0:000:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

„To jest premierka Finlandii Sanna Marin. Niektórzy mówią, że jest fajna... może wśród innych nastolatków. Ale czy jest odpowiedzialną przywódczynią kraju w kryzysie? Jest zdecydowanie najbardziej niekompetentnym premierem, jakiego kiedykolwiek mieliśmy. Nie zna się na niczym. Proszę wziąć swoją skórzaną kurtkę i podać się do dymisji” – razem z takim wpisem na Twitterze fiński dziennikarz Aleksi Valavuori wrzucił do sieci nagranie z przyjęcia, na którym bawiła się ze znajomymi premierka Finlandii.

Dlaczego od ponad tygodnia wałkujemy sprawę tańczącej i śpiewającej pani premier, która w tej sprawie musiała wydawać oficjalne oświadczenia i poddać się testowi na obecność narkotyków? Przecież nie zrobiła niczego, co jest a) karalne, b) nieakceptowane społecznie. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie wydzierał się do melodii ukochanego przeboju albo nie tańczył do utraty tchu.

O to, czemu nie może sobie na to pozwolić Sanna Marin, ale może już na przykład Boris Johnson, pytamy psycholożkę społeczną, prof. Agnieszkę Golec de Zavalę.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

Katarzyna Sroczyńska, OKO.press: Skandal? Burza w szklance wody?

Agnieszka Golec de Zavala*: Moim zdaniem bardzo ciekawe są reakcje na tę próbę wzbudzenia w nas paniki moralnej wokół tańca premierki Finlandii. Bo świadczą o tym, że nie bardzo ją się udało wzbudzić! Oczywiście, nagranie stało się wiralem, dyskutowano o nim, politycy z różnych platform próbowali wykorzystać tę sytuację do swoich celów politycznych, pokazać, kto ma prawo kogo strofować i jak.

Ale generalnie zamiar tego, kto wrzucił nagranie do mediów społecznościowych, się nie powiódł. Ono nie zaszkodziło Sannie Marin, a kto wie, czy jej to nie pomogło.

Na razie nie widać, żeby posypywała głowę popiołem i podawała się do dymisji. Raczej asertywnie mówi, że ma prawo do własnego życia poza godzinami pracy. To moim zdaniem oznacza, że społeczeństwo się zmienia w stronę, która bardzo mnie interesuje. Przełamujemy przyzwyczajenia i stereotypy. Reakcja większości była: no i co z tego!

Poza opozycją fińską, która próbowała to wykorzystać do swoich celów politycznych, rosyjską propagandą, usiłującą zdyskredytować polityczkę wprowadzającą swój kraj do NATO, i środowiskami skrajnie konserwatywnymi, także w Polsce.

Tak, i tu możemy porozmawiać o tym, dlaczego i na podstawie jakich schematów. Ale wiesz, co jest dla mnie najciekawsze? Że przestajemy traktować liderów jako postacie z brązu czy półbogów, dla których trzeba mieć zachwyt i nabożeństwo oraz trwać wobec nich w postawie posłuszeństwa i czołobitności, a oni z kolei nie mają prawa się pomylić. Zaczynamy ich traktować jak ludzi, którzy wykonują określoną pracę. Moim zdaniem to zdrowa postawa.

Tradycyjny, autorytarny stosunek do władzy zakłada, że sprawująca ją osoba to ktoś stojący na piedestale, kogo należy czcić i słuchać i kto jednocześnie bierze za nas, za konsekwencje naszych zachowań całą odpowiedzialność.

W tym ujęciu przywódca jest jak rodzic. W zamian za podziw, oddanie i posłuszeństwo dostajemy od niego poczucie bezpieczeństwa i zwolnienie z obowiązku dokonywania wyborów.

Z kolei w ujęciu merytokratycznym lider to jest ktoś, kto się poświęca: kto całe życie ma podporządkować ciężkiej pracy, siedzieć w gabinetach, zrezygnować z życia prywatnego, a nawet zniszczyć swoje zdrowie. To wszystko uzasadniania i umacnia jego pozycję jako przywódcy. I nadal należy go czcić i słuchać.

A tu nagle okazuje się, że ludzie zaczynają mówić: nie, lider to jest ktoś, kto po prostu wykonuje swoją pracę w czasie, który jest przeznaczony na pracę, a potem robi to, co robią inni ludzie, a ludzie, którzy mają trzydzieści kilka lat, często chodzą się bawić razem z innymi.

Ciekawy w tym kontekście jest komentarz Anu Koivunen, profesorki gender studies z Uniwersytetu w Turku, która zapytana o imprezującą premierkę powiedziała, że nie widzi żadnego problemu w samym imprezowaniu, a najwyżej w tym, że wideo wyciekło z jej prywatnego kręgu. I że można to postrzegać jako błąd w ocenie ludzi, którymi się otacza.

Nie wiem nawet, czy Sanna Marin powinna być tak podejrzliwa wobec znajomych, ale poza tym się zgadzam. Mamy do czynienia z prywatnymi nagraniami. I to właśnie powinno wywołać oburzenie. To w ogóle nie jest materiał, który powinniśmy poddawać publicznej dyskusji! A jednak to robimy. Ciekawe, że kiedy takie prywatne materiały pojawiają się w mediach, to uznajemy, że należy o nich publicznie dyskutować zamiast grzecznie odwrócić wzrok i przemilczeć.

Co pewnie ma związek z tym, że i media tradycyjne, i społecznościowe w coraz większym stopniu polegają na materiałach, które mają wywoływać bardzo silne emocje, w tym oburzenie.

Kiedy sprzedajesz informację, zależy ci na tym, żeby zwrócić na nią uwagę. A wiadomo, że uwagę ludzi bardziej angażuje to, co jest emocjonalne. Wiadomo również, że bardziej się nastawiamy na komunikaty, które wywołują negatywne emocje, i im poświęcamy uwagę w pierwszej kolejności. Ten efekt negatywnej asymetrii ma charakter adaptacyjny. Chcemy szybko ocenić, czy sytuacja stanowi zagrożenie.

Przeczytaj także:

Ten efekt jest bardzo widoczny, kiedy korzystamy z internetu. Mnie się wydaje, że dominują w nim emocje negatywne. No może poza tym, że sporo w nim też zwierzątek, które mają nas rozczulać.

Tyle że i komunikaty, które wywołują oburzenie, i te, które nas rozczulają, opierają się głównie na emocjach. Może warto je wyciszyć, dopuszczając do głosu racjonalne myślenie?

Racjonalność i wysiłek poznawczy to nie są wartości szczególnie cenione w naszej kulturze. Ma być łatwo, przyjemnie, w małych porcjach. To widać nie tylko w mediach, ale i w edukacji uniwersyteckiej, która też coraz bardziej ma przypominać rozrywkę. Zdobywanie wiedzy bywa rozrywką i daje przyjemność, ale to nie znaczy, że wiedzę, rozumienie lub niezależność myślenia można ludziom podać w łatwy i przyjemny sposób. Wydaje mi się, że oduczyliśmy się zaciekawiania i pogłębiania wiedzy o tym, co nas zaciekawia, skupiania na tym uwagi. Przywykliśmy do tego, że skrollujemy, także rzeczywistość. Tymczasem kiedy jesteśmy zaciekawieni, to drążymy temat. Ale chyba nie o tym mamy mówić.

Ale sposób, w jaki odbieramy świat i sposób, w jaki funkcjonują media, także społecznościowe, to część tego zjawiska, o którym mówimy. Wróćmy jednak do naszego stosunku do liderów jako wyidealizowanych rodziców. To postawa dziecka, nie dorosłego. Czy więc ten tradycyjny stosunek do władzy to przejaw niedojrzałości?

Dojrzałość jest sprawą w ogóle trudną. Wiele procesów autorytarnych wskazuje na to, że chętnie oddajemy własną wolność i odpowiedzialność w zamian za to, że ktoś nam powie, jak żyć.

Wolność wyboru wiąże się z pewnym obciążeniem, o czym pisał Erich Fromm. Trzeba zdobywać wiedzę i dokonywać wyborów, a w dodatku liczyć się z ryzykiem, że konsekwencje będą niekoniecznie takie, jak zakładaliśmy. Że się pomylimy. Tymczasem my się boimy popełniać błędy. Mamy silną tendencję do nieustannego oceniania siebie i innych – co widać też w tej historii Sanny Marin – i zawstydzania siebie nawzajem.

Żeby uniknąć błędu i zawstydzenia, ludzie często starają się zorientować albo co myśli przywódca, albo co myśli grupa, z którą się identyfikują, i zachowywać się i wyrażać tak samo. Mechanizmy wpływu społecznego związanego z grupowością sprawiają, że wysiłek poznawczy kierujemy ku temu, by się zorientować, jakie normy panują w grupie, jaki sposób myślenia w niej obowiązuje. Kiedy to wiemy, możemy włączyć automatycznego pilota.

Zaczynamy działać bezrefleksyjnie, co się wiąże z tym, że jesteśmy istotami społecznymi, wyposażonymi w wiele mechanizmów, które nas dostosowują do funkcjonowania w stadach, w grupach. W dodatku mamy mózgi zdolne do tworzenia abstrakcyjnych pojęć, co sprawia, że łączą nas ideologie. Grupy organizują się wokół ideologii.

Te skłonności są oczywiście wygodne dla ludzi sprawujących autorytarną władzę.

A demokratyzacja z kolei wiąże się z tym, że ludzie mogą sami podejmować decyzje i być podmiotami w życiu politycznym. Prawo nam to zapewniło, ale niekoniecznie z tego korzystamy.

Pod tym względem podoba mi się przykład Finlandii, która wydaje się równościowym krajem. Głośna mniejszość próbowała wywołać skandal wokół nagrania z premierką, ale większość wcale się tą historią nie emocjonowała.

Nie dlatego, że ona ma jakąś absolutną władzę i wolno jej coś, czego nie wolno innym, tylko właśnie dlatego, że jej władza nie jest święta ani absolutna, lecz raczej organizacyjna, więc wolno jej to, co wolno zwykłym ludziom.

Uważam, że to dobrze, kiedy liderka, polityczka myśli o swoim przywództwie jako o pracy i robi to, co powinien robić dobry lider, czyli organizować innych po to, żeby osiągnęli cele, które sobie postawili. Tym się różni lider od władcy: działa dla grupy, dla innych, ułatwiając im osiąganie ich celów, a nie dla siebie, używając innych do osiągania własnych celów. Bycie liderem to praca.

44 proc. Finów uważa, że nagrania imprezującej Sanny Marin nie wpływają na pełnienie przez nią funkcji szefowej rządu. Ale jednocześnie 60 proc. jest zdania, że takie nagrania nie pasują do urzędu premiera.

Ale przecież ona nie zrobiła z tego filmu spotu wyborczego!

Czy jedynym premierem, który ma prawo tańczyć, jest ten grany przez Hugh Granta w filmie „To właśnie miłość”?

Brytyjczycy oglądali nagrania z tańczącym Borysem Johnsonem i budziły one żartobliwe komentarze. Tymczasem nagranie z tańczącą premierką skomentowano: powinna się podać do dymisji. To przykład podwójnych standardów dla kobiet i mężczyzn.

Ale okazało się, że duża część społeczeństwa potrafi to rozpoznać jako seksizm, co z kolei pozwala im nie umoralniać zachowania premierki.

Na czym to umoralnianie polega?

W patriarchalnym społeczeństwie kobietę określają dwa stereotypy, sprzeczne i skrajnie różnie wartościowane: madonny i ladacznicy. Nie ma stanów pomiędzy. Jedna jest przeczysta, ciało ma ewentualnie do karmienia piersią, ale to też w ukryciu, druga – wyuzdana, która sprawia problem, bo nie hamuje żądz. Te stereotypy dzielą kobietę na dwie części, ona nie może mieć jednocześnie ciała i duszy, rozumu i seksu. Albo można być kimś takim jak matka: poświęcać się i dobrze prowadzić, albo jest się ladacznicą, status obu jest zasadniczo różny, ale obie mają się nie wtrącać.

W patriarchalnych rozdaniach kobieta musi się poświęcać, a przynajmniej sprawiać takie wrażenie.

Bo w patriarchalnych społeczeństwach istnieje duży rozdźwięk między realnym życiem a wizerunkiem, obrazem tego życia w sferze publicznej. Przyzwolenie na prowadzenie podwójnego życia dotyczy mężczyzn, ale już nie kobiet. W przypadku kobiet każde potknięcie sprawia, że z wyidealizowanego piedestału spadają od razu w kategorię jednoznacznie negatywną – ladacznicy, czyli kobiety rozwiązłej, moralnie upadłej, złej. To też odłącza kobiety od pozytywnej relacji z cielesnością.

Choć jednocześnie ten negatywny stereotyp utożsamia kobiecość ze sferą popędową. I obarcza kobiety odpowiedzialnością za męskie popędy.

To racjonalizacja własnych emocji i odczuć, która nie ma nic wspólnego z racjonalnością. Ale stała się podstawą podwójnych standardów dotyczących na przykład seksualności czy rozrywki. Bo z tradycyjnego stereotypu wynika, że co wolno Borysowi, to już nie Sannie. W tradycyjnej moralności mężczyzna miał żonę, ale i kochanki, kobieta – absolutnie nie. Ona musiała się w całości poświęcić życiu rodzinnemu. On z kolei poświęcał się w pracy, w życiu publicznym i musiał mieć „męskie odskocznie”.

Te przekonania pokutują do dziś. Jesteśmy zsocjalizowani do określonych postaw i często działamy na autopilocie. Ale – powtarzam – zaczynamy coraz bardziej być tego autopilota świadomi. Myślę, że między innymi dzięki temu, że nauki społeczne dużo mówią o tym, że genderowo stereotypizujemy. Kobiety na przykład nie mogą być równocześnie kompetentnymi liderkami i matkami. Przecież jeszcze całkiem niedawno posłanka karmiąca w parlamencie swoje dziecko piersią wzbudziła oburzenie.

Bo sfera publiczna ma w domyśle mężczyzn, a nie kobiety, a co się dzieje nie tak, jak w domyśle, niepokoi, bo grozi tym, że może trzeba będzie wyłączyć autopilota. To dopiero strach!

A przecież polityczka może zostać mamą. Dowartościowanie tego, że funkcjonujemy jako ludzie w związkach, wydaje mi się bardzo ważne. To jest podstawowa sfera naszego funkcjonowania.

W związkach, czyli w różnych relacjach z ludźmi?

W różnych bliskich, pozytywnych emocjonalnych relacjach z innymi ludźmi. Te związki są faktem. Każdy je ma, każdy ma je inaczej. A co, gdyby szefowa rządu była poliamoryczna? Ten wątek pojawił się przy okazji drugiego nagrania, na którym widać ją było z jakimś chłopakiem i on być może ją pocałował, a ona przecież męża ma! To również komentowano. A co nam do tego?! Wybór jej i jej partnera czy partnerów.

Tu akurat chyba podobnie ocenia się i kobiety, i mężczyzn. Polityk, który zdradza żonę, traci zaufanie wyborców.

Nie wydaje mi się, żeby nadal tak było. Seksskandali z udziałem mężczyzn polityków było w ostatnich latach sporo i wychodzili z nich bez szwanku. Trudno powiedzieć, żeby Donald Trump się dobrze prowadził. Nie pamiętam takiej historii dotyczącej polityczki.

I tu dotykamy pewnego aspektu zjawiska, które się w psychologii nazywa tokenizmem. Tokenizm polega na tym, że grupa dominująca pozwala jakiejś osobie z grupy nieuprzywilejowanej sprawować jakieś uprzywilejowane stanowisko. Możemy się pochwalić, że jest równość płci, bo mamy na przykład premierkę. Ale to zasłona dymna, iluzja. Jedna premierka wiosny nie czyni i nie zmienia niczego w sytuacji kobiet, to tylko jednostkowe sukcesy kogoś należącego do nieuprzywilejowanej grupy.

Ale od takich tokenów, osób nieuprzywilejowanych zajmujących uprzywilejowane stanowiska, oczekuje się o wiele więcej niż od osób uprzywilejowanych na tym samym miejscu w hierarchii.

Dlatego kobietę premiera ocenia się o wiele surowiej, bardziej patrzy się jej na ręce, więcej od niej wymaga niż od mężczyzny premiera.

„Daily Mail” podniósł ostatnio lament na temat tego, jak to biali chłopcy w brytyjskich szkołach mają najgorsze wyniki w nauce spośród wszystkich grup społecznych, i jak to niepodejmowanie tego problemu jest dyskryminacją. Może i wiadomo, że „Daily Mail” to niemądra gazeta. Ale to nie jest jakieś bardzo nietypowe ujęcie tego problemu. Ja się z tym spotkałam kiedyś w publicznej debacie, kiedy ktoś podniósł problem, że więcej mężczyzn niż kobiet w Polsce kończy edukację na poziomie średnim. A przecież tak jest, ponieważ mężczyźni mogą wkładać zdecydowanie mniej wysiłku niż kobiety, żeby osiągnąć taką samą pozycję społeczną. Biali chłopcy się nie uczą, bo nie muszą się specjalnie starać, przecież i tak dobrze wylądują. Żeby kobieta czy osoba z mniejszości etnicznej dobrze wylądowała, musi się o wiele bardziej postarać niż biały mężczyzna. I też się ją bardziej sprawdza. To dlatego Borys może sobie tańczyć i nikt go nie zawstydza, a Sanna jednak usłyszy, że powinna się podać do dymisji.

Ma znaczenie to, że Sanna Marin ma 36 lat?

Oczywiście. Przypomina mi się taki rysunek Marty Frej, który wykorzystuję czasem na zajęciach, o tym, jak się strofuje dziewczynki, dziewczęta i kobiety. Dziewczyny słyszą: nie garb się, nie hałasuj, nie wariuj, nie marudź, nie brudź się, nie wydziwiaj, a na końcu: bądź sobą. To cały szereg sprzecznych oczekiwań, które młodym dziewczynom są komunikowane, żeby ustawić je w gorsecie roli społecznej. I tak aż do czasu, kiedy kobiety dojrzewają, czyli gdzieś tak po pięćdziesiątce. Wtedy w końcu już cię nikt nie strofuje, stajesz się przezroczysta. Nikt cię nie zatrzymuje w parku podczas joggingu, żeby ci powiedzieć, że bieganie po betonie jest niezdrowe dla twoich kolan. Bo ty tego na pewno nie wiesz i nie potrafisz sama o siebie zadbać. Nie jesteś osobą, która może podjąć decyzje, że jednak tędy przebiegnie. To założenie, że połowa ludzkości nie wie, co robi, i trzeba jej to nieustannie mówić i ją poprawiać. Strofują zresztą nie tylko patriarchalni mężczyźni, ale i patriarchalne kobiety.

W reakcji na nagranie z tańczącą Sanną Marin te dyscyplinujące mechanizmy automatycznie uruchomiły się przynajmniej u części osób. Ale uruchomiły się też inne automatyczne przekonania związane z neoliberalizmem.

Czyli?

Przekonanie, że w pracy trzeba się poświęcać, spędzać tam 16 godzin. W ten sposób budujemy sobie merytoryczny piedestał: należy nam się bo jesteśmy bardziej pracowici, uzdolnieni i sami doszliśmy do swojej pozycji. W środowisku akademickim poświęcanie się dla dobra nauki to był do niedawna silny wzór. Uznany naukowiec to miał być ktoś, kto nie ma życia prywatnego, i to przedstawiano jako coś godnego podziwu. Po co to robimy? Żeby sobie uzasadnić własną uprzywilejowaną pozycję swoimi dokonaniami, ale już nie umiejscowieniem w jakiejś strukturze społecznej czy szczęśliwym trafem. No mniej byśmy wtedy byli wspaniali.

Kiedy jednak sprowadzimy pracę, w tym pracę przywódców czy uprawianie nauki, do zwykłych ludzkich czynności, to przestaniemy mieć do różnych liderów i autorytetów bałwochwalczy stosunek. To pozwali nam na krytycyzm i racjonalność, także wobec ludzi, którzy nami rządzą, wobec tych, którzy stoją wyżej w hierarchii. Bo to właśnie ten bałwochwalczy stosunek podtrzymuje istnienie hierarchii.

Czy ty wiesz, który lider polityczny nie pił, nie palił, był wegetarianinem i monogamistą?

Mówisz o Hitlerze.

Właśnie. A był też taki, który pił, miał nadwagę, prowadził bardzo niezdrowy tryb życia i coś mi się wydaje, że monogamistą nie był. Nazywał się Winston Churchill. To, jak się obaj prowadzili w sferze prywatnej, nie wiązało się jakoś z tym, jakimi byli liderami i do czego prowadziło ich przywództwo.

Mamy niepotrzebną tendencję do zrównywania stosowania używek z moralnością. Chyba tylko kawa jest moralna.

Czy nie chodzi o to, że sądzimy, że ktoś, kto powstrzymuje się od używek, ma większą kontrolę nad sobą?

To specyficznie, wąsko rozumiana kontrola, wynikająca z odrzucenia raczej niż zrozumienia doświadczenia, które się nie od razu daje logicznie i intelektualnie rozpracować.

Pijący Borys Jelcyn był przez Rosjan odbierany zdecydowanie negatywnie. Czuli się upokorzeni tym, że publicznie pojawiał się pijany.

Bo przypominał raczej wujka z wesela niż lidera, którego należy czcić. Nie był postacią większą niż życie. Nie wpasowywał się w chyba powszechny w tym kraju autorytarny obraz lidera. Poza tym był pijany w pracy.

Sanna Marin zrobiła test, żeby potwierdzić, że nie zażywała narkotyków.

Chodziło przede wszystkim o to, żeby pokazać, że nie złamała prawa. Gdyby narkotyki były legalne, potraktowano by je prawdopodobnie tak jak teraz alkohol. Acha, no piła alkohol i co? Ludziom wolno.

Marin bawiła się w czasie wolnym. Mamy prawo odpoczywać. Politycy i polityczki też mają prawo odpoczywać. Dobrze nam zrobi przywrócenie im ludzkich proporcji. Jeśli młode kobiety zajmują stanowiska polityczne, to pogódźmy się z tym, że karmią dzieci piersią, bo są też mamami.

Jeśli młode kobiety uprawiają politykę, to pogódźmy się z tym, że uprawiają też seks i czasem tańczą. Ludzie tak się zachowują.

Jeśli zgodzimy się na to, że ludzie prowadzą zwykłe życie, że mogą się mylić, że mogą się zmieniać, to pozwoli nam to uwolnić ludzki potencjał. Gdybyśmy sobie więcej wybaczali, to podejrzewam, że więcej byśmy też wybaczali innym. I generalnie moglibyśmy się do siebie mniej opresyjnie odnosić. A to by nam pozwoliło podnieść jakość życia.

*Prof. Agnieszka Golec de Zavalapsycholożka społeczna, wykładowczyni w Uniwersytecie SWPS, Goldsmiths University of London w Wielkiej Brytanii. Szefowa zespołu PrejudiceLab, który skupia naukowców i doktorantów z Goldsmiths University of London, Uniwersytetu SWPS, Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz Uniwersytetu Gdańskiego. Prowadzi projekt badawczy „Rola praktyki uważnej wdzięczności w redukowaniu agresji międzygrupowej wśród narcyzów grupowych” finansowany z grantu NCN Maestro.

;

Komentarze