0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Christos DOGASChristos DOGAS

Węgierski premier Viktor Orbán dostał nieformalne zadanie w ramach Europejskiej Partii Ludowej (łączącej centroprawicowe partie oraz ich liderów, w tym kanclerz Angelę Merkel), by przekonywać Jarosława Kaczyńskiego do zgody na neutralność Beaty Szydło. Niedawno w Brukseli rozprawiano nawet o bliskim spotkaniu Orbána z Kaczyńskim m.in. w tej kwestii, ale na razie nie ogłoszono takich planów.

Obecna kadencja Donalda Tuska jako przewodniczącego Rady Europejskiej i przewodniczącego szczytów strefy euro (teoretycznie te funkcje mogą pełnić różne osoby) trwa do końca maja. Decyzja o wyborze na kadencję od 1 czerwca 2017 r. do 30 listopada 2019 r. ma zapaść na szczycie UE z 9-10 marca. Jedynym krajem Unii, który publicznie dystansuje się od kandydatury Tuska na II kadencję, pozostaje Polska. Dotąd do gry nie wszedł żaden kontrkandydat (styczniowe spekulacje o François Hollandzie się nie potwierdziły). I choć nie cała reszta Unii jest gotowa do zachwytów nad Tuskiem, to w Brukseli dominuje przekonanie, że - po trudnym kilkumiesięcznym rozbiegu na początku pierwszej kadencji - Polak teraz pracuje dobrze (lub poprawnie). A jego druga kadencja jest czymś „naturalnym”, z kolei jej brak byłby prezentem dla nielubianego PiS-u.

Przeczytaj także:

Rada Europejska to przywódcy krajów Unii (premierzy bądź prezydenci) plus jej przewodniczący (teraz Tusk) i szef Komisji Europejskiej (teraz Jean-Claude Juncker), a jej posiedzenia to „szczyty UE”. Traktat o UE dopuszcza maksymalnie dwie 2,5-letnie kadencje szefa Rady Europejskiej. I Tuska zatwierdzono w 2014 r. przy założeniu, że - o ile nie będzie wyjątkowo wielkich wpadek - zostanie na całe pięć lat. Belga Hermana Van Rompuya, poprzednika Tuska, pozostawiono na II kadencję w 2012 r. wręcz automatycznie. Nie było dyskusji w Radzie Europejskiej, bo już ponad tydzień przed szczytem dyplomaci uzgodnili zapis o II kadencji Van Rompuya w 45., czyli ostatnim punkcie projektu konkluzji. Unijni przywódcy przyjęli to potem wraz z zapisami o gospodarce i polityce zagranicznej.

Osłabianie Brukseli

„Uważamy, że trzeba zrezygnować z tej funkcji i wrócić do koncepcji prezydencji sprawowanej kolejno przez państwa członkowskie, na zasadach, jakie obowiązywały w przeszłości” - powtarza europoseł Zdzisław Krasnodębski (PiS), a ten sam temat miał być podnoszony na spotkaniu Jarosława Kaczyńskiego z kanclerz Angelą Merkel (Krasnodębski był na nim obecny). Ale to niemożliwe w najbliższych latach. Funkcję stałego szefa Rady Europejskiej wprowadził bowiem traktat lizboński i bez zmiany traktatu nie da się z tego zrezygnować.

Kaczyński wciąż wraca do słabo sprecyzowanych pomysłów zmiany traktatu, ale i PiS rozumie, że to byłaby wyboista i bardzo długa droga.

„Nie jest przesądzone, że należy otwierać traktat, by naprawiać Unię Europejską. Oznaczałoby to mordęgę, gehennę biurokratyczną” - przyznał szef dyplomacji MSZ Witold Waszczykowski podczas debaty w PISM z 22 lutego.

Natomiast półroczne „rotacyjne prezydencje” krajów UE, o których Kaczyński miał mówić z Merkel, nadal istnieją. Ale rzeczywiście traktat lizboński mocno osłabił ich rolę - kolejne kraje kierują pracami Rady UE (ministrowie krajów Unii), ale ich przywódcy już nie przewodniczą obradom Rady Europejskiej. Polska przewodniczyła Radzie UE w drugiej połowie 2011 r. Głównym motywem Kaczyńskiego w krytyce systemu prezydencji jest zapewne niechęć do Tuska. Ale to prawda, że urząd stałego szefa Rady Europejskiej był pomyślany jako (niewielki ) czynnik wzmacniający „Brukselę” w stosunku do krajów członkowskich. A przecież pomysł prezesa PiS-u na UE jest przeciwny - to osłabianie unijnej „Brukseli”.

Funkcja stałego przewodniczącego Rady Europejskiej istnieje dopiero od 2009 r. (przed Tuskiem był nim tylko Van Rompuy), ale już wykuto niepisaną zasadę, że powinni ją pełnić tylko politycy wcześniej zasiadający w Radzie Europejskiej - czyli byli premierzy bądź prezydenci. Zgodnie z inną niepisaną zasadą w UE należy dokładać wszelkich wysiłków, by najwyższe stanowiska obsadzać na drodze konsensusu, choć np. do wyboru Tuska na drugą kadencję zgodnie z traktatem wystarczy kwalifikowana większość. To głosy przywódców 16 z 28 krajów UE zamieszkałych łącznie przez co najmniej 65 proc. obywateli Unii. Ale od reguły konsensusu uczyniono już ważny wyjątek - ówczesny brytyjski premier David Cameron zażądał formalnego głosowania Rady Europejskiej w sprawie wyboru Junckera na szefa Komisji Europejskiej. Tylko Cameron i Orbán podnieśli rękę przeciw Junckerowi w czerwcu 2014 r.

Kto popiera Tuska

Orbán jest zwolennikiem Tuska - ten jeszcze jako premier Polski regularnie bronił Orbána w Brukseli przed zarzutami o podważanie rządów prawa. A w sprawie kryzysu migracyjnego od początku wzywał przede wszystkim do ochrony granic zewnętrznych Unii i zarazem nie krył sceptycyzmu wobec kwot uchodźców dla krajów Unii, czyli podzielał sporo postulatów Węgier - choć bez uciekania się do Orbánowskiej retoryki.

Radosław Sikorski, powołując się na swe rozmowy podczas konferencji bezpieczeństwa w Monachium, pisał na Twitterze, że Polska zniechęcała Słowację i Litwę do popierania Tuska. Gdyby PiS-owskim władzom to się udało, Tusk bez poparcia naszej części Europy byłby wielkich opałach. Ale jest przeciwnie, bo

Tusk ma poparcie młodszej części UE, a zarazem Unia - zwykle szukająca „równowagi geograficznej” - potrzebuje w Radzie Europejskiej polityka z naszego regionu. Reszta najwyższych urzędów w Brukseli jest bowiem w rękach ludzi z Europy zachodniej.

Tusk jest popierany przez Niemcy, największy i najbardziej wpływowy kraju Unii, mimo że od czasu sporów z Merkel o uchodźców (czy raczej o jej „politykę gościnności”) stosunki z panią kanclerz ma dużo chłodniejsze niż przed jesienią 2015 r. Wydaje się, że Paryż nie ma ochoty na promowanie innego kandydata.

W czasie swej pierwszej kadencji Tusk wzbudzał najczęstsze opory na unijnym Południu - krytykował linię Niemiec w kryzysie uchodźczym, a nie w kwestii ostrego zaciskania pasa promowanego przez Berlin. Ale jego najgłośniejszy krytyk, Matteo Renzi, nie jest premierem Włoch od grudnia 2016 r. Swego czasu m.in. Madryt miał Polakowi za złe wyskakiwanie przed szereg z oskarżeniami wobec Rosji. Z kolei teraz przedstawiciele także ważnych krajów UE zakulisowo krytykowali niedawny list Tuska, w którym wymienił nowe władze USA wśród zagrożeń obok m.in. Rosji (głośno krytykowała to Polska). Ale to zarzuty nie takiej wagi, by zachęcały teraz do szukania innego kandydata na szefa Rady Europejskiej.

Dyplomaci z kluczowych krajów Unii od długich miesięcy przekonywali w Brukseli, że obsada szefa Rady Europejskiej nie jest sztywno związana partyjnymi parytetami na innych wysokich stanowiskach w UE. Dlatego styczniowy wybór Antonia Tajaniego z włoskiej centroprawicy (i unijnej międzynarodówki „chadeków”) wcale nie blokuje drugiej kadencji dla centroprawicowego Tuska, choć taką groźbę rozdmuchiwano w Polsce.

Natomiast wybór Tuska wbrew rządowi jego macierzystego kraju (jeśli premier Beata Szydło jednak zażąda głosowania) byłby sporym i bezprecedensowym wydarzeniem w historii rozgrywek o najwyższe posady w Unii. Dlatego nie można całkowicie wykluczyć ryzyka, że w Radzie Europejskiej zawiąże się koalicja pod hasłem „nie można wybierać Polaka wbrew Polsce”, promująca np. kandydata z jakiegoś niewielkiego kraju, a zatem słabszego od - wybijającego się na sporą niezależność - Tuska. Jego druga kadencja jest teraz najbardziej prawdopodobnym scenariuszem, ale to jeszcze nie jest pewnik. Gdyby doszło do zablokowania Tuska, inny kandydat zostałby zatwierdzony zapewne dopiero na unijnym szczycie w kwietniu.

Tomasz Bielecki jest dziennikarzem, mieszka w Brukseli, wieloletni korespondent "Gazety Wyborczej"

;
Na zdjęciu Tomasz Bielecki
Tomasz Bielecki

Korespondent w Brukseli od 2009 r. z przerwami na Tahrir, Bengazi, Majdan, czasem Włochy i Watykan. Wcześniej przez parę lat pracował w Moskwie. A jeszcze wcześniej zawodowy starożytnik od Izraela i Biblii Hebrajskiej.

Komentarze