0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Archiwum prywatneArchiwum prywatne

Miłość zwyciężyła

Ewa Koza: Skontaktowałam się z Tomkiem, przekierował mnie do pani menedżer. Mąż obsadził cię na tym stanowisku?

Agnieszka Bogacz: Raczej życie. Skończyłam administrację i od ćwierć wieku zarządzam małą jednostką administracyjną, jaką jest moja rodzina. Trochę się w tego nabijamy, ale w sumie zarządzam domem, zdrowiem i finansami. Pasuje to do mnie, choć ten stołek dostałam z konieczności.

Pracowałaś zawodowo?

Na pierwszym roku studiów urodziłam Paulę. Z uwagi na to, co od początku działo się i nadal dzieje z jej zdrowiem, a potem jeszcze zdrowiem Tomka, w swoim 25-letnim stażu małżeńskim przepracowałam zaledwie rok. Tomek miał wtedy chwilowy kłopot ze znalezieniem nowej pracy, więc stwierdziłam, że wykorzystam moment i wejdę do gry. Pracowałam w domu pomocy społecznej z osobami z niepełnosprawnością intelektualną, ale wytrzymałam tam tylko rok.

Dlaczego?

Po pierwsze, dlatego, że osobom z głębokimi upośledzeniami umysłowymi trzeba poświęcić bardzo dużo czasu i uwagi, a ja nie umiem przechodzić obojętnie koło cudzego nieszczęścia. Po drugie, nie mogłam znieść świadomości, że zostawiam w domu małą niepełnosprawną córkę i idę opiekować się kimś innym.

Co przelało czarę?

Paula przeszła wtedy operację, jedną z wielu w swoim życiu, i to zmusiło mnie do wyboru: czy będę się opiekowała swoją córką, czy obcymi ludźmi. Miłość zwyciężyła. Odeszłam z pracy i do tej pory, czyli przez 24 lata, nie podjęłam już żadnej, nad czym bardzo ubolewam. Przecież nie po to kończyłam studia, żeby trzymać dyplom w szufladzie. Bardzo chciałabym być aktywna zawodowo. Z roku na rok jestem coraz starsza, a wszyscy wiemy, jak wygląda rynek pracy. Nie wiem, jak miałabym wrócić. Owszem, mam tytuł magistra i doświadczenie życiowe większe niż niejeden urzędnik, który pracuje w administracji publicznej, choćby w wydziale zdrowia czy polityki społecznej. Bo znam te zagadnienia z dwóch stron – jako teoretyk i jako praktyk, to moja codzienność. Jak dotąd, moją pracą jest opieka nad córką i mężem.

Całodobowa.

Bez możliwości wypisania wniosku urlopowego. Nie chcę nawet myśleć, jaka będzie moja emerytura. Gdy słyszę od znajomych, którzy opiekują się OzN (osobami z niepełnosprawnościami), jakie dostają wyliczenia emerytalne, to wiem, że taka kwota nie wystarczyłaby mi dziś na opłacenie czynszu.

Przeczytaj także:

Polityka społeczna od dawna leży w gruzach

Zaglądam czasem na twoje konta w mediach społecznościowych. Nie epatujesz smutkiem ani cierpieniem.

Pokazuję i siebie, i całą naszą rodzinę w mediach społecznościowych, ponieważ uważam, że to bardzo silne narzędzie, które warto wykorzystać w procesie zmiany społecznego postrzegania osób z niepełnosprawnościami. Pokazuję przyjemne momenty, czyli czas, który rezerwuję dla siebie, na przykład na wypicie raz w tygodniu dobrej kawy na rynku (Rynek Główny w Krakowie – przyp. red.) czy naszą wspólną wycieczkę na pole lawendowe, bo uważam, że jesteśmy takimi samymi ludźmi, jak każdy inny śmiertelnik. Tomek i Paula zasługują na szczęście jak wszyscy. Chcę pokazywać światu te momenty, w których jesteśmy zadowoleni i uśmiechnięci, bo my się już chyba wypłakaliśmy w tym całym naszym nieszczęściu.

Nie nadużywasz tego słowa.

Od 24 lat opiekuję się niepełnosprawną córką, od 18 dodatkowo niepełnosprawnym mężem, chyba oswoiłam tę naszą rzeczywistość. Przyzwyczaiłam się, ale tylko dlatego, że mamy wokół siebie dobro.

Macie znajomych, czasem nazywasz ich aniołami, którzy pomagają wam przejść przez przeróżne zakręty. Próbowałaś sobie wyobrazić, jak wyglądałoby wasze życie, gdyby nie ich obecność i, nie czarujmy się, hojność?

Przez pierwsze sześć lat życia Pauli zarzynaliśmy się z Tomkiem (mąż był jeszcze wówczas osobą w pełni sprawną – przyp. red.), żeby zabezpieczyć wszystkie jej potrzeby. Gdy ja zrezygnowałam z pracy, Tomek harował od rana do nocy, bo wydawało nam się, że naszym obowiązkiem jest ją wychować, utrzymać, zadbać o rehabilitację i leczenie – zabezpieczyć wszystkie koszty. Nie chcieliśmy nikogo prosić o pomoc i nie prosiliśmy. Dziś wiem, że nie powinno to tak wyglądać.

Nasza polityka społeczna od dawna leży w gruzach.

Może minimalnie coś się poprawiło przez te 24 lata, ale to symboliczne ruchy ze strony partii rządzących – różnych partii, przecież parokrotnie przeszliśmy zmianę władzy. Może mentalność się zmieniła, ludzie są bardziej otwarci na OzN, architektonicznie też jest lepiej niż przed dwiema dekadami, ale systemowo wciąż jesteśmy w powijakach.

Nie wiem, co musiałoby się stać, żeby zaszły jakieś sensowne zmiany.

Dlatego podjęliśmy decyzję, że będziemy się pokazywać w mediach społecznościowych. Widzę wiele osób, najczęściej mam dzieci z niepełnosprawnościami, które też są aktywne, bo bardzo nam zależy, żeby wreszcie coś zmienić. Przecież nas – beneficjentów, osób bezpośrednio zainteresowanych – wciąż się nie słyszy i nie słucha.

Jak z waszej perspektywy wyglądają propozycje systemowego wsparcia dla OzN?

Ktoś sobie coś wymyśla, ale nie konsultuje tego ani z opiekunami, ani z samymi OzN. A kto może wiedzieć lepiej o potrzebach osób poruszających się na wózkach inwalidzkich niż ludzie, którzy na nich siedzą?

Dlaczego nikt nie zapyta Pauli, Tomka czy tysiąca innych osób żyjących w pozycji trwale siedzącej, co zrobić, żeby poprawić im jakość życia?

Myślę, że z korzyścią dla wszystkich, dobrze byłoby dopuścić do głosu rodziców i opiekunów dorosłych OzN, ludzi, którzy mają wiedzę, doświadczenie i umiejętności do tego, żeby ten system przebudować. Nie da się dokonywać sensownych zmian, póki nie wejdziemy w buty osób, którym chcemy pomóc. Tu chodzi nie tylko o jakość życia OzN. Takie działania przyniosłyby korzyść wszystkim. Póki co, pokazuje się nas jako bardzo roszczeniowych, jako ludzi, którzy cały czas czegoś chcą.

Nasze ciche anioły

Ratują was znajomi.

Jak wspomniałam, przez pierwsze sześć lat życia Pauli próbowaliśmy być samowystarczalni. Tomek pracował ponad siły, dziś wciąż pracuje, choć ma niedowład czterokończynowy i porusza tylko jednym palcem, robi, co może, żeby podreperować domowy budżet. Mimo to koszty, jakie ponosimy w związku z leczeniem Pauli i Tomka, wciąż wymagają dużego zaangażowania, nie tylko naszego, ale też ludzi, których spotykamy.

My naprawdę mamy w tym wszystkim dużo szczęścia. Otaczamy się ludźmi, którzy, gdy dzieje się u nas coś złego, spinają się i są przy nas zawsze, naprawdę zawsze – chętni do pomocy. Czasami bałam się powiedzieć w gronie naszych przyjaciół, że czegoś potrzebujemy, bo zaraz ktoś tę pomoc deklarował. Mimo że wiem, że ci ludzie są – te nasze ciche anioły, do których możemy zadzwonić o każdej porze dnia i nocy, którzy staną na głowie, żeby nam pomóc, roześlą informację wszędzie, gdzie to tylko możliwe, żeby o pomocy dla nas dowiedziało się jeszcze więcej ludzi – to ja w dalszym ciągu czuję się bardzo źle w takich sytuacjach. Wiem, że Tomek ma identycznie.

My naprawdę chcielibyśmy móc żyć tak, jak wtedy, gdy mąż był jeszcze zdrowy, i samodzielnie zapewniać sobie bezpieczeństwo finansowe w leczeniu. Chcę to wyraźnie zaznaczyć –

my nie prosimy o pomoc po to, żeby kupić sobie nową bluzkę czy kolejną kawę, ale po to, żeby pomóc Pauli i Tomkowi w rehabilitacji.

A to nie są drobne wydatki.

Każda jednostka chorobowa wymaga nakładów finansowych. W przypadku Pauli i Tomka koszty leczenia są bardzo wysokie. Tomek ma niedowład czterokończynowy. Paula urodziła się z niepełnosprawnością ruchową i neurologiczną. Jeśli ktoś na nią spojrzy, może stwierdzić, że to przecież zdrowa dziewczyna, tylko porusza się na wózku inwalidzkim. Nawet gdyby tak było, warto zadać sobie pytanie, ile ten wózek kosztuje. Pierwszy, który dla niej kupiliśmy, był składany z różnych innych wózków. Jak teraz patrzę na stare zdjęcia, to myślę, że to było coś okropnego – zastanawiam się, jak mogłam do tego dopuścić. Przecież to tak jakbyśmy założyli córce buty schodzone przez nie wiadomo ile dzieci. Wybraliśmy taki, kosztował jakieś 500 złotych, bo nie było nas stać na to, żeby kupić nowy. Jest mi z tym bardzo źle, że nie zapewniliśmy jej wtedy lepszego komfortu.

Później, gdy już wiedzieliśmy, że Paula nie będzie nigdy chodziła, że ten wózek to jej nogi, że musi być indywidualnie dopasowany, to – z racji tego, że znów nie mieliśmy pieniędzy – wybraliśmy taki, jaki mieścił się w limicie NFZ.

Jaki to limit?

Raz na trzy lata Fundusz dawał 3,5 tysiąca zł. Musieliśmy się w tym zmieścić.

Przy pierwszym wózku takie dofinansowanie nie było możliwe?

Nie wiedzieliśmy o nim. Wszystkiego musieliśmy uczyć się sami. Nikt nas nie pokierował, nawet w kwestii ubiegania się o dofinansowania. Wtedy zresztą chcieliśmy, żeby Paula była spionizowana, żeby chodziła w aparatach i na tym się koncentrowaliśmy. Na poszczególne procedury medyczne są limity, a wózek nie był wtedy dla nas priorytetem. Myśleliśmy o kolejnych operacjach i o tym, co musimy zrobić, żeby pomóc Pauli stanąć na nogach.

Gdy dostaliśmy ten drugi, byliśmy przeszczęśliwi – był o niebo lepszy od składaka, ale Paula rosła, a my wiedzieliśmy, że wymiana wózka jest konieczna. Chcieliśmy wreszcie kupić jej coś ekstra. Okazało się, że taki wózek kosztuje blisko 11 tysięcy, a dofinansowanie pozostaje na poziomie 3,5 tysiąca.

Skąd wzięliście resztę?

No i właśnie, nigdzie nie ogłaszaliśmy żadnej zbiórki. Po prostu powiedziałam swojej przyjaciółce o tym, że Paula bardzo urosła, że wiemy, że już nigdy nie będzie chodzić, więc chcielibyśmy w końcu kupić jej wózek, który będzie spełniał i jej, i nasze oczekiwania. Ważne było dla nas to, żeby był dokładnie wymierzony, żeby miał dobrą poduszkę, żeby był zgrabny i zwinny, ale przede wszystkim – żeby był lekki. Tomek był już wtedy chory, więc ja musiałam wkładać do samochodu dwa wózki, a każdy swoje waży.

Wtedy właśnie pojawiły się w naszym życiu anioły. Za każdym razem, gdy patrzę na Paulę, widzę nie tylko moją córkę, ale też ich. Widzę ludzi, którzy pomogli mojemu dziecku usiąść wygodniej.

„Gdy system nie pomaga, szukam pomocy w prywatnych gabinetach”

Paula nadal używa tego wózka?

Tak, już chyba 7 lat. Co ważne, limit od wielu lat jest na tym samym poziomie, tymczasem ceny wózków poszły w górę.

Tomasz Bogacz: I to ostro. Ten, który miałem, kosztował 6,5 tysiąca, teraz kosztuje dychę. W moim przypadku dofinansowanie zwiększyło się na 4,5 tysiąca.

Wózek wózkiem, kupujecie go raz na ileś lat, ale comiesięczne koszty leczenia to też nie są drobne kwoty.

TB: Zwłaszcza teraz, gdy pokazały się odleżyny. Znów pomogli znajomi, więc daliśmy radę, ale wrócę jeszcze do aspektów systemowych. Gdybym szedł według nich – a z doświadczenia wiem, że to nie jest dobra droga, gdybym to wiedział 18 lat temu, niewykluczone, że dziś bym chodził – trafiłbym do lekarza pierwszego kontaktu, od niego do chirurga, który najpewniej by mi te odleżyny wyciął, wyczyścił i zaszył, a potem kazał leżeć na brzuchu 3–5 miesięcy, aż rany się wygoją. Biorąc pod uwagę mój dzisiejszy stan fizyczny, za pięć miesięcy byłbym człowiekiem całkowicie sparaliżowanym. Niestety, nie mogę iść systemowo, jakkolwiek to zabrzmi – zdrowie mi na to nie pozwala (śmiech).

A skoro nie mogę iść systemowo, zaczynam szukać pomocy w prywatnych gabinetach. Nikomu nie trzeba tłumaczyć, jak bardzo kosztowny jest to sposób na ratowanie zdrowia.

Ile kosztowało was leczenie odleżyn w tym roku?

AB: Przez pół roku, bo pierwsza odleżyna pojawiła się w lutym, wydaliśmy osiem tysięcy.

TB: Jedna wizyta – podkreślam – sama wizyta, to około 270 złotych, do tego dochodzą opatrunki i larwy, które zrobiły to, co miał zrobić chirurg. Wyczyściły rany, ale nie muszę leżeć przez kilka miesięcy na brzuchu, więc zachowałem sprawność na takim poziomie, na jakim była.

O co chodzi z tymi larwami?

TB: To rodzaj terapii. Wkłada się je do rany na 72 godziny, a one jedzą, rosną, jedzą, rosną. Po trzech dobach się je usuwa. Taką „przygodę” trzeba powtarzać. Jedna porcja, czyli 100 sztuk, kosztuje 200 złotych. Po terapii larwami stosuje się opatrunki, na jeden trzeba wydać od 30 do 50 złotych. To się goi i to dosyć szybko. Minęło raptem kilka miesięcy, a połowa już się zagoiła, więc jest okej. Gdyby to było leczenie systemowe, już bym leżał i nie mógł ruszyć ręką.

Dlaczego system nie potrafi się dogadać z tymi, którzy robią to prywatnie? Wszyscy znamy odpowiedź.

AB: Takich ludzi jak Tomek są w Polsce tysiące. Mówię o osobach ze znacznym stopniem niepełnosprawności. Nasze szpitale nie są przygotowane do przyjmowania ich na oddziały. Nawet jeśli łóżko jest ruchome, sterowane pilotem, wciąż mamy niedostosowane toalety i, co najgorsze, nie ma personelu, który mógłby się zająć taką osobą. Wiadomo, że pomóc się umyć człowiekowi, który chodzi, jest zdecydowanie łatwiej, niż umyć osobę, która ma niedowład czterokończynowy.

TB: Ruchome łóżko? Ostatnie szpitalne, na jakim leżałem, było z 1968 roku. Piękne łóżka elektryczne są na SOR-ach i na odnowionych oddziałach, ale nie każdy szpital w Krakowie jest odnowiony.

No tak, mówimy o jednym z największych polskich miast. Boję się myśleć, jak jest w mniejszych.

AB: Nie mam żadnych oporów, żeby powiedzieć to głośno: od jakiegoś czasu szpitale nie chcą przyjmować na swoje oddziały tak bardzo chorych ludzi. Oddziały chirurgiczne, tak jak oddziały chirurgii plastycznej trudno gojących się ran, nie lubią takich pacjentów. Leczenie Tomka czy Pauli, która też borykała się z odleżynami, kończyło się na tym, że przeszliśmy całą ścieżkę systemową, czyli POZ, lekarz specjalista, tysiące przeróżnych prób na zasadzie: a może takie lekarstwo, a może jeszcze takie, a może wyczyścimy, a może wytniemy kawałek martwicy, a może dołożymy srebro, które sprawdza się u kogoś, ale wcale nie musi sprawdzić się u ciebie. To trwa, trwa i trwa, w międzyczasie lekarz wypisuje skierowanie na hospitalizację, i co? I okazuje się, że czas oczekiwania na przyjęcie na oddział specjalistyczny wynosi parę lat.

Parę lat?

AB: Tak. A rany robią się w tym czasie potencjalnym źródłem ogromnego zakażenia, bardzo często dochodzi do sepsy. To też przeszliśmy. Wtedy człowiek ląduje z bardzo wysoką temperaturą w szpitalu, gdzie wszyscy mu powtarzają: „No, wie pan. To wszystko wina odleżyny. Antybiotyk zacznie działać albo nie. Jak będzie pan miał ponad 42 stopnie gorączki, to może wtedy przyjmiemy pana na oddział”. Przeszliśmy to parę lat temu, dlatego teraz gdy tylko zaczęły się pojawiać pierwsze odleżyny, powiedzieliśmy, że wygrzebiemy wszystkie pieniądze, żeby nie trafić po raz kolejny do szpitala. Wiedziałam, że hospitalizacja skończyłaby się tym, że Tomek wróciłby jak roślinka, która nie umiałaby już podnieść ręki czy pomóc mi, gdy przesadzam go z wózka na łóżko.

Wiedziałam, że spróbuję wszystkiego i że zrobię to w warunkach domowych. Wiem, bo patrzę na to przez 24 lata – u Pauli na małe rany, u Tomka – z racji jego wzrostu i wagi – na ogromne odleżyny, do których można włożyć męską pięść. To są głębokie rany, zagrażające jego życiu. Byłam pewna, że wydamy wszystkie pieniądze, byle tylko Tomek nie trafił do szpitala. No i właśnie – wydamy, ale skąd je wziąć? Przecież raz w tygodniu trzeba pojechać do pani, która leczy odleżyny, a koszt takiej wizyty zaczyna się od 270 złotych. Najwięcej, ile zapłaciliśmy jednorazowo, to 850.

„Oby mi nic tylko nie strzeliło w kręgosłupie, bo kto go posadzi”

Przerażające – i kwoty, i to czekanie, aż człowiek będzie miał odpowiednio wysoką gorączkę, by mógł być hospitalizowany.

AB: Tu nie chodzi o to, że pacjent nie kwalifikuje się do zabiegów, ale o to, że może przyjść do szpitala z gronkowcem złocistym albo pałeczką ropy błękitnej, więc dla oddziału koszty robią się ogromne.

TB: Albo może z nimi z tego szpitala wyjść. Na pewno inaczej reagowali, gdy miałem 25 lat. Wtedy byłem dla służby zdrowia młodym człowiekiem. Teraz gdy mam ponad 40, widzę różnicę, również po tym, jak traktują Paulę. To młoda dziewczyna, więc wszystko jest realizowane dużo szybciej i sprawniej. I dobrze, o młodzież trzeba dbać.

Trzeba. Tylko co robić po czterdziestce?

TB: Tak o siebie dbać, żeby nie chorować. Bo potem trafiasz do szpitala, gdzie masz 52 łóżka i 3 pielęgniarki. To jest gigantyczny problem systemowy. One naprawdę chcą nam pomóc, ale każda ma po dwie ręce.

AB: To jest okropne. Nigdy nie zostawiłam ani Tomka, ani Pauli w szpitalu samych, a nie było tego mało. U Pauli przestaliśmy liczyć hospitalizacje i operacje chyba przy 25., a u Tomka w ogóle nawet nie zaczęliśmy. Były takie lata, że miesiącami był w szpitalach, więc gdy Paula była w szkole, jechałam do męża. Tomek widzi we mnie nie tylko panią menedżer, ale też osobistą lekarkę i pielęgniarkę (śmiech). Bo przecież nikt nie zrobi opatrunku czy nie umyje go tak jak ja. Wiedząc, że pielęgniarek jest tak mało, zajmowałam się mężem również wtedy, gdy był na oddziale.

A Lublin?

TB: Był wyjątkiem, bo tam było daleko, ale wtedy byłem dużo bardziej sprawny fizycznie. To był początek mojej choroby (jamistość rdzenia kręgowego – przyp. red.), więc niemal wszystko byłem w stanie zrobić sam. Teraz to już niemożliwe. Trzeba to wyraźnie powiedzieć – jeśli chodzi o zagrożenie życia, pomagają, w innym przypadku bywa różnie.

AB: Tak, trzeba też wyraźnie powiedzieć, że ja jestem coraz starsza. Budzę się codziennie rano z myślą: „Oby mi nic tylko nie strzeliło w kręgosłupie, bo kto go posadzi”. Pół biedy, jeśli coś mi się stanie w domu, wtedy Tomek zostanie najwyżej na łóżku. Najbardziej boję się przechodzenia z wózka do auta i z auta na wózek, bo co ja wtedy zrobię sama na tym parkingu? Myślę o tym bardzo często.

Wrócę jeszcze do szpitali – unikamy ich, jak tylko się da. Wszystko, co mogę zrobić w domu, robię sama, ale gdy przyjmują nas na oddział, trwają rutynowe badania, a ja zgłaszam, że Tomek ma odleżynę, więc potrzebuję tego, tego i tego, to pielęgniarki z uśmiechem dziękują mi za to, że jestem w stanie sama się tym zająć. Tyle że ja też chciałabym czasami mieć poczucie, że w momencie, kiedy Tomek czy Paula trafiają do szpitala, zostanę trochę odciążona. Szanuję pracę tych pań, ale wiem, że jeśli nie przypilnuję sprawy, to cały wysiłek, który włożyłam przez pół roku w leczenie odleżyny, może zostać zmarnowany.

„Cieszę z każdej godziny życia, bo nie wiem, ile mi go zostało”

Skąd wokół was tak potężna armia przyjaciół?

AB: Nie wszystkich możemy nazwać przyjaciółmi, bo nie wszystkich znamy, część z nich to nasze wirtualne anioły. Gdy udostępniłam post ze sprzedażą kalendarzy, żeby zebrać fundusze na leczenie odleżyn u Tomka, to dostawałam wiadomości od ludzi, których nigdy nie widziałam na oczy. Część z nich nawet nie ma zdjęcia profilowego, to nasze ciche anioły, ludzie, którzy nam zaufali, bo uważam, że wspierając nas, ci ludzie nam ufają.

A ich pomoc niekoniecznie jest symboliczna. Wspomniałaś np. o kwotach potrzebnych na zakup wózka.

AB: Tak, wózek jest bardzo widocznym symbolem pomocy, którą dostajemy. Jednak nie każdą tak wyraźnie widać. W przypadku leczenia odleżyn, pieniądze, które zebraliśmy, poszły na wizyty u specjalistów, na zakup larw i opatrunków. Ani nie jestem im w stanie o tym opowiedzieć, ani nikomu tego nie pokażę. Bo to nie wygląda dobrze.

Nie jest medialne?

AB: No nie jest, choć mogłoby się świetnie sprzedać, gdybym pokazał nasz mini blok operacyjny, który codziennie rozkładam w domu.

TB: Najdroższe są prywatne wizyty i opatrunki, to nie są setki, a tysiące złotych miesięcznie.

AB: Pamiętam, jak przy jednym ze spotkań z przyjaciółmi powiedziałam, że stan Tomka pogorszył się na tyle, że musimy kupić łóżko. Krótko potem dostaliśmy je, dostosowane do potrzeb męża. Ale spotykam się również z tym że wyskakuję z każdej lodówki, bo wszędzie mówi się o tym, że Paulina i jej tata potrzebują pomocy.

Usłyszałaś wprost, że za dużo prosisz?

AB: Tak. To było związane z moim rytuałem picia kawy raz w tygodniu w miłym miejscu. Dostawałam prywatne wiadomości, że to nasze życie to chyba aż tak źle nie wygląda, że skoro stać mnie na kawę i mam czas, żeby sobie posiedzieć w ogródku, to pewnie mogę wygospodarować pieniądze, żeby kupić kolejny opatrunek dla męża czy córki.

TB: Widzisz, bo pijesz kawę, a może powinnaś w tym czasie siedzieć i płakać. Nie wiem, może niektórzy ludzie lepiej by się czuli, gdybyśmy narzekali, ale nam szkoda na to czasu. Ja się cieszę z każdej godziny życia, bo nie wiem, ile mi go zostało.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Ewa Koza
Ewa Koza

Ekonomistka, psycholożka biznesu, redaktorka – związana z mediami od 2013 roku. Pisze o aspektach zdrowotnych i społecznych, z naciskiem na prawa człowieka, prawa kobiet, zdrowie psychiczne osób małoletnich i wszelkie przejawy przemocy w relacjach skośnych, tak prywatnych, jak i zawodowych.

Komentarze