W najbliższych wyborach Republikanie najprawdopodobniej przejmą Izbę Reprezentantów i być może także Senat. Co to oznacza dla Ameryki?
Na zdjęciu: Adam Laxalt, kandydat Republikanów w wyborach do Senatu USA w stanie Nevada. To jeden ze stanów, w których różnice w poparciu dla kandydatów obu głównych partii są najmniejsze. Fot. Mario Tama/Getty Images/AFP
W przyszły wtorek, 8 listopada, Amerykanie będą głosować w tak zwanych midterms (wyborach w połowie kadencji prezydenta), w których wybiorą 435 członków Izby Reprezentantów i 35 senatorów. Sondaże przewidują wygraną Republikanów. Skąd taki wynik i co czeka Stany w następnych dwóch latach?
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie
Na wstępie należy podkreślić, że prognozowanie amerykańskich wyborów jest bardzo trudne, nawet jeśli sondaże wyraźnie faworyzują jedną partię. W Europie jesteśmy przyzwyczajeni do reprezentatywnych systemów wyborczych, gdzie rozkład miejsc w parlamencie z grubsza koresponduje z wyborczymi wynikami partii w skali całego kraju. Stąd relatywnie łatwo przewidzieć kształt przyszłego rządu za pomocą sondaży, przynajmniej jeśli te mają wyraźnych zwycięzców i przegranych (dobry kontrprzykład to polskie wybory parlamentarne z 2015 roku, kiedy do końca nie było wiadomo, czy trzy partie z łącznym poparciem około 16 proc. przebiją się przez próg wyborczy). Stany mają zupełnie inny system, oparty na jednomandatowych okręgach wyborczych, w języku angielskim określany jako „first-past-the-post voting” (dosłownie: pierwszy za metą). Za tydzień w USA odbędzie się 460 osobnych „mikrowyścigów” i dopiero z tej mozaiki wyłoni się ostateczny kształt Kongresu.
Dla prognostyka ten system to koszmar. Każde z tych starć rządzi się swoimi własnymi prawami, dystrykty różnią się jakością kandydatów, wyborcami i „domyślnym” poparciem dla Demokratów i Republikanów.
Na przykład w trzech ostatnich cyklach wyborczych w 33 dystrykcie Kalifornii Demokrata Ted Lieu za każdym razem uzyskał dwukrotnie więcej (!) głosów od republikańskich kontrkandydatów. W tym samym czasie, w 4 dystrykcie Nevady kandydat Republikanów w 2016 roku wygrał przewagą czterech punktów procentowych, a w 2020 roku przegrał o osiem punktów. Tymczasem, jeśli jedna partia zdobędzie kilka procent przewagi na poziomie kraju, w praktyce te procenty rozłożą się nierówno geograficznie i demograficznie. Oznacza to, że aby przewidzieć wyniki wyborów na poziomie federalnym, musimy zrozumieć nastroje na lokalnym poziomie i zidentyfikować „bitewne” dystrykty (dosłownie battleground districts), gdzie tak w ogóle może dojść do zmiany partii u władzy.
Problem w tym, że te bitewne dystrykty są ciekawe właśnie dlatego, że trudno przewidzieć, kto w nich wygra. Być może kandydaci idą łeb w łeb, z różnicą w sondażach poniżej błędu statystycznego, być może jeden z kandydatów cieszył przewagą, która w ostatnich tygodniach nagle zaczęła szybko topnieć (pamiętacie polskie wybory prezydenckie z 2015 roku?), i tak dalej. Z punktu widzenia naszej prognozy oznacza to, że nie możemy po prostu z góry założyć wygranej jednego z kandydatów (jak w wyborach prezydenckich w Polsce w 2000 roku), ale zamiast tego musimy myśleć o tym wyścigu, jak o nierozstrzygniętym rzucie monetą, który może „pójść” w obie strony, nawet jeśli moneta jest nieco obciążona na korzyść jednego z kandydatów.
Wyobraźmy sobie, że udało się nam zidentyfikować wszystkie ciekawe wyścigi i dobrze rozpoznać szanse poszczególnych kandydatów. Tu pojawia się ostatnia trudność. Rzuty prawdziwą monetą są od siebie niezależne: jeśli w pierwszym rzucie wypadnie reszka, nie ma to przełożenia na następny wynik. Niestety, tak nie jest z wyborami do Kongresu.
Wyborcy i politycy z różnych dystryktów i stanów wpływają na siebie, na przykład wyjątkowo udana kampania kandydata do Senatu może pomóc partyjnym kolegom w wyścigach do Izby w jego stanie, nawet jeśli na poziomie federalnym partia radzi sobie słabo. Z drugiej strony, fale nastrojów w całym kraju będą widoczne też na lokalnym poziomie. W żargonie statystycznym oznacza to, że konkretne wyścigi są między sobą skorelowane i identyfikacja tych korelacji jest prawdziwym praktycznym wyzwaniem.
Czytelnicy mogą pamiętać, że w 2016 roku wygrana Trumpa była olbrzymim zaskoczeniem dla większości amerykańskich komentatorów głównego nurtu, wedle których Clinton była faworytką na 95 lub więcej procent. Ich modele statystyczne nie są ogólnie dostępne dla opinii publicznej, ale z dyskusji już po wyborach możemy się domyślać, że owe modele zignorowały przedstawiony wyżej problem korelacji. W skrócie, sondaże wskazywały, że Trumpowi trudno będzie wygrać w kilku kluczowych stanach (słynne swing states), stąd analitycy zakładali, że tym trudniej będzie mu wygrać we wszystkich nich naraz. To trochę tak, jakby Trump musiał rzucić pięcioma monetami i wylosować za każdym razem reszkę – tylko że okazało się, że monety były magiczne i ze sobą połączone. Ten przykład pokazuje, że przewidywanie amerykańskich wyborów wymaga wyrafinowanej maszynerii statystycznej i jest zadaniem nietrywialnym.
Najlepszą prognozę w 2016 roku przedstawił Nate Silver (słynny analityk, który zajmuje się modelowaniem prognoz od sportu do polityki), dając Trumpowi mniej więcej 30 proc. szans na wygraną i wybór przez Kolegium Elektorów, co Trumpowi udało się o dosłownie 70 tysięcy głosów. Model Silvera jest znany właśnie stąd, że obok sondaży na poziomie całego kraju uwzględnia też w wyrafinowany sposób pojedyncze wyścigi i relacje między nimi.
Jak wygląda przepowiednia Silvera na obecne wybory? Kiedy piszę te słowa, ocenia on, że Republikanie mają 85 proc. szansy na przejęcie Izby Reprezentantów i 53 proc. na przejęcie Senatu (a więc w istocie rzut monetą).
W sumie Republikanie przejmą cały Kongres na 52 proc., tylko Izbę na 33 proc., a Demokraci mają ledwie 14 proc. na utrzymanie obu Izb. W dodatku te liczby w ostatnich tygodniach zmieniały się na korzyść Republikanów. Te przewidywania pokrywają się też z prognozami większości analityków, którzy oczekują, że Demokraci stracą przynajmniej jedną izbę Kongresu, a przez to tak zwaną superwiększość.
Jakie są powody zapaści Demokratów ledwo dwa lata po wyborach prezydenckich, w których Biden uzyskał największą ilość głosów w historii Stanów? Jak zwykle w wypadku takich pytań, interpretacja nie jest bezdyskusyjnie oczywista, ale badania opinii publicznej zdają się wskazywać na gospodarkę jako podstawowy problem dla niebieskiej drużyny.
Jeszcze do niedawna wydawało się, że Demokratom sprzyjać będą dwa tematy pozaekonomiczne. Po pierwsze, wyborcy – a przede wszystkim wyborczynie – bardzo negatywnie przyjęli werdykt zdominowanego przez konserwatystów Sądu Najwyższego o zniesieniu gwarancji prawa do aborcji. Demokratyczni stratedzy postanowili właśnie o tę sprawę oprzeć kampanię wyborczą, co z początku zapewniło rekordowe wpływy darowizn na kampanię, ale po kilku miesiącach emocje opadły i wyborcy powoli zapominają o temacie, na nieszczęście dla Demokratów akurat tuż przed wyborami.
Po drugie, Ameryka i Partia Republikańska wciąż mierzą się z dziedzictwem prezydentury Trumpa i atakiem jego zwolenników na budynek Kongresu.
Przesłuchania kongresowej komisji ds. 6 stycznia przyniosły szereg ciekawych ustaleń, w tym bezpośrednie dowody, że Trump doskonale zdawał sobie sprawę ze swojej listopadowej przegranej i cieszył się z aktów przemocy 6 stycznia, ku przerażeniu republikańskiego establishmentu.
Trump wciąż dominuje partię (o czym boleśnie przekonał się ostatnio jego potencjalny rywal w prawyborach w 2024 roku, gubernator Florydy Ron DeSantis), a „trumpowi” Republikanie to zbieranina kultystów spod znaku groteskowych teorii spiskowych Q-Anona. Do tego trudno właściwie wskazać, co konkretnie konserwatyści chcą zaoferować Amerykanom jako alternatywę wobec polityki Bidena, bowiem poza ustawami wymierzonymi w społeczność trans Republikanie zwyczajnie nie mają pozytywnego programu i pomysłów np. na walkę z inflacją. Wydawałoby się, że taki kierunek partii powinien odstraszać centrowych i umiarkowanie prawicowych wyborców – ale ci zwyczajnie się tym nie przejmują.
Biden ma na koncie dwa realne sukcesy: udaną akcję szczepień z początku kadencji i renesans Stanów jako „lidera wolnego świata” w obliczu rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Problem w tym, że szczepienia miały miejsce dwa lata temu i dawno temu zniknęły z cyklu medialnego, natomiast sprawa Ukrainy w zasadzie nigdy nie wyszła poza mury Kapitolu i nie zaistniała jako samodzielny temat w kampanii wyborczej. Zamiast tego, amerykański wyborca skupia się dzisiaj na tym, na czym skupiał się zawsze: na gospodarce.
Amerykańska gospodarka jest, jak kot Schrödingera, naraz w dobrym i złym stanie. Po stronie plusów, przez ostatnie dwa lata amerykański PKB wyraźnie odbił po covidowym krachu. To prawda, że w ostatnich dwóch kwartałach wzrost gospodarczy był ujemny (co technicznie oznacza recesję), ale spadki nie były dramatyczne i ekonomiści spodziewają się dalszego wzrostu. Widać to na rynku pracy, gdzie bezrobocie utrzymuje się poniżej czterech procent. Administracji Bidena udało się też przepchnąć przez Kongres kilka ważnych pakietów inwestycyjnych oraz częściowo anulować dług studencki, co wyborcy ocenili bardzo pozytywnie.
Niestety dla Bidena, nie udało mu się opanować inflacji, obecnie na poziomie 8.5 proc. (najwyższym od czasów Reagana). W dodatku jednym z jej głównych elementów są zwyżki cen benzyny – w kraju gdzie nie da się żyć bez samochodu, to najcięższy grzech, jaki może popełnić Waszyngton.
Gospodarstwa domowe, pomimo niskiego bezrobocia, boleśnie odczuły wzrost cen, o czym świadczy na przykład ostatni sondaż, wedle którego połowa dorosłych Amerykanów rozważa podjęcie drugiej pracy. Na nastroje źle wpływa też stan giełdy (od początku roku S&P500 stracił mniej więcej jedną piątą wartości, a NASDAQ jedną trzecią) oraz jastrzębia polityka FEDu (amerykańskiego banku centralnego), dlatego w prasie pojawiają się spekulacje o nadchodzącej recesji (dobry przykład to niniejszy artykuł z Financial Times).
Warto zauważyć, że te problemy nie zależą tylko od Bidena. Ceny energii poszybowały przez rosyjską inwazję na Ukrainę i europejskie poszukiwania alternatywy wobec rosyjskich dostaw gazu. Spadki na giełdzie to w dużej mierze pęknięcie bańki na rynku high-tech, którą na długo przed Bidenem nakręciła dekada nierealistycznego optymizmu inwestorów wobec firm takich jak Meta i Tesla. Nie zmienia to jednak faktu, że wszystko to dzieje się w trakcie prezydentury Bidena.
Prezydent USA to najpotężniejszy człowiek na świecie, tymczasem w polityce gospodarczej Biden jest znacznie bardziej pasywny, niż wynikałoby to z niezależnych od niego ograniczeń.
Obrazują to dobrze dwa przykłady związane z inflacją. Po pierwsze, Biden na szefa Departamentu Transportu mianował Pete’a Buttigiega. Demokratyczny establishment zakochał się w tym młodym polityku w trakcie ostatnich prawyborów i traktuje go jako przyszłość centrowego skrzydła partii, następcę Obamy. Buttigieg nie ma jednak doświadczenia w pracy w federalnej administracji czy logistyce, w dodatku został Sekretarzem Transportu w samym środku bezprecedensowego kryzysu łańcuchów dostaw – i jak można było się spodziewać, nie udźwignął tego zadania, na przykład rok temu amerykańskie porty zapchały się przez brak kierowców ciężarówek.
Po drugie, od początku rosyjskiej inwazji na Ukrainę było jasne, że atak Putina będzie miał destabilizujący wpływ na globalny rynek energetyczny. Rozsądna administracja wykorzystałaby tę sytuację, aby przeorganizować swoje stosunki z krajami OPEC+, w pierwszej kolejności w zamian za ropę zakończyć nikomu niepotrzebny konflikt z Wenezuelą. Biden nie tylko tego nie uczynił, ale dodatkowo pozwolił przysłowiowemu ogonowi na machanie psem: Arabia Saudyjska jest w pełni zależna od amerykańskiego hegemona, tymczasem Rijad zablokował zwyżki w produkcji ropy i otwarcie gra na przegraną Demokratów w nadchodzących wyborach.
Podsumowując, amerykańska gospodarka i polityka ekonomiczna Bidena należą do kategorii „nie jest dobrze, nie jest tragicznie”.
Demokraci swoją kampanię oparli o sprawy kulturowe, niechcący w ten sposób pozwalając Republikanom przejąć kontrolę nad narracją o gospodarce.
Czytelnicy domyślają się, że Republikanie w pełni wykorzystali tę sytuację, dlatego amerykański wyborca non stop słyszy o inflacji, nadchodzącej recesji i drogim paliwie, bez miejsca na globalny kontekst obecnych perturbacji (inflacja to fenomen globalny i Ameryka wypada nieźle na tle wielu innych krajów). W konsekwencji zaledwie jedna trzecia wyborców ufa Bidenowi w kwestii polityki gospodarczej, a popularność Bidena spadła do poziomu Trumpa z 2018 roku i poniżej popularności Obamy z listopada 2010 roku – a obaj poprzednicy Bidena przegrali swoje midtermy. Tonąc, Biden ciągnie za sobą całą Partię Demokratyczną, w tym w kluczowych „bitewnych” stanach.
Jak wyniki wyborów wpłyną na Amerykę? Zacznijmy od ważnej sprawy, w której wiele się nie zmieni: polityka zagraniczna. Ta kwestia pozostaje w dużej mierze prerogatywą prezydenta, którym Biden pozostanie przez następne dwa lata. W dodatku amerykański wyborca mało myśli o polityce zagranicznej, dlatego ten temat raczej nie stanie się przedmiotem targów politycznych czy następnej kampanii wyborczej.
Jedyny wyjątek to działania dyplomatyczne wymagające odpowiedniego finansowania, na które musi zgodzić się Kongres. Czytelnicy domyślają się, że myślę tutaj o Ukrainie. Na szczęście dla naszego wschodniego sąsiada i dla nas, w Waszyngtonie panuje w tej sprawie konsensus pomiędzy establishmentami obu partii. Amerykańska pomoc dla Kijowa wyniosła do tej pory w sumie jakieś 40 miliardów dolarów, co wydaje się wielką sumą tylko do momentu, w którym uświadomimy sobie, że to mniej więcej 5.5 proc. rocznego budżetu Pentagonu. Już ta kwota wystarczyła do tego, aby Ukraińcy upokorzyli rosyjską armię i zmusili ją do takich panicznych ruchów jak chaotyczna mobilizacja.
Z punktu widzenia Waszyngtonu, Rosjanie sami wkopali się w sytuację bez wyjścia, w której Stany niewielkim kosztem mogą wyeliminować ją z wielkiej polityki na najbliższe dekady. Właściwie jedyna potencjalne zagrożenie dla tego konsensusu to Trump, który – zgodnie ze swoim chaotycznym charakterem – zapewne sam nie wie, jakie ma zdanie o Ukrainie, ale do Białego Domu wejdzie najwcześniej za dwa lata.
Co, jeśli prognozy nie potwierdzą się i Demokratom uda się utrzymać obie izby Kongresu? W tym mało prawdopodobnym scenariuszu, Demokraci w najlepszym wypadku utrzymają obecną większość, natomiast demokratyczny establishment uzna za sukces swoją dotychczasową politykę, więc dostaniemy kontynuację ostatnich dwóch lat. Biden spróbuje przepuścić przez Kongres przynajmniej jedną ważną „społeczną” ustawę, na przykład skodyfikuje Roe przeciw Wade (gwarantując prawo do aborcji na poziomie federalnym) albo zreformuje prawo wyborcze, aby nieco ułatwić życie demokratycznym wyborcom na Południu (w domyśle Afroamerykaninom, bo Ameryka wciąż nie potrafi poradzić sobie z rasizmem).
Wydaje mi się, że z uwagi na układ sił w Senacie i siłę bloku „konserwatywnych Demokratów” pod przywództwem Joe Manchina, nie powinniśmy spodziewać się radykalnych reform gospodarczych, natomiast administracja będzie starała się rozszerzyć istniejące ustawodawstwo (w tym pakiet Build Back Better), w szczególności rozszerzając dostęp obywateli do różnych ubezpieczeń społecznych. W każdej z tych spraw potencjalną przeszkodą będzie konfrontacja z Sądem Najwyższym, dlatego dostaniemy parę „mini-reform” i raczej więcej marazmu, niż prawdziwych zmian.
Jeśli Demokraci stracą Izbę Reprezentantów, ale utrzymają Senat, możemy spodziewać się ostrego klinczu legislacyjnego. Celem Republikanów nie będzie legislacja, ale storpedowanie szans Demokratów na wygraną w wyborach w 2024 roku, dokładnie na wzór strategii McConella w 2010 roku.
Kongres nie przestanie kompletnie funkcjonować, raz na jakiś czas przypadkowe koalicje centrowych (czytaj gospodarczo liberalnych) Demokratów i Republikanów będą potrafiły się porozumieć w sprawie drobnych „korporacjo-przyjaznych” pakietów pomocowych, czego przykładem z ostatnich miesięcy są warte około 50 miliardów dolarów subsydia dla amerykańskich producentów mikroprocesorów. Prace Kongresu zdominuje jednak ostra walka polityczna, w której Republikanie zablokują najmniejsze nawet reformy o bardziej progresywnym charakterze, w szczególności te związane z rozszerzaniem systemu ubezpieczeń zdrowotnych i zieloną transformacją energetyczną. Możemy spodziewać się kłótni o tak zwany „sufit długu” (debt ceiling): w Stanach limit na dług publiczny nie jest uzależniony od PKB (jak w Polsce), ale ma charakter nominalny i raz na jakiś czas podnoszony jest przez Kongres. Podobnie od republikańskiej Izby będzie zależało przyjęcie budżetu, bez którego rządowi grozi tak zwane „zamknięcie” (government shutdown). Republikanie będą wykorzystywać obie kwestie, aby na administracji Bidena wymusić bardziej konserwatywną politykę gospodarczą, na przykład cięcia wydatków i świadczeń społecznych.
Obok tego, republikańska Izba będzie utrudniać życie Demokratom w kwestiach pozagospodarczych.
Cykl medialny zdominują smutne wojny kulturowe, których paliwem będą ustawy wymierzone w te społeczności, które akurat w tym sezonie konserwatyści uznają za śmiertelne zagrożenie dla cywilizacji białego człowieka – niedawno geje, Latynosi i muzułmanie (pamiętacie jeszcze te kasandryczne wizje meczetu w Notre Dame?), obecnie społeczność trans.
Na koniec, Izba ma przywilej kongresowych przesłuchań w dowolnej sprawie, a także wszczęcia impeachmentu, co Republikanie zapewne odpalą po pierwszym kichnięciu Bidena, mszcząc się za podobne działania Demokratów wobec Trumpa.
W tym scenariuszu Demokratom mają jednak jeden as w rękawie. Jeśli utrzymają Senat, w ich gestii pozostanie kwestia wyboru sędziów federalnych oraz nowych członków Sądu Najwyższego. Demokratyczny establishment w ostatnich latach ewidentnie zrozumiał wagę tej kwestii i zapewne na niej skupi swoją uwagę, podobnie jak uczynili to Republikanie po wyborach w 2018 roku.
W trzecim i ostatnim scenariuszu - obecnie najbardziej prawdopodobnym - Republikanom uda się przejąć obie Izby. Ten scenariusz będzie bardzo podobny do poprzedniego (z republikańską Izbą i demokratycznym Senatem), z tym że tym razem konserwatyści zablokują Bidenowi możliwość nominacji sędziów federalnych. Należy podkreślić, że te nominacje odbywają się na wniosek prezydenta, a Senat tylko je ratyfikuje, dlatego Republikanie nie odzyskają bezpośredniej kontroli nad całością procesu. W tym wypadku Biden może w ogóle odpuścić sobie te nominacje, albo starać się targować przyjazne konserwatystom kandydatury w zamian za ustępstwa legislacyjne, co w kontekście obecnej polaryzacji politycznej byłoby bardzo trudne i mogłoby doprowadzić do buntu lewicowego skrzydła Partii Demokratycznej. Trudno też przewidzieć, w jakim stopniu Republikanie zmienią zasady funkcjonowania Senatu (np. w kwestii słynnego filibustera), te bowiem działały dotychczas na ich korzyść.
Na koniec należy wspomnieć, że w wypadku impeachmentu Senat potrzebuje większości 67 głosów do odwołania prezydenta. Republikanie nie mają szans na uzyskanie takiego wyniku, wątpliwe też, aby demokratyczni senatorowie głosowali przeciw swojemu prezydentowi. Pomijając ewentualne problemy zdrowotne, Biden dotrwa więc do końca swojej kadencji z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością. Znacznie bardziej możliwy jest scenariusz, w którym tragiczny wynik w obecnych wyborach i dalsze dwa lata niskich notowań administracji prezydenta poskutkują prawdziwymi demokratycznymi prawyborami w 2024 roku. Ostatnie takie miały miejsce w 1980 roku - po nich Carter spektakularnie przegrał z Reaganem.
Przed Ameryką rysują się więc dwie ścieżki. Wyraźnie mniej prawdopodobna jest kontynuacja status quo, gdzie Amerykanie stabilność okupią sporą dawką marazmu. Alternatywa to dwa lata krwawych bojów politycznych i praktycznej blokady amerykańskiego systemu legislacyjnego. A na horyzoncie widać Donalda Trumpa i jego szaloną, ocierającą się o otwarty autorytaryzm wersję republikanizmu.
Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi
Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi
Komentarze