0:000:00

0:00

Dziś, w czwartek 12 grudnia 2019, w Wielkiej Brytanii mają miejsce trzecie wybory w ciągu ostatnich czterech lat. Z wielu powodów mogą być to wybory najważniejsze we współczesnej historii tego kraju. Poprzedziły je trzy lata chaosu związanego z Brexitem, burzliwe zmiany na scenie politycznej i trudna kampania.

Oto przewodnik po tym, co warto wiedzieć nim poznamy wyniki.

Kilka wizji brexitu

To drugie wybory w Wielkiej Brytanii od referendum brexitowego, ale pierwsze, w których na pierwszy plan wysuwa się pytanie: co właściwie z Brexitem (i trzema latami politycznych porażek) zrobić dalej?

Brytyjską politykę od blisko roku paraliżuje impas w parlamencie, który nie potrafi wyłonić większości zdolnej do przegłosowania wynegocjowanej przez umowy brexitowej oraz zdecydować się na jakiekolwiek alternatywne rozwiązania (jak drugie referendum, popierane przez Liberalnych Demokratów i, od niedawna, także Partię Pracy), czy wyjście z Unii Europejskiej bez umowy (popierane przez eurosceptyczne skrzydło Torysów). Nierozwiązany od trzech lat problem politycznego przeprowadzenia Brexitu znajduje się zarówno w centrum wyborczej kampanii, jak i na czołówkach propozycji programowych poszczególnych partii.

Dla rządzących od 2010 roku Torysów dokończenie procesu wyjścia Wielkiej Brytanii z UE to już nawet nie kwestia honoru, ale po prostu konieczność ostatniej szansy. Ich postulaty można zgromadzić pod jednym hasłem: “get Brexit done”. I to do stycznia 2020, czyli obecnie ustalonego “ostatecznego” terminu opuszczenia wspólnoty z wynegocjowaną przez Borisa Johnsona umową. Johnson zapewniał już, że wynegocjowany jeszcze przez premier May termin październikowy będzie ostateczny, ale ostatecznie został przez parlament zmuszony do jego przesunięcia.

Tym razem Torysi - czujący na swoich plecach oddech mniejszych, również konkurujących o eurosceptyczny elektorat ugrupowań - obiecują, że żadnych opóźnień już nie będzie. Zjednoczone Królestwo ma opuścić jednolity rynek europejski, unię celną i przejąć pełną kontrolę nad prawem imigracyjnym.

Partię Pracy pod przewodnictwem Jeremy’ego Corbyna przez lata oskarżano o niejednoznaczny stosunek i niewystarczające zaangażowanie w kampanię po stronie “remain” jeszcze w 2016. Na te oskarżenia pada cień przeszłości obecnego lidera opozycji: niegdyś zapalonego eurosceptyka i okazjonalnie (choć pod pewnymi warunkami) zwolennika opuszczenia europejskiej wspólnoty.

Po dwóch latach od referendum Labour wypracowało w końcu wyraźne stanowisko w sprawie Brexitu. Obiecuje wynegocjowanie nowej umowy brexitowej i poddanie jej pod drugie głosowanie, w ramach którego możliwe będzie również zdecydowanie o wycofaniu się z procedowania artykułu 50.

Bez względu na wynik, plan przeprowadzenia drugiego referendum oznaczałby z konieczności kolejne wydłużenie okresu wyjścia z UE, obecnie zaplanowanego do 31 stycznia 2020 roku.

Przeczytaj także:

Drugie referendum popiera również Szkocka Partia Narodowa. W sytuacji, w której nie udałoby się jej do powtórzonego głosowania doprowadzić, ugrupowanie obecnej premier Szkocji, Nikoli Sturgeon zaproponuje powtórzenie głosowania nad niepodległością Szkocji. Najbardziej jednoznacznie prounijną ofertę składają brytyjskim wyborcom Liberalni Demokraci: ich liderka Jo Swinson deklaruje po zwycięstwie bezwarunkowe anulowanie artykułu 50 i efektywne wycofanie się Zjednoczonego Królestwa z Brexitu. Populistyczna Brexit Party zapowiada z kolei radykalny “no-deal Brexit” - wyjście z UE bez jakiejkolwiek umowy handlowej.

Między niskimi podatkami a nacjonalizacją kolei

Ale Brexit nie był jedynym tematem w debacie programowej brytyjskiej kampanii wyborczej. Choć gospodarka w Zjednoczonym Królestwie jest w dobrej kondycji, to rosnący niepokój związany z prognozowaną światową recesją i ekonomicznymi skutkami opuszczenia Unii Europejskiej oraz narastające poczucie politycznej stagnacji po blisko dziesięciu latach rządów Konserwatystów sprawiły, że na kampanijnej tapecie znalazły się także inne problemy i postulaty. Najbardziej zachowawczy program wyborczy oferują naturalnie stający w obronie dorobku dekady swoich rządów Torysi. Wykluczają oni podwyżki podatków i składek przez najbliższe pięć lat oraz deklarują podwyższenie kwoty wolnej od płatności Narodowego Ubezpieczenia (National Insurance, którego częścią jest między innymi składka emerytalna). Zapowiadają zaostrzenie prawa imigracyjnego i obniżenie maksymalnych progów migracji, a także chcą przeznaczyć sto miliardów funtów na projekty infrastrukturalne.

Przy propozycjach Torysów program Partii Pracy wydaje się nieporównywalnie bardziej ambitny, albo jak chcieliby krytycy Jeremy’ego Corbyna - “pełnokrwiście socjalistyczny” i “po prostu szalony”.

Laburzyści chcą między innymi ustalenia płacy minimalnej na poziomie dziesięciu funtów za godzinę, wprowadzenia brytyjskiej wersji “Green New Dealu” (proekologicznego pakietu ustaw na podstawie pomysłu amerykańskiej kongresmenki Alexandrii Ocasio-Cortez, zawierającego pomysł opodatkowania ropy i węgla, a także intensyfikację tempa przechodzenia na przyjazne klimatowi źródła energii) i zagwarantowania dostępu każdego domostwa do szybkich łącz internetowych.

Budzącym najwięcej emocji pomysłem głównej siły opozycyjnej jest projekt nacjonalizacji kluczowych usług publicznych: kolei, poczty, dostaw gazu i energii elektrycznej.

Liberalni Demokraci proponują przede wszystkim zainwestowanie w usługi pięćdziesięciu miliardów “Remain bonus”, który miałby pozostać w budżecie po realizacji ich flagowego postulatu wycofania się z brexitu. Chcą również, żeby 80 proc. brytyjskiego zapotrzebowania na elektryczność pokrywały ekologiczne źródła energii. SNP i Brexit Party pozostają partiami skupionymi przede wszystkim na tematach Brexitu i niepodległości, a Zieloni - na promowaniu swojej wersji “Green New Dealu”.

Kampania na podzielonej scenie

Sygnałem nasilenia się politycznych napięć w trakcie kampanii, nie tylko pomiędzy partiami, ale także wewnątrz nich, było już to, że w kończącej się właśnie kadencji parlamentu aż dwudziestu posłów zmieniło swoją przynależność.

  • W lutym 2019 roku ośmiu byłych posłów Partii Pracy i trzech byłych Torysów założyło Grupę Posłów Niezależnych.
  • W związku ze złamaniem partyjnej dyscypliny w kwestii głosowań nad umową brexitową dwudziestu jeden posłów zostało również wyrzuconych z Partii Konserwatywnej, z czego jedenastu pozostało poza nią na stałe.
  • Ugrupowanie Borisa Johnsona dwuletnią zakończyło kadencję z wyraźnie mniejszą liczbą posłów, niż zaczynało, bez wyraźnej większości, nawet mimo koalicji z Demokratycznymi Unionistami z Irlandii Północnej (spadek z 317 do 298 posłów).
  • Największym wzrostem mogli pochwalić się Liberalni Demokraci, którzy zwiększyli swój stan posiadania z 12 do 20 posłów.

Względnie niska popularność Johnsona w centrowym i prounijnym skrzydle własnej partii, rosnąca popularność wgryzających się w rozczarowany umiarkowany elektorat Torysów Liberalnych Demokratów oraz spora liczba byłych posłów Konserwatystów startujących w swoich okręgach przeciw własnej partii sprawiła, że kilku znaczących byłych polityków partii Konserwatywnej publicznie opowiedziało się przeciw Johnsonowi. Najważniejszym z nich był bez wątpienia były premier John Major, który stał na czele rządu Wielkiej Brytanii w latach 1990-1997, po ustąpieniu Margaret Thatcher.

Zdaniem Majora parlamentarna większość z Borisem Johnsonem na czele “wyrządzi krajowi wiele szkód w związku z obecną polityką Torysów w kwestii Brexitu”. Były premier zarekomendował głosowanie na byłych posłów Konserwatystów, a obecnie niezależnych, którzy mogą odebrać miejsca kandydatom rządzącej partii.

Przeciw Johnsonowi zadeklarował się również Michael Heseltine, wicepremier w latach 1995-1997 i biznesmen, namawiając do poparcia kandydatów Liberalnych Demokratów bądź niezrzeszonych.

Johnson znalazł się również pod ostrzałem opozycji oskarżającej go o wprowadzanie opinii publicznej w błąd w jednej z najbardziej rozpalających debatę publiczną kwestii związanych z Brexitem: pytania o wolny przepływ dóbr na granicy Irlandii Północnej z Republiką Irlandii po opuszczeniu przez Zjednoczone Królestwo wspólnoty europejskiej.

Lider Partii Pracy przedstawił kilka dni temu dokument brytyjskiego Ministerstwa Skarbu, który ma “bez najmniejszych wątpliwości” dowodzić tego, że Johnson kłamał zapewniając, że na irlandzkiej granicy nie będzie kontroli celnej.

Jeremy Corbyn sam nie miał jednak podczas kampanii najlepszej passy, głównie ze względu na oskarżenia o antysemityzm kierowane w stronę Partii Pracy. W listopadzie policja wszczęła dochodzenie w sprawie przestępstw nienawiści (ma chodzić między innymi o dyskryminację i antysemickie komentarze w zamkniętych partyjnych grupach na Facebooku), o które podejrzani są działacze laburzystów, a dodatkowe postępowanie wszczęła brytyjska Komisja ds. Równości i Praw Człowieka. O “głęboko zakorzenionym w Partii Pracy antysemityzmie” wypowiedział się nawet naczelny rabin Wielkiej Brytanii, a mniejszościowa grupa Żydów w Partii Pracy odmówiła zaangażowania w tegoroczną kampanię. Według sondaży oskarżenia o antysemityzm mogą odbić się na wyniku ugrupowania i wzmocnić Liberalnych Demokratów.

Na rzecz między innymi Luciany Berger - kandydatki Liberalnych Demokratów, która, jak twierdzi, odeszła z Partii Pracy właśnie przez antysemityzm - agitował chodząc w Londynie od drzwi do drzwi aktor Hugh Grant, odtwarzając rolę premiera z filmu “Love Actually”. Grant, który wsparł również laburzystkę Faizę Shaheen i byłego Torysa Dominca Grieve’a, był jednym z nielicznych medialnie atrakcyjnych punktów tej kampanii.

Ze względu na zmęczenie Brytyjczyków politycznym kryzysem ostatnich trzech lat, niepopularność trojga czołowych liderów i ich spięcia z mediami (głośnym incydentem stało się między innymi wyrzucenie dziennikarzy “Daily Mirror” z busa kampanijnego Johnsona) kampania nie przyciągnęła pozapolitycznych osobowości.

Nie stworzyła też nastroju do podobnych happeningów. Poza, naturalnie, Borisem Johnsonem, którego okoliczności nie zniechęciły do występów publicznych w charakterystycznym dla niego cyrkowym stylu. Dwa dni przed głosowaniem, co prawdopodobnie do końca pozostanie najbardziej absurdalnym momentem kampanii, w świetle fleszy wjechał w podpisany “gridlock” (ang. zator, impas - przyp red.) mur koparką, na której z kolei znajdował się z kolei napis “get Brexit done” (ang. trzeba zrobić ten Brexit - przyp. red.).

Widmo rosyjskiej dezinformacji

W brytyjskiej kampanii parlamentarnej powrócił również temat rosyjskiego wpływu na przestrzeń informacyjną i inspirowanych przez ten kraj działań związanych z dezinformacją. Poprzedzająca referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej kampania w 2016 roku była jednym z głównych celów destabilizującej zachodnie demokracje internetowej propagandy, ale - w przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych, gdzie temat ten i związane z nim rozliczenia są dalej żywym elementem bieżącej polityki - ze strony brytyjskiej opinii publicznej, mediów i polityków nie było przez ostatnie trzy lata porównywalnej woli skonfrontowania się z problemem. Choć w 2017 roku ówczesna premier Theresa May wyraziła zaniepokojenie faktem używania przez rosyjskie ośrodki dezinformacyjne “fake newsów” w celu “destabilizacji” demokratycznych procesów wyborczych na świecie, to poprzestała na zachowawczej (i mało przekonującej) konkluzji: nie ma dowodów, że Rosja próbowała zdestabilizować brytyjskie demokratyczne procesy wyborcze.

W październiku w podobnym tonie wypowiadał się obecny premier Boris Johnson, ale miało to jeszcze mniej wiarygodności.

Kilka dni wcześniej Johnson utajnił zaplanowaną na początek listopada publikację kilkudziesięciostronicowego raportu parlamentarnej Komisji Wywiadu i Bezpieczeństwa Narodowego, która przez ostatnie osiemnaście miesięcy zajmował się właśnie kwestią rosyjskiej dezinformacji, ze szczególnym uwzględnieniem jej roli w kampanii poprzedzającej referendum w sprawie Brexitu. Kampanii, w którą zaangażowany był po stronie zwolenników wyjścia sam Johnson.

Raport - ze względu na to, że przygotował go organ parlamentarny - został utajniony wyłącznie tymczasowo i ma zostać opublikowany po wyborach, ale komentatorzy i politycy opozycji nie mają wątpliwości - to ruch mający na celu przykrycie problemu kłopotliwego dla walczącego o reelekcję rządu, a w szczególności dla stojącego na jego czele premiera.

Politycznego napięcia dodaje sytuacji fakt, że szefem komisji jest Dominic Grieve - obecnie niezależny poseł, ale jeszcze do niedawna członek klubu partii Konserwatywnej. Grieve był nieprzerwanie - od czasu wyboru na posła w 1997 roku - Torysem, ale odszedł we wrześniu po tym, kiedy jako jeden z konserwatywnych “buntowników” zagłosował przeciwko umowie brexitowej zaproponowanej przez premiera.

Do fragmentów raportu dotarła gazeta The Times. Komisja miała ustalić, że skala skoordynowanego rozpowszechnienia dezinformacji pochodzącej z kontrolowanych przez Kreml ośrodków była znacząca (choć trudno zmierzyć jej faktyczny wpływ na kampanię referendalną), a brytyjskie służby zbagatelizowały problem, nie podejmując wystarczających środków, które mogły ją ograniczyć. Komisja oddała w październiku premierowi raport do publikacji zaznaczając przy tym, że powinien stać się on jawny “jak najszybciej”.

Zaledwie kilka dni temu o potencjalnie wybuchowym dla brytyjskiej polityki skandalu poinformowali przedstawiciele portalu społecznościowego Reddit. W oświadczeniu prasowym poinformowali o zablokowaniu ponad sześćdziesięciu redditowych profili, które miały udostępniać tajne rządowe dokumenty dotyczące rozmów handlowych między Wielką Brytanią a Stanami Zjednoczonymi. Moderatorzy Reddita znaleźli punkty wspólne, które łączyły wskazane profile z facebookową siecią internetowych leakerów “Secondary Infektion”, którą na początku roku Facebook nie tylko zablokował, ale także zidentyfikował jako skoordynowaną operację dezinformacyjną Rosji. Treść udostępnionych dokumentów - dotycząca między innymi kupna amerykańskich leków przez brytyjski odpowiednik Narodowego Funduszu Zdrowia - rozgrzała także kampanijną dyskusję o przyszłości publicznej opieki zdrowotnej. Według lidera Partii Pracy, Jeremy’ego Corbyna, miałoby z nich wynikać przygotowywanie prawnego gruntu do prywatyzacji NHS.

Zjednoczone Królestwo “paktów senackich”

Mimo że sondaże pozostają raczej stabilne, wciąż nie można być pewnym, jak będzie wyglądać kształt brytyjskiego parlamentu po czwartkowych wyborach.

Według średniej z ostatnich sondaży na Konserwatystów chce głosować 43 proc. wyborców, na Partię Pracy - 33 proc., na Liberalnych Demokratów - 13 proc., a na Partię Brexit i Zielonych - po 3 proc.

Do liczącej aż 650 członków Izby Gmin - pomimo niskiego poparcia w skali kraju - dostaną się zapewne jeszcze Szkocka Partia Narodowa, Irlandzcy Unioniści i walijscy socjaldemokracji z Plaid Cymru. Choć znaczącą liczbę głosów uzyskają prawdopodobnie trzy największe ugrupowania, to ostateczny podział mandatów może być trudny do przewidzenia i bardziej zróżnicowany niż przewidują prognozy. Te - w zależności od przeprowadzającego je ośrodka (są wśród nich między innymi Electoral Calculus czy UK-Elect) - dawały na tydzień przed wyborami rządzącej koalicji od czterdziestu do prawie sześćdziesięciu mandatów większości. To dużo i taki wynik oznaczałby poprawę względem roku 2017, a także spory sukces Borisa Johnsona.

Warto również zaznaczyć, że Torysi są jedyną partią, która wyraźnie zyskała w sondażach od momentu, kiedy jej stery przejął Johnson, aż do końca kampanii. Stało się tak głównie dzięki odebraniu z powrotem Brexit Party przechwyconego wcześniej poparcia - nowy premier okazał się, w przeciwieństwie do Theresy May, znów wiarygodnym liderem dla eurosceptycznych wyborców Partii Konserwatywnej.

Wielka Brytania jest jednak państwem, w którym wybory do parlamentu przebiegają wyłącznie wedle ordynacji jednomandatowej. W “regularnych” okolicznościach systemu dwupartyjnego, zwartych szeregach ugrupowań i stabilnym gospodarowaniu elektoratów przez partie “szerokiego namiotu” nie musi być ona wcale nieprzewidywalna, ale w tych wyborach występuje szereg czynników, które mogą spowodować parę dużych niespodzianek. W Anglii i Walii Partia Zielonych, Liberalni Demokraci i Plaid Cymru - a więc jedyne partie, które wprost postulują zablokowanie Brexitu - zawarły tamtejszy “pakt senacki”: “Unite to Remain”. Oznacza to, że nie będą ze sobą konkurować w okręgach, w których jeden wspólny kandydat ma szansę dostać się do parlamentu. Liberalni Demokraci nie wystawiają również kontrkandydata w kilku okręgach, gdzie startują “uciekinierzy” z Partii Konserwatywnej, a Partia Zielonych - w kilku okręgach, gdzie Laburzyści mają szansę na odbicie miejsc z rąk konserwatystów. Przed wyborami lider Brexit Party Nigel Farage zaproponował prawicową wersję podobnego paktu Borisowi Johnsonowi. Ten odmówił, ale Farage nie wystawił w końcu i tak żadnych swoich kandydatów w okręgach, których Torysi będą bronić przed opozycją.

W 2017 roku ponad ⅛ miejsc w parlamencie została zdobyta przewagą mniej niż 5 proc. głosów.

Wedle szacunków wystarczy, że w czwartek jedynie 41 tysięcy wyborców prounijnej opozycji w 36 okręgach zagłosuje “taktycznie”, na jednego kandydata, żeby pozbawić Borisa Johnsona większości.

Czy to się może udać? Partie opozycji w zakończonej już kampanii pozostały podzielone, a między Jo Swinson a Jeremym Corbynem relacje nie są wcale cieplejsze niż między obojgiem liderów a Borisem Johnsonem. Najbardziej zaangażowanym ambasadorem “taktycznego” głosowania okazał się… Hugh Grant, który wzywał do niego między innymi na Twitterze czy w filmach na Facebooku. Jeśli Torysi faktycznie zostaliby pozbawieni - po ponad dziesięciu latach - władzy, to zostałby on nieoczekiwanym bohaterem punktu zwrotnego w brexitowym dramacie Wielkiej Brytanii. Po ostatnich trzech latach w Zjednoczonym Królestwie na pewno można napisać jedno - nie byłaby to najdziwniejsza rzecz, która może wydarzyć się w brytyjskiej polityce.

Udostępnij:

Jakub Wencel

Dziennikarz i publicysta, pisał m.in. w "Dwutygodniku", "Res Publice Nowej", "Noizz", "Newsweeku" i "Kinie". Współautor książek, m.in.: „Antonioni. Powiększenie krytyczne” i „Delfin w malinach. Snobizmy i obyczaje ostatniej dekady”

Komentarze