szkód w rzece Vilcabamba, i nakazał władzom prowincji naprawę zniszczeń na brzegach, a nawet publikację przeprosin w lokalnej gazecie.
– To był jeden z piękniejszych dni w moim życiu. Wygraliśmy pierwszy proces sądowy w Ekwadorze i na świecie, broniąc praw natury! – triumfowała Norie.
Przypadek rzeki Vilcabamba to jeden z punktów zwrotnych w procesie globalnej akceptacji ewoluującego statusu prawnego przyrody. W 2017 roku w Nowej Zelandii weszła w życie ustawa, która formalnie przyznała osobowość prawną rzece Whanganui – w trakcie debat parlamentarnych poprzedzających ustawę wnoszący projekt nawoływali, by „nie rozmawiać o rzece, a mówić do niej”. Maorysi nazwali wszystkie 239 bystrzy, istniejące w żeglownej części rzeki, która była ich spiżarnią, apteczką, autostradą i fosą obronną, a co najważniejsze – uważali Whanganui za podmiot równy człowiekowi. Wkrótce ten trend rozlał się po całym świecie. W marcu 2017 roku Sąd Najwyższy stanu Uttarakhand w Indiach wydał dwa wyroki przyznające osobowość prawną rzekom Ganges i Yamuna oraz ich dopływom, a także lodowcom, jeziorom, powietrzu, łąkom, dolinom, dżunglom, lasom, terenom podmokłym i użytkom zielonym, źródłom i wodospadom.
We wrześniu amerykańska organizacja pozarządowa Deep Green Resistance wszczęła postępowanie w sądzie okręgowym w Denver w stanie Kolorado w imieniu ekosystemu rzeki Kolorado, dążąc do uznania go za osobę prawną. Kolumbijski Trybunał Konstytucyjny przyznał osobowość prawną rzece Atrato. Australijski stan Wiktoria ogłosił rzekę Yarra „jedną żyjącą i zintegrowaną istotą naturalną”, uosobieniem ożywionego świata, który dzięki niej istniał: ryb, wydr, łosi, niedźwiedzi, trzcin – a nawet rybaków.
Prawni reprezentanci kolumbijskiej Atrato i nowozelandzkiej Whanganui, strażnicy rzek i ich „prawne głosy”, z którymi rozmawiałem, zwykle podawali ten sam argument: skoro korporacje, które niszczą świat, mogły zostać uznane za osoby prawne, to czemu nie rzeki? Miałem do nich dużo pytań. Co z ludźmi, którzy zaciągnęli rzeki do roboty jak niewolników, zmuszając je, by płynęły tam, gdzie oni chcą? Przecież nie pytają ich o zgodę, tylko je pogłębiają, meliorują, wlewają w nie ścieki, karmią odpadkami. Kto ma prawo o tym decydować? A co się stanie, gdy ktoś utonie? Czy to wina rzeki? Gdy dzieliłem się swoimi wątpliwościami, strażnicy napominali: „Wciąż przemawia przez ciebie człowiek, który myśli o człowieku. Zacznij rozmawiać z rzekami, daj im się ponieść, a usłysz ich pieśń”.
ODRA JAKO OSOBA PRAWNA. Jak informuje lubuski portal samorządowy, po katastrofie ekologicznej w Odrze latem 2022 r. powstała społeczna inicjatywa Plemię Odry, która stawia sobie za cel uznanie rzeki za osobę prawną. "»Osoba prawna« to rekwizyt, tarcza, narzędzie służące do reprezentowania i chronienia struktury, grupy ludzi, ale również ziemi czy rzeki”. Petycję w tej sprawie podpisało ponad 13 tys. osób, można do nich dołączyć. Akcję popiera m.in. Olga Tokarczuk, pisarka i noblistka.
Więc jakie były słowa Martiniego, o którym wspomniałem na początku tego tekstu? To rolnik z branży awokado, jeden z bohaterów mojej nowej książki "Woda. Historia pewnego porwania".
W tej opowieści krok po kroku podążam śladami porwania Homero Gonzáleza, strażnika motyli monarchicznych z sanktuarium El Rosario. Homero zaginął w styczniu 2020 roku w meksykańskim stanie Michoacán, a ja próbuję odnaleźć sprawców tego zaginięcia. Prowadzą mnie motyle monarchiczne, ale wszędzie, gdzie przyłożę ucho, słyszę tylko szum wody.
Jaki jest związek między krzykiem jodeł a wielkimi centrami danych? Jak przemysł wysusza świat? Czy niedobory wody wpływają na migracje klimatyczne? W końcu, co łączy motyle monarchiczne z plantacjami awokado?
O tej ostatniej sprawie opowiada właśnie Martini. Ale w książce znajdą Państwo więcej odpowiedzi na pytanie o kryzys wodny na świecie, a motyle zabiorą Was nie tylko do Meksyku, ale i do Kolumbii, Chile, RPA, Iraku, czy w końcu na pogranicze polsko-białoruskie. Zapraszam do lektury!
Reportaż jest fragmentem książki Szymona Opryszka, „Woda. Historia pewnego porwania”. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Komentarze