0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Jaafar ASHTIYEH / AFP)Fot. Jaafar ASHTIYEH...

Amira Mohammed jest jedną z najbardziej znanych palestyńskich aktywistek pokojowych, antyokupacyjnych i feministycznych w Izraelu, mówczyni publiczna, trenerka. Współtwórczyni największego podcastu dotyczącego konfliktu izraelsko-palestyńskiego „Unapologetic. The Third Narrative”. Pochodzi ze Wschodniej Jerozolimy.

Kacper Max Lubiewski: Jako Palestynka, jak czujesz się w tym momencie palestyńskiej historii? Co przychodzi ci na myśl, gdy starasz się spojrzeć na wszystko z szerszej perspektywy?

Amira Mohammed: Pierwszą rzeczą, o której musimy pamiętać, czy nam się to podoba, czy nie, to fakt, że jako Palestyńczycy jesteśmy podzielonym narodem. Nieważne czy spojrzymy na historię, ideologię czy geografię, wszędzie otaczają nas bariery. Każdy Gazańczyk, Palestyńczyk z Zachodniego Brzegu, ze Wschodniej Jerozolimy czy mieszkający w samym Izraelu odpowie na to pytanie inaczej, dlatego zawsze podkreślam, że nie mogę reprezentować głosu wszystkich Palestyńczyków i Palestynek; mogę mówić tylko za siebie.

Ostatni rok był jednak prawdopodobnie najciemniejszym i najbardziej brutalnym za mojego życia.

To nie pierwszy raz, kiedy doszło do wymiany ognia między Izraelem a Hamasem, ale to pierwszy raz, kiedy odbywa się to na taką skalę i tak długo. Sama nadal mam przyjaciół, których próbuję wydostać z Gazy, ale trudno nie czuć swojego przywileju, mając dostęp do internetu czy dach nad głową. Mimo rakiet Hamasu, Hezbollahu i Islamskiej Republiki [Iranu], które latają nad naszymi głowami, jesteśmy względnie bezpieczni. Więc uczucia, które towarzyszyły mi najbardziej przez ostatni rok to najpewniej otępienie, przytłoczenie i mnóstwo poczucia winy związanego z tym, że nadal żyję.

Często myślę o tym, że to przecież ja lub moi rodzice moglibyśmy zginąć podczas bombardowania w Gazie, lub podczas ataku osadników na Zachodnim Brzegu, gdzie wojna została wykorzystana, żeby ukryć terror przeciwko Palestyńczykom i Palestynkom. To poczucie winy sprawia, że interweniuję na Zachodnim Brzegu, że tworzę podcast i że nagrywam kolejne filmy edukacyjne. Bo jeśli ci uprzywilejowani wśród nas nic nie zrobią, to kto zrobi?

Jak bardzo różni się twój aktywizm od tego sprzed Ataku 7 Października? Jaką osobą byłaś 6 października i czy jest to inna osoba od tej, którą jesteś teraz?

Jako aktywistka pokojowa zaczęłam udzielać się w 2019 roku, ale patrząc na moją pracę wtedy z perspektywy, wydaje mi się, że byłam raczej z boku. Wspierałam innych aktywistów i aktywistki, pomagałam przy organizacji spotkań i wydarzeń, ale nie byłam kimś, kto mówi głośno o swoich przekonaniach i wartościach. Po 7 października, kiedy poczucie krytyczności i nagłości sytuacji stało się silniejsze niż kiedykolwiek, zrozumiałam, że muszę zmienić swój tryb działania.

Prawda jest taka, że nie wiem, co bym robiła, gdybym nie zajmowała się aktywizmem pokojowym – tym sposobem, idąc spać, mam w sobie szczere poczucie walki i wykonania jakiejś pracy. Jeśli chodzi o politykę, to 7 października, a potem wojna, pokazały mi, że wszystkie rzeczywistości, które są obecne między rzeką a morzem, są ze sobą ściśle powiązane. Uderzyło mnie też to, jak bardzo przyzwyczailiśmy się naszej sytuacji, nawet w środowisku aktywistycznym. Jak to możliwe, że żyliśmy normalnie i chodziliśmy do pracy, podczas gdy 2 miliony Gazańczyków i Gazanek żyło w jednym wielkim więzieniu?

Kiedy wojna się skończy, nie możemy wrócić do 7 października, ale tym bardziej nie możemy się cofnąć do 6 października. Bo jeśli tak będzie, to po co było to wszystko?

Jeśli wrócimy militarnej okupacji jako rozwiązania i tej samej dynamiki władzy, to będzie to nasza największa porażka. Wracając jednak do twojego pytania, współtworzenie podcastu pozwoliło mi na podróżowanie dookoła świata, aby występować na panelach i dyskusjach. I to samo w sobie pozwala ci zauważać, jak wiele niesprawiedliwości i opresji ma miejsce w Izraelu i Palestynie. To na pewno związało mnie jeszcze mocniej z moją palestyńską tożsamością. Podobny proces miał miejsce u wielu Palestyńczyków i Palestynek, co wzmocniło nasze więzi. Zagraniczne wyjazdy umocniły mnie w przekonaniu, że mimo że to niebezpieczne i niekomfortowe, muszę jeździć na Zachodni Brzeg, żeby protestować i tam.

Czy mogłabyś powiedzieć więcej o aktywizmie na Zachodnim Brzegu? W jaki dokładnie sposób aktywistki i aktywistki tam protestują?

Świat podzielił nas na podstawie wielu czynników, a jednym z nich jest narodowość. Amerykanin bądź Izraelczyk, którzy podróżują po Zachodnim Brzegu, mają więcej praw, niż osoby, które tam mieszkają. Wiem, że jako młoda Palestynka z izraelskim paszportem, która mówi po angielsku, arabsku i hebrajsku i która biegle używa aparatu i kamery, mam wiele narzędzi do tego, żeby bronić siebie i innych. A to bardzo często wystarcza, żeby ocalić życie Palestyńczyka, który nie potrafi porozumieć się z żołnierzem lub osadnikiem.

Kilka miesięcy temu na przykład rozpoczęła się ewikcja palestyńskiej wioski Al Makhroor. Zadzwoniłam do kilku innych aktywistów i aktywistek i zapytałam, co jest potrzebne. Obecność? Jedzenie? Pieniądze? Udokumentowanie tego, co się dzieje? Potrzebne było wszystko, tak jak to zazwyczaj to jest, więc ja i kilku moich znajomych pojechaliśmy do Al Makhroor, żeby użyć naszych ciał jako ludzkiej tarczy przeciwko osadnikom i wojsku. To idea ochronnej obecności, która często nam towarzyszy w naszej pracy.

Pochodzisz ze Wschodniej Jerozolimy. Czy mogłabyś wyjaśnić, z czym wiąże się dorastanie i życie w tym miejscu i jak to doświadczenie wpłynęło na to, kim jesteś i czym się zajmujesz?

Jak dobrze wiesz, nie bez powodu mówimy Wschodnia i Zachodnia Jerozolima. Wschodnia Jerozolima jest uznana przez społeczność międzynarodową za część Okupowanych Terytoriów Palestyńskich, ale według izraelskiego prawa, jest ona częścią Izraela po tym, jak została zaanektowana po Wojnie Sześciodniowej. Wschodni Jerozolimczycy mają tymczasowe izraelskie dowody tożsamości i, zazwyczaj, jordańskie paszporty, ale służące tylko jako dokumenty podróży i niezezwalające na przeniesienie się do Jordanii. Wschodni Jerozolimczycy głosują w jerozolimskich wyborach samorządowych, ale nie krajowych, mimo tego, że płacą pełne podatki. Teoretycznie przysługuje nam też prawo złożenia wniosku o izraelski paszport, ale to długi i trudny proces, który, m.in., wymaga od aplikanta złożenia ślubowania przed izraelską flagą, a oboje wiemy, że to nie jest coś, z czym większość Palestyńczyków i Palestynek czułaby się komfortowo. Najczęściej trzeba aplikować kilka razy o paszport, zanim się go dostanie. Ja otrzymałam mój po moim dziadku, który pracował kiedyś w jerozolimskim urzędzie miasta, ale mój ojciec musiał składać podanie cztery razy, zanim go otrzymał.

W Izraelu powtarza się, że Wschodni Jerozolimczycy są mile widziani, a nawet zachęcani do starania się o izraelskie obywatelstwo, ale nie robią tego, bo nie chcą legitymizować Wschodniej Jerozolimy jako części Izraela.

To również prawda. Wielu Wschodnich Jerozolimczyków nie chce uznać nie tylko Wschodniej Jerozolimy za część Izraela, ale całego państwa jako takiego, bo z ich perspektywy cały Izrael stanowi okupację należącej do nich Palestyny. Odebranie izraelskiego paszportu oznaczałoby wtedy akt zdrady. Chcesz lepszego życia? Lepszych szans w pracy czy edukacji? Więc wyrzucisz teraz do kosza wszystko, przez co przeszli twoi przodkowie dla tego głupiego, niebieskiego papierka? – tak zazwyczaj brzmi ta narracja.

W dniu głosowania mam ochotę się schować. Idę do komisji wczesnym rankiem i nie patrzę w oczy innym Palestyńczykom i Palestynkom. Panuje atmosfera wstydu.

To jednak niejedyny powód. Wielu Wschodnich Jerozolimczyków ma również jordańskie obywatelstwo, a to często oznacza jakąś nieruchomość czy konto bankowe w Jordanii. Otrzymanie izraelskiego obywatelstwa oznaczałoby dla nich utracenie wszystkich powiązań z Jordanią. Jeśli chodzi o życie we Wschodniej Jerozolimie, to jest to miejsce, o którym wielu zapomniało. Bardzo często żydowscy taksówkarze odmawiają nawet przejechania przez Wschodnią Jerozolimę, bo się boją. Mówią, że to niby Izrael, ale kiedy zamówiłam kwiaty dla mojej mamy z okazji Dnia Matki, firma kwiaciarska nie zgodziła się na dostarczenie ich we Wschodniej Jerozolimie, a to wszystko z powodu strachu i ignorancji.

Jerozolima to trudne miejsce, bo to jedno miasto, ale aż dwa państwa. Kiedy jesteś w jej wschodniej części na ulicy słychać arabski. Szkoły uczą palestyńskiej narracji o powstaniu Izraela, a ludzie czują się bezpieczni, bo są otoczeni przez swoją kulturę. Ale wystarczy, że przejdą 15 minut na zachód, a rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej: nikt nie mówi w twoim języku, a przechodnie patrzą na ciebie inaczej, bojąc się ciebie, jako osoby i jako tożsamości.

Przeczytaj także:

Czy był jakiś konkretny, jeden moment, w którym poczułaś, że coś jest tutaj fundamentalnie nie tak? Że nie może dalej tak być? Wielu Izraelczyków i Izraelek wskazałoby pewnie na atak 7 października i moglibyśmy pewnie dyskutować, dlaczego tak późno, ale co było dla ciebie pierwszym dominem, które poruszyło kolejne?

Było wiele takich momentów na różnych etapach mojego życia. Jako dziecko chodziłam do międzynarodowej szkoły wspieranej finansowo przez Niemcy. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz pojechaliśmy na wymianę uczniowską do Niemiec, musieliśmy najpierw starać się o wizę i w tej jednej chwili zobaczyłam bardzo wyraźnie, jak podzieleni jesteśmy jako Palestyńczycy. Większość musiała stawić się w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych na całodniowe przesłuchania, ale kilku uczniów i uczennic z izraelskim paszportem dostała wizę bez żadnego wysiłku. Podobnie skonfundowana czułam się, gdy moja mama powiedziała mi o tym, że mojej babci, która mieszka w Ramalli, odcięto dostęp do wody. Nie rozumiałam, dlaczego my mamy wodę, ale ona nie i wtedy moja mama wytłumaczyła mi, że Izrael kontroluje dostęp do wody pitnej na Zachodnim Brzegu i regulacje tam są inne. Potem samo podróżowanie i odpowiadanie na pytanie “skąd jesteś”, nie wiedząc, co odpowiedzieć, bo mam przecież izraelski paszport, ale pochodzę z Okupowanych Terytoriów. Ale czy one są okupowane? Oficjalnie to przecież Izrael.

Kilka lat temu ukazało się poruszające studium konfliktu izraelsko-palestyńskiego autorstwa słynnego izraelskiego psychologa społecznego, Daniela Bar-Tala. Przedstawia on ciekawą i popartą badaniami teorię: że z perspektywy ludzkiego mózgu nie ma znaczenia, czego doświadczyliśmy, ale jaką narrację o usłyszeliśmy o tym wydarzeniu ze strony naszej rodziny, mediów, kultury i społeczeństwa. Bar-Tal mówi, że nawet najtrudniejsze doświadczenia mogą być społecznie przekute w motywującą historię i nie muszą stać się radykalizującą traumą. Ta teoria dała mi dużo nadziei po Ataku 7 października, bo zostawia ona otwartą furtkę, że być może, gdybyśmy postarali się zbudować silną i optymistyczną narrację dla Izraelczyków i Palestyńczyków, to mielibyśmy szansę na krok w stronę lepszej rzeczywistości. Co myślisz, gdy o tym słyszysz?

Trudno mi sobie wyobrazić – i mówię to z ciężkim sercem – że to o czym mówisz, byłoby możliwe w naszym przypadku. Albo, że cokolwiek pozytywnego mogłoby zadziać się po zakończeniu wojny. Z drugiej strony Atak 7 października lub coś podobnego, musiało się niestety wydarzyć prędzej czy później. Niemożliwe jest represjonowanie tak ogromnej liczby ludzi i oczekiwanie, że nie będzie to miało dramatycznych konsekwencji.

Spójrz na groteskę Festiwalu Nova z setkami tańczącymi Izraelczyków i Izraelek, podczas gdy kilka kilometrów dalej miliony Gazańczyków i Gazanek żyje, jak w więzieniu. To miałam na myśli, gdy mówiłam wcześniej o potrzebie dostrzeżenia, że losy nas wszystkich są ze sobą ściśle splecione. To też moment, który powinien nam pokazać, że ogromnie potrzeba nam politycznego porozumienia – nie dlatego, że pokochaliśmy, w cudzysłowie, “drugą stronę”, ale dlatego, że kochamy nas samych i zależy nam na naszych życiach.

Chciałbym, żeby Palestyńczycy i Palestynki zrozumieli, że musimy pracować na rzecz porozumienia nie dla pokoju z Izraelem, ale dla pokoju wewnątrz nas samych. Nasz wybór jest bardzo prosty: wspólna przyszłość lub żadna.

Przypomina mi się rozmowa z naszą wspólną znajomą, izraelską aktywistką pokojową, Almą Beck. Powiedziała, że jako aktywistka jest bardzo zmęczona oczekiwaniem ze strony innych, że zawsze będzie w stanie generować dla nich nadzieję. Często wydaje się, że nadzieja jest zabijana na tej ziemi raz za razem, jak więc udaje ci się utrzymać nadzieję? I czy czujesz ciężar obowiązku bycia tą pełną nadziei aktywistką?

Zazwyczaj, gdy jestem pytana o nadzieję, pierwsza rzecz, która przychodzi mi do głowy do cytat mojego przyjaciela Hamzy Awawdeha, który mówi: „Nadziei nie ma tak po prostu. Nadzieja jest działaniem. To my ją tworzymy”. Oszukujemy się, jeśli myślimy, że w obecnej sytuacji jest jakaś nadzieja na coś lepszego. Nie ma jej.

Ale nadzieja, to nie coś, co jest nam dane, coś, co istnieje lub nie. Jeśli nie ma nadziei, to sygnał, że musimy ją stworzyć i żyć, jakby istniała.

To nie tak, że wstaję każdego dnia, myśląc: wow, dzisiaj jest lepsze niż wczoraj i dlatego działam dalej. Dzisiaj jest tak samo złe, jak wczoraj, a jutro może być nawet gorsze, ale to właśnie dlatego musimy codziennie wstawać i kontynuować naszą walkę.

Przenieśmy się teraz z Bliskiego Wschodu na europejskie i amerykańskie kampusy, przez które przelała się fala propalestyńskich protestów. Sam nie jestem wobec nich bezkrytyczny, ale wydaje mi się, że studenci i studentki mają mnóstwo potencjału, żeby pozytywnie wpłynąć na konflikt izraelsko-palestyński. Gdybyś mówiła teraz do protestujących, co byś im powiedziała? Co zrobić, żeby stali się faktycznie pomocni? Co mogą zrobić, żeby wesprzeć pokojowe rozwiązanie konfliktu, zamiast doprowadzać do jeszcze większych podziałów?

Ja też mam mieszane odczucia wobec protestów na Zachodzie. Po pierwsze, uważam, że to prawo człowieka protestować i gromadzić się i jako takie powinno być też chronione. Ale retoryka tych grup często cofa nas 10 kroków, zamiast posuwać nas naprzód. Wydaje mi się, że mają dobre intencje, bo walka Palestyńczyków i Palestynek porusza ludzkie serca, łączy się z innymi niesprawiedliwościami, które mają miejsce na świecie, a tym samym generuje solidarność. Ale jestem też świadoma ogromnego przywileju, który wynika z tak dużego wsparcia, bo wiele miejsc, jak Sudan czy Kongo, go nie mają. Jedyną rzeczą, na którą zwróciłabym uwagę protestującym, jest bycie prawdziwie inkluzywnym i faktyczne włączenie do swojego ruchu Żydów i Żydówki, jak i Izraelczyków i Izraelki. Współpracujcie z innymi grupami, róbcie tyle wspólnych działań, ile tylko się da, bo wspierając walkę innych, wspieracie walkę o Palestynę.

W wielu miejscach, w tym na propalestyńskich manifestacjach, słychać narrację radykalnego bojkotu, separacji i demonizacji wszystkiego, co izraelskie. Często opisuje ona Izrael jako wyjątkowo złe państwo, które nie zasługuje na żadne współczucie. Ty zdajesz się jednak nie podpisywać pod takim podejściem, a w swoim podcaście często mówisz o potrzebie współpracy, zaprzyjaźniania się i szczerej rozmowy z Izraelczykami i Izraelkami. Dlaczego masz takie podejście?

Nie jestem przeciwna samej idei bojkotu. Sama bojkotuję produkty pochodzące z osiedli na Zachodnim Brzegu lub ze sklepów, które przekazują procent swoich przychodów wojsku. Jeśli jestem w przestrzeni, w której będę „tokenizowana” na podstawie mojej tożsamości i aspirowania do lepszej przyszłości, żeby uzasadnić coś strasznego – zbojkotuję również tę przestrzeń.

Ale nigdy nie odmawiam dialogu ani debaty, bo te często tworzą przestrzeń pod szczere porozumienie. Wielu traci te szanse, bojkotując wszystko, co jest związane z Izraelem.

Chciałabym, żeby ludzie przyjrzeli się skutkom swoich działań. Czy faktycznie coś zmieniam moim bojkotem? Czy robię to z powodu jakiegoś mało jasnego pryncypium? Sprawa ma się podobnie z całkowitym bojkotem akademickim izraelskich uniwersytetów, które odbierają również szansę na lepszą edukację Palestyńczykom i Palestynkom z izraelskim paszportem. Zamiast zrywania współpracy z uniwersytetem, może lepszą drogą byłoby określenie kwot dla palestyńskich studentów i studentek podczas wymian studenckich? Albo wymaganie od przyjezdnych studentów uczęszczania na kurs o historii konfliktu lub na kurs arabskiego? To wszystko kreuje więcej okazji do porozumienia i dialogu niż zupełne zamknięcie się na izraelskie uniwersytety.

Koniec końców to przecież dialog pozwala nam na humanizowanie “drugiej strony”. Jak możemy oczekiwać, że ktoś wysłucha naszej historii i naszych potrzeb, jeśli nie zrobimy tego samego dla nich? To nie jest tak, że izraelska i palestyńska narracja historyczna są dwiema różnymi narracjami lub że ze sobą współzawodniczą. Najbardziej toksyczne w tej sytuacji jest to, że jedna narracja istnieje tylko wtedy, gdy ta druga nie. Pokazując, że każdy z nas ma jakąś rację i jakiś insight, walczymy z podziałami.

W naszym podcaście wierzymy w zasadę, że sam fakt dyskusji nie oznacza poparcia. Regularnie spotykamy się z osobami, z którymi ja lub mój współprowadzący się nie zgadzamy. Rozmawiałam z wieloma Izraelczykami i Izraelkami np. o syjonizmie i szczęki im często opadają, gdy słyszą, co on oznacza dla mnie i mojej rodziny. Nie mam żadnego problemu z prawem Żydów i Żydówek do samostanowienia, ale nie tym jest dla mnie syjonizm. Bardzo często gubimy się na poziomie języka i konkretnych słów, które blokują szansę na porozumienie się.

Podobnie jest ze słowem “ludobójstwo” – gdy Palestyńczyk mówi “ludobójstwo”, to ma na myśli fakt, że cała jego rodzina została zabita w trakcie bombardowania i że już jej nie ma. Ale gdy Izraelczyk słyszy “ludobójstwo”, to słyszy zarzut kolektywnej odpowiedzialności i delegitymizacji. Ale to, jak rozumiemy te słowa, nie oznacza, że nie jesteśmy w stanie zrozumieć tego, co oznaczają dla innej osoby. Dlatego to bardzo ważne, żebyśmy nie przestawali ze sobą rozmawiać.

Chciałbym przedstawić teraz dwa argumenty, które regularnie pojawiają się w izraelskiej dyskusji dotyczącej okupacji oraz możliwości powstania palestyńskiego państwa i usłyszeć, jak się z nimi masz. Wielu Izraelczyków i Izraelek mówi, że militarna okupacja Zachodniego Brzegu jest nieludzka i niesprawiedliwa, ale też, że to konieczne zło. Palestyńscy politycy są niegodni zaufania i okropnie skorumpowani, a także brak im legitymacji społecznej; Autonomia Palestyńska natomiast nie ma żadnych silnych instytucji. Jaką mamy pewność, że gdybyśmy zakończyli okupację jutro, to niepodległa Palestyna nie stałaby się kolejnym państwem à la Afganistan pod rządami Talibanu, w którym terroryści przejmują władzę na następny dzień? Czy to nie byłoby jeszcze większym zagrożeniem dla Palestyńczyków i Izraelczyków? Co powiedziałabyś tym Izraelczykom i Izraelkom, którzy są gotowi opowiedzieć się za niepodległym państwem palestyńskim, ale boją się, że zostanie ono przejęte przez Hezbollah, Hamas, Islamski Dżihad czy Islamską Republikę [Iranu]?

To uzasadniony strach, który szczególnie po ataku 7 października2023 nie może być po prostu zbyty. To jednak ważne, żeby podkreślić, że do zakończenia okupacji nie dojdzie w jeden dzień. Kiedy Izraelczycy i Izraelki myślą o wycofaniu się z Zachodniego Brzegu, to do głowy przychodzi im najczęściej zakończenie okupacji w Gazie w 2005, ale to okazało się złą drogą. Ten proces będzie musiał pewnie trwać wiele lat i składać się z wielu małych kroczków.

Nie sadzę także, żeby jakikolwiek Palestyńczyk czy Palestynka byli fanami Autonomii Palestyńskiej i większość z nas chce nowej i godnej zaufania klasy politycznej, która będzie umieć współpracować z Izraelem w obszarze bezpieczeństwa, przekraczania granicy czy edukacji. Taki rodzaj współpracy podniósłby poziom życia Palestyńczyków i Palestynek i dał im coś, o co warto walczyć; a przecież tego właśnie chcą tu ludzie najbardziej – godnego życia, dostępu do wody i lepszej edukacji.

Będziemy musieli również być bardzo silni, bo porażka Oslo pokazała nam, co się dzieje, gdy ulegamy żądzy przemocy i pozwalamy terrorystom, żydowskim i palestyńskim, zatrzymać proces pokojowy. Jeśli poważnie zdecydujemy się na krok w tym kierunku, będziemy musieli odważnie iść tą ścieżką i kontynuować ją, nie pozwalając atakom terrorystycznym w Izraelu czy na Zachodnim Brzegu nas zatrzymać.

Ale co powiedziałabyś tym, którzy powiedzą, że ludzie nie toczą ponad stuletnich konfliktów o jedzenie czy wodę? Że walczą o wartości i pryncypia, które nie są ani trochę słabsze? Wielu Izraelczyków i Izraelek jest gotowych uwierzyć, że Palestyńczycy i Palestynki domagają się godnego życia, ale nie sposób zaprzeczyć, że fundamentalnym celem palestyńskiego nacjonalizmu nie było nigdy ustanowienie palestyńskiego państwa, a doprowadzenie do upadku państwa żydowskiego. Nawet przed 7 października, badania pokazywały, że Gazańczycy i Gazanki są niezadowoleni z rządów Hamasu ze względu na korupcję, ale że nie mają nic przeciwko ich celowi anihilacji Izraela. Co zrobić z tym strachem tak dużej części izraelskiego społeczeństwa, która uważa, że Palestyńczycy i Palestynki na bardzo podstawowym poziomie nie są w stanie zaakceptować izraelskiego państwa i dlatego obawia się, że każde porozumienie będzie nieskuteczne?

Powiedziałabym, że mostów nie buduje się między dwoma narodami, które siebie kochają – mosty buduje się między narodami, które się nienawidzą do szpiku kości. To nie jest tak, że się z tobą nie zgadzam i uważam, że ten argument ma ręce i nogi, ale przecież mogłabym powiedzieć to samo. Z punktu widzenia Palestynki samo istnienie Izraela jest umocowane w nieistnieniu palestyńskiego państwa, bo przecież każdy izraelski dom został zbudowany na palestyńskich ruinach. A wielu izraelskich polityków i polityczek, ale także zwykłych ludzi, opowiada się za Wielkim Izraelem, który stanowi zagrożenie również dla Libanu i Jordanii. Nasze narracje są bardzo sprzeczne, ale wierzę, że ludzka potrzeba życia w lepszej rzeczywistości doprowadzi nas do lepszego miejsca.

Sytuacja w Izraelu i Palestynie jest oczywiście krytyczna, ale doświadczenie życia w tym regionie pokazuje nam, że zawsze mogłoby być gorzej. Nie lubię cytować Daniego Dayana, przewodniczącego Yad Vashem, bo jest osadnikiem i radykałem, ale przypomniał mi się jego wykład, w którym mówi, że zamiast “rozwiązania dwupaństwowego” powinniśmy mówić “cel dwupaństwowy”, bo przecież dwa państwa są naszym celem, a nie sposobem na rozwiązanie problemu. Kiedy protestujemy na rzecz lepszej przyszłości dla wszystkich w regionie, za czym tak naprawdę protestujemy? Co zrobić, żebyśmy uniknęli zupełnej apokalipsy?

To bardzo trudne pytanie i moglibyśmy spędzić godziny, myśląc tylko o nim, ale jest kilka konkretów, którymi moglibyśmy się zająć. Po pierwsze musimy się pozbyć tego ekstremistycznego rządu, który niebezpieczny dla nas wszystkich. Musimy też poważnie przemyśleć nasze podejście do edukacji. Nieważne, jakim porozumieniem politycznym to wszystko się zakończy, edukacja jest tutaj najważniejsza – potrzebujemy więcej wymian, więcej wspólnych projektów i więcej okazji, żeby poznać język i kulturę naszych sąsiadów. Musimy też zatrzymać ekspansję osiedli na Zachodnim Brzegu i walczyć z brutalnością ze strony policji i armii. Ale to oczywistości.

Chcę wrócić jeszcze raz do tematu nadziei. Czy czujesz więcej strachu, czy nadziei, jeśli chodzi o przyszłość wszystkich mieszkańców i mieszkanek ziemi między rzeką a morzem?

Czuję je oba bardzo mocno i na raz; to chyba niemożliwe, żeby odseparować strach od nadziei. Boję się za każdym razem, gdy słyszę syrenę i muszę biec do schronu lub kiedy czytam wiadomości z Gazy czy Zachodniego Brzegu. Ciągle myślę o tym, czy jest jakaś linia, której nie przekroczymy, ale dotychczas przekroczyliśmy każdą. Jednocześnie czuję bardzo dużo nadziei za każdym razem, gdy podróżuję wraz z podcastem i spotykam naszych słuchaczy i słuchaczki. Fakt, że jest ich tak wiele i że wierzą w nasze przesłanie, motywuje mnie. Tak wielu kompetentnych, sprawczych i zdeterminowanych ludzi dołączyło do walki o lepszą przyszłość na Bliskim Wschodzie! To oni, organizacje, które działają na rzecz pokoju w Gazie i wywiady jak ten dają mi nadzieję.

;
Na zdjęciu Kacper Max Lubiewski
Kacper Max Lubiewski

Autor publikacji „Smolanim - Leftists. Voices of the Israeli Left in a post-October 7th world", aktywista klimatyczny i pokojowy, student historii i socjologii na Uniwersytecie Humboldta.

Komentarze