0:000:00

0:00

W OKO.press od dawna analizujemy sytuację w polskiej ochronie zdrowia. Piszemy m.in. o brakach kadrowych, o złej organizacji pracy, o braku pracy zespołowej, o nagonce na lekarzy i niechęci władz do wprowadzenia systemu „No fault”. Ostatnio pisaliśmy o przyczynach ucieczki medyków z publicznego sektora do prywatnej ochrony zdrowia.

Przeczytaj także:

Dziś relacja pielęgniarza anestezjologicznego, który przepracował w Polsce 5 lat, a następnie wyjechał z rodziną do Norwegii. Jest tam od 2013 roku, do kraju raczej nie wróci, choć utrzymuje kontakt z Polską m.in. poprzez prowadzenie konta na Instagramie - Panoramix Miraculix, poświęconego w dużej mierze sprawom zawodowym. W tekście przytaczamy 3 wpisy ze wspomnianego konta.

Nasz rozmówca opowiada OKO.press jak wygląda praca pielęgniarza za granicą, jak traktują go na miejscu lekarze, jakie są różnice w kształceniu medyków w Polsce i w Norwegii, a także w organizacji systemu.

Panoramix Miraculix: Na samym początku powiem maksymę, którą powtarzam wszystkim, którzy do mnie piszą z pytaniem, czy wyjeżdżać z Polski, czy nie. Ja nikogo do tego nie namawiam. To musi być osobista decyzja każdego, kto się na to porywa. Z drugiej strony nikomu też takiego kroku nie odradzam.

Sławomir Zagórski, OKO.press: Długo pan pracował w polskiej ochronie zdrowia?

Moją przygodę z ochroną zdrowia zacząłem od ratownictwa medycznego. Skończyłem dwuletnie studium ratownictwa i od razu poszedłem na studia pielęgniarskie. Skończyłem je w 2008 roku i zacząłem pracować jako pielęgniarz. To był szpital w Łodzi, blok operacyjny, a konkretnie oddział anestezjologii.

Wydawało mi się, i nadal mi się wydaje, że anestezjologia jest z jednej strony wymagającą dziedziną, ale z drugiej - bardzo rozwija i daje możliwość stawiania czoła wyzwaniom. I to mnie właśnie w niej pociągało.

W Polsce jako pielęgniarz anestezjologiczny przepracowałem łącznie 5 lat. To wystarczający długi okres, by zauważyć, że sytuacja w pielęgniarstwie wygląda u nas zupełnie inaczej, niż słyszeliśmy na studiach. Ideały bardzo szybko zderzyły się z rzeczywistością.

Wielkie słowa o pielęgniarstwie, które jest samodzielnym, autonomicznym zawodem i którego przedstawiciele pracują ramię w ramię z lekarzami tworząc zespół terapeutyczny, okazały się wyłącznie sloganem. Nie twierdzę, że nie ma w Polsce szpitali, gdzie tak się dzieje, ale ja tego nie doświadczyłem.

Przekonałem się też, że w polskim pielęgniarstwie brakuje samodzielności i możliwości używania kompetencji, które teoretycznie gwarantuje zarówno ustawa o pielęgniarstwie i położnictwie, jak i wiele dodatkowych rozporządzeń. W praktyce te kompetencje i możliwości nie są jednak używane. Nasza praca w większości wypadków sprowadza się do wykonywania poleceń lekarza.

Na badanie i tak pojedziemy, a pani się nie odzywa

Może pielęgniarki wcale nie zabiegają o samodzielność?

Zabiegają. Sam próbowałem to robić. Zostałem delegatem do Izby Pielęgniarskiej, a potem członkiem Okręgowej Rady Pielęgniarek i Położnych w Łodzi. Następnie, działając już z ramienia Rady, zabiegałem o powołanie komisji ds. kształcenia i promocji zawodu, wszedłem też w skład komisji legislacyjnej oraz zespołu ds. monitorowania kształcenia.

No i mniej więcej po dwóch latach spotkało mnie ogromne rozczarowanie. Opiniowaliśmy akty prawne w komisji legislacyjnej pod kątem tego, żeby dać pielęgniarkom realnie wyższe kompetencje. Sądziliśmy, że te zwiększone kompetencje, większy udział w zespole terapeutycznym, będą podstawą do tego, żeby w przyszłości podnosić też pielęgniarskie pensje.

Często mówi się, że pielęgniarki w Polsce mają bardzo dużo godzin praktyki, bardzo dużo zajęć z teorii i że ich ilość jest porównywalna z tym, co ma wydział lekarski. Oczywiście skupiamy się na trochę innych rzeczach. Jak sama nazwa wskazuje, pielęgniarki pielęgnują pacjenta, a lekarze leczą. Niemniej jednak wiedza w głowie jest. Dlaczego tej wiedzy nie wykorzystać?

Niestety, okazało się, że te akty prawne, które myśmy opiniowali i zmieniali pod kątem tego, że pielęgniarka pewne rzeczy mogłaby wykonywać samodzielnie, trafiały później do Izby Lekarskiej. A następnie wracały do nas, ale już bez naszych poprawek.

Rozumiem, że lekarze mają prawo opiniować takie akty, ale nie powinni decydować o ich ostatecznym kształcie.

Też mi się tak wydawało. Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna. Przekonaliśmy się, że lobby lekarskie jest na tyle silne, że nawet jak będziemy się starać pielęgniarstwo zmieniać, i tak decydujące zdanie będzie należeć do lekarzy. I to jest bardzo frustrujące.

Nie zapomnę pewnej sytuacji, właśnie we wspomnianym łódzkim szpitalu. Byłem wtedy bardzo młodym pielęgniarzem, ale zdążyłem już skończyć studia, zrobić magisterkę, wiele kursów i specjalizację, i pamiętam, że w jakiejś rozmowie z lekarzem, w dość stanowczy sposób wyraziłem swoje zdanie, co ja uważam na temat dalszego leczenia pewnego pacjenta. Zostałem natychmiast sprowadzony do parteru zdaniem: „Ale przecież pan jest TYLKO pielęgniarzem”. No tak, jestem TYLKO pielęgniarzem” – pomyślałem.

Podczas któregoś pobytu w Izbie Pielęgniarskiej moją uwagę przykuło ogłoszenie na tablicy: jedna z firm rekrutowała pielęgniarki do Skandynawii. Pamiętam wróciłem do domu i powiedziałem do żony, która też jest pielęgniarką: „Skoro tak to tutaj wygląda i nic się nie da zrobić, to może spakujmy się i wyjedźmy? Bo co nas tu trzyma?” Ona się wtedy ze mnie śmiała.

Człowiek rozwijał karierę zawodową i społeczną w tych Izbach i to wszystko pięknie szło do przodu. Nie mieliśmy problemów, bo znam ludzi, którzy wyjeżdżali za granicę, bo np. mieli długi albo kłopoty finansowe. My nie mieliśmy źle, kiedy jakiś czas później, tj. w roku 2013, opuszczaliśmy Polskę. Ale było źle właśnie pod kątem zawodowym i tego poczucia, że się pracuje, robi się kolejne kursy, kolejne specjalizacje, studia, i to niewiele daje.

Ludzie pracujący w pielęgniarstwie czy ratownictwie często uważają, że ustawiczne doszkalanie się to obowiązek. Ale bardzo wielu ludzi robi to nie tylko dlatego, żeby wypełnić ten obowiązek, ale po to, żeby nie być TYLKO pielęgniarzem.

Ten rozdźwięk pomiędzy lekarzami i pielęgniarkami panował zawsze w polskiej medycynie?

Nie obserwuję sytuacji w Polsce już od jakiegoś czasu i - powiem szczerze - jestem z tego zadowolony, bo czuję się zdrowszy. Natomiast z tego, co pamiętam, to ten problem był uwarunkowany sytuacją sprzed wielu, wielu lat. Starsza grupa lekarzy na pewno dużo bardziej jest w tym ugruntowana, bo młodzi lekarze byli bardziej nastawieni na grę zespołową.

Natomiast kiedyś to wyglądało w ten sposób, że faktycznie pielęgniarka była wyłącznie pomocą lekarza. Pielęgniarki były tak kształcone, że miały wykonywać zalecenia, miały zajmować się pielęgnacją, a lekarz był mózgiem całej operacji.

Pamiętam taką sytuację. Pielęgniarka stojąc przy łóżku pacjenta, którego dobrze znała, bo opiekowała się nim podczas wielu dyżurów, wyraziła swoją opinię, co należałoby z tym pacjentem teraz zrobić. Lekarka chciała zlecić jakieś badanie, tymczasem zdaniem pielęgniarki on się na to nie nadawał, bo jego stan był bardzo chwiejny i niestabilny. Na co pani doktor stwierdziła: „Na badanie i tak pojedziemy, a pani się nie odzywa, bo ja jestem lekarzem i ja pani to każę zrobić”.

Lekarze dawniej mieli przeświadczenie, że oni są od myślenia, a pielęgniarze od roboty. W Norwegii to wygląda zupełnie inaczej. O niebo inaczej. Natomiast mam nadzieję, że w Polsce to się zmienia, przynajmniej na to liczę. Dochodzą mnie sygnały, że faktycznie są zespoły, gdzie lekarze potrafią świetnie współpracować z pielęgniarkami.

Ale znam też i takie opowieści, gdzie dziewczyny mówią wprost, że w takim systemie nie da się pracować, kiedy człowiek sprowadzany jest właśnie do tego, że: „Pani tutaj robi to, co ja mówię”. To wymagałoby zmiany mentalności. Bo dopóki lekarz ma nadal wpajane przez starszych kolegów, czy też wyniesione z domu, od rodziców - lekarzy, którzy właśnie w taki, a nie inny sposób odnoszą się do innych zawodów medycznych, określając ich przedstawicieli mianem personelu średniego, to lekarz nafaszerowany takim przekonaniem to kontynuuje i to jest tragiczne.

Może Skandynawia? Praca dla pielęgniarek jest, warunki dobre

Jak się panu pracuje poza Polską?

Wszyscy znajomi, z którymi mam kontakt jeszcze ze szpitalnych lat, na początku mówili: „Dobrze zrobiłeś, na pewno masz tam fajniej”. A w ostatnim czasie nasza bardzo dobra przyjaciółka rodziny mówi tak: „Wiesz co? Dobrze żeście wyjechali, już tu nie wracaj”.

Od razu trafił pan do Norwegii?

Mamy rok 2012. Jeżdżę w pogotowiu z bardzo sympatycznym chłopakiem. Wiadomo, na dyżurach rozmawiało się o bardzo różnych rzeczach. On któregoś razu wszedł na temat zagranicy i mówi tak: „Jeszcze ci nie mówiłem, byłem kiedyś w Szwecji. Poleciałem latem z chłopakami sadzić las, ekstra sprawa. Wiesz, tamci ludzie są zupełnie inni. Myśmy chodzili po tym lesie, spotkaliśmy kogoś, on nas zaprosił do domu. Jak się okazało, że jesteśmy z Polski, to zaczął rozmawiać, poczęstował nas wódką, był sympatyczny”.

To mnie zaintrygowało, że taka duża różnica w mentalności. Wtedy to się mniej więcej zgrało z czasem, kiedy przyniosłem do domu nowinę: „Może spakujmy się i pojedźmy”, na co żona, a potem i ja sam zareagowałem śmiechem.

Ale po trzech miesiącach temat wrócił, chyba po kolejnej nieprzyjemnej sytuacji w pracy. I wtedy zaczęliśmy rozważać wyjazd już na poważnie.

Mam awersję do niemieckiego, więc kraje niemieckojęzyczne odrzuciłem jakby z gruntu. Jeśli chodzi o Wielką Brytanię, to akurat mieszkał tam mój tata. Byłem u niego w odwiedzinach i ten kraj mnie przytłaczał. Ludzie, ich zachowanie, forma, to mnie przytłaczało, czułem się tam nieswojo.

Więc mówię do żony: „Może Skandynawia? Praca dla pielęgniarek jest, warunki dobre”.

Żona była wtedy na początku drugiej ciąży, więc całą organizację wziąłem na siebie. Wiadomo, można wyjechać na dwa sposoby: przez biuro albo na własną rękę. Jeżeli przez biuro, to potem trzeba to odpracować, więc zacząłem sam. W tamtym czasie trudno było mi znaleźć cokolwiek w Internecie.

Powoli zacząłem się orientować i okazało się, że uzyskanie prawa do wykonywania zawodu dla pielęgniarki w Norwegii to nie jest nie wiadomo jaka skomplikowana rzecz, do której trzeba mieć znajomości i może jeszcze ciocię w urzędzie. Trzeba było przygotować dokumenty według bardzo dokładnie opisanego schematu. A następnie wysłać je na podany adres i czekać na odpowiedź. I tak zrobiłem.

Po trzech tygodniach przyszedł list z potwierdzeniem, że mamy autoryzację do wypełnienia mojego czasu do emerytury w Norwegii, tj. do 67. roku życia.

Jeśli chodzi o język, mogłem się go uczyć przez firmę, albo prywatnie, na korepetycjach. Zdecydowałem się na to drugie rozwiązanie. Uczyłem się między dyżurami. Koledzy to dokumentowali. Wszyscy albo palili, albo pili kawę, albo szli na posiłek, a ja zakuwałem.

W 2013 roku zadzwoniła do mnie pani dyrektor domu opieki w Norwegii, bo założyłem sobie taką opcję, że nie będę się pchał na głęboką wodę. Ponieważ nie znam systemu, pójście od razu do szpitala mogłoby się skończyć tym, że bardzo szybko bym się spalił i rozczarował.

Więc lepiej zrobić jeden krok w tył, żeby potem mieć dwa kroki rozpędu. Złożyłem zatem podanie o pracę do domu opieki. Jakiś czas potem zaproszono mnie na rozmowę kwalifikacyjną i dostałem pracę.

Z Instagrama: 8 luty 2013. Pożyczyłem od taty kartę do MacroCash i pojechałem na zakupy. Gdy wychodziłem ze sklepu zadzwonił telefon, ale nie miałem jak odebrać. Odniosłem torby do auta, patrzę... ? nieodebrany norweski numer. Oddzwaniam. Stres. Ręce pociły mi się tak, że telefon z nich wypływał. Odebrała kobieta o miłym głosie. Przedstawiłem się i zapytałem w jakiej sprawie (domyślałem się że o pracę). A ona powoli i wyraźnie zaczęła mi mówić, że czytali moje podanie i są zainteresowani, i czy mógłbym przylecieć na rozmowę kwalifikacyjną. ?

Walka z ładowarką wygrana - telefon nie zdechł. Pytam kiedy. 23 luty, czy pasuje? Tak, owszem (tak naprawdę to pasowało mi wszystko ?).

Pamiętam też jak wszedłem pierwszy raz do tego domu opieki (na wspomnianą rozmowę). Wszystko ładne, zadbane, zapach przyjemny kwiatowy, na korytarzu pianino.

Sama rozmowa przebiegała spokojnie, one (bo były dwie kierowniczki) mówiły wolno i wyraźnie, dając mi czas. Pytały o doświadczenie, jak widzę się w domu opieki i jak chciałbym się tu rozwijać. Jakie mam plany związane z osiedleniem się w Norwegii i od kiedy mogę zacząć.

Szefowie próbowali pana zatrzymać w Polsce?

Nie. Powiedziałem wprost, jak już wiedziałem na czym stoję, że szykuję się do wyjazdu w takim i takim czasie. „W porządku, to ma pan jeszcze miesiąc wypowiedzenia”.

Nie było przekonywania, żebym może został. Może teraz to się zmieniło, ale wtedy nie.

Ostatni dyżur w pogotowiu, bo pracowałem równolegle w szpitalu i w karetce, miałem 30 marca, a pierwszy dyżur w Norwegii już 2 kwietnia.

Podczas rozmowy kwalifikacyjnej powiedziałem, że przyjadę z rodziną. Mam żonę, dwójkę dzieci (teraz mam trójkę), mam psa i chcemy się przeprowadzić całą rodziną, bo myślimy o tym, żeby tutaj zostać na stałe. Czy możecie pomóc załatwić mieszkanie?

Możemy – padła odpowiedź. Dodatkowo dostaliśmy 10 tys. koron na start. Bardzo nam pomagano w zorganizowaniu się. Pamiętam, że nawet dyrektorka domu opieki pożyczała nam przyczepę, żebyśmy mogli pojechać po jakiś mebel. Ktoś przywiózł materac, to było bardzo pozytywne i zaskakujące. Ci ludzie nas nie znali. Myśmy przyjechali - można powiedzieć - w ciemno. Nie mieliśmy tu rodziny ani znajomych.

Po roku w Norwegii kupiliśmy nasz pierwszy dom, samochód. Po dwóch i pól roku podjąłem studia specjalizacyjne, które wyglądają zupełnie inaczej niż w Polsce.

Ja to bym w tej Norwegii nie mógł pracować

Studiował pan w języku norweskim, czy angielskim?

Po norwesku. Kiedy ja skończyłem, studia podjęła moja żona. Ja poszedłem na anestezję, a żona na intensywną terapię. Te dwie dziedziny są tutaj rozdzielone i to jest najlepsze rozwiązanie. Uważam, że łączenie tych dwóch dziedzin, które są blisko siebie, ale jednocześnie są tak bardzo odległe, to nieporozumienie. Chyba że z założenia ma to być osoba do pomocy, a nie do tego, żeby robić coś samodzielnie. Trochę piję tu do polskiego systemu, ale robię to świadomie.

Pod koniec 2018 roku żona skończyła studia. W tym samym roku sprzedaliśmy nasz pierwszy dom, bardzo pięknie położony. Kupiliśmy dom w mieście, blisko szpitala i teraz mieszkamy tutaj, mniej więcej 100 km na południe od Oslo, jadąc po zachodniej stronie fiordu. I mamy się dobrze.

A pomysł założenia konta na Instagramie zrodził się z tego, że jak już skończyłem studia norweskie, poszedłem do pracy, zobaczyłem co tak naprawdę mogę robić i w jaki sposób wygląda moja współpraca z lekarzami, jak wygląda ochrona zdrowia, jak się zachowują pacjenci, to wtedy przyszła myśl, że ja to muszę opowiedzieć pielęgniarkom w Polsce. Bo one nie wierzą, że tak można pracować. Że tak można żyć i tak współpracować.

Tutejsi lekarze to są nasi partnerzy. Razem działamy dla dobra pacjenta.

Pamiętam taką sytuację. Prowadziłem znieczulenie u pacjenta, przyszedł ordynator i mówi: „Słuchaj. A może tu byś zrobił tak i tak.” A ja mu na to: „Wiesz, nie będę tego próbował, bo ten pacjent jest niestabilny i wiem, że jak to zrobię, to on mi zacznie tutaj spadać”. Ordynator odparł: „Dobrze. Ty prowadzisz tego pacjenta, ja już się nie odzywam. Na pewno będzie dobrze” i wyszedł. Ta krótka sytuacja pokazuje na jakich zasadach pracujemy.

Jest wzajemne zaufanie.

Zaufanie to jedno. A drugie, szanujemy siebie nawzajem. Oni respektują i szanują moją wiedzę, kompetencje i tak samo to działa w drugą stronę. Oczywiście nasze kompetencje są różne, ale każdy szanuje współpracownika, działamy w zespole.

Mieliśmy szkolenie. Szkolenia w Norwegii są finansowane przez pracodawcę, bo w interesie pracodawcy leży, żeby miał wykształconą kadrę, ustawicznie doszkalaną. To pracodawca organizuje nam kursy w godzinach pracy i za nie płaci. Na kursach dostajemy posiłek, bo jak przychodzimy na kurs, to nikt nie będzie gnał po jedzenie. To wydawałoby się oczywiste, ale na początku się dziwiłem.

Mieliśmy symulację i na sali operacyjnej u pacjenta zatrzymuje się akcja serca. To jest sala ortopedyczna, zabieg zastąpienia stawu biodrowego. Jest fantom, podłączony do respiratora, obłożony wszystkimi potrzebnymi okryciami, narzędzia są wyjęte, pielęgniarki operacyjne, instrumentariuszki są ubrani jałowo, dosłownie tak jak w rzeczywistości. Ten, który prowadzi symulację mówi: „Pacjent się zatrzymał”.

W tym momencie ja przyjmuję rolę szefa zespołu i mówię: „Chirurg zatrzymuje operację, pielęgniarki operacyjne okładają pole operacyjne, chirurg zaczyna masaż serca, ja wzywam osobę z defibrylatorem”. I to wszystko działa. Nikt nie dyskutuje na zasadzie, a co mi ten pielęgniarz będzie rozkazywał. Zwyczajnie nie, bo ja w tym momencie akurat mam taką rolę. I muszę ją spełnić, bo działamy dla dobra pacjenta.

Któregoś razu zwrócił mi uwagę jakiś lekarz z Polski: „Ja to bym w tej Norwegii nie mógł pracować, bo wy się tak niewolniczo trzymacie algorytmów, procedur. W Polsce jak mi coś nie idzie, to skoryguję, zrobię coś po swojemu i będzie dobrze”. A ja na to: „No właśnie, tutaj to działa w ten sposób, że mamy ujednolicone procedury i każdy wie, co robiłem wcześniej, bo idę według algorytmu”. To eliminuje błędy i zwiększa bezpieczeństwo pacjenta. Bo przecież o to w tym wszystkim chodzi. To nie jest gra gwiazd, tylko gra zespołowa. Zupełnie inne podejście.

Z Instagrama: Nie lubię robić za tłumacza w szpitalu. Ale czasem się zdarza, że przyjeżdża pacjent - Polak po upadku z rusztowania na budowie. Przyjechał do Norwegii zarobić pieniądze, ale nie mówi po norwesku, po angielsku pojedyncze słowa... OK, tłumaczę, bo w takiej sytuacji jest to konieczne. Ale jak zostaję z tym pacjentem sam na sam, to się wtedy zaczyna...

- Ty, a mógłbyś mi zakombinować tu w tym szpitalu, żebym szybciej dostał się do poradni? - A te norwegi to głupi naród jest, jak się im nie powie co majo robić, to czekają pod ścianą. - Znasz sie trochę na podatkach? No mieszkasz tu przecież. Jak zrobić, żeby nie zapłacić podatku. - A ty to myślisz, że oni to tak potrafią dobrze zoperować? Mi koleżanka mówiła, że to partacze. - No jak mi ten gips założy to i tak w domu zdejmę, bo czytałem gdzieś, że po tej operacji to nie trzeba gipsu. - Ufasz tym Norwegom? Im to jak się nie powie to tak robią.

Dużo bym jeszcze mógł wypisać podobnych tekstów i wszystkie autentyczne.

Norwegia też ma swoje minusy, jak każdy kraj, ale:

•Społeczeństwo tutaj gra do jednej bramki (i jak Rząd mówi że coś trzeba robić, to nikt nie dyskutuje tylko robi to co trzeba) •Każdy wie ile zarabiają pozostali (każdy może to sprawdzić) i nikt nie ma z tym problemu •Docenia się to co tutejsze, co swoje np. "Norweskie truskawki najlepsze na świecie" •Każdy każdemu pomaga, bo tak funkcjonuje organizm społeczny, ale tez każdy każdego pilnuje (tzn. jak upadniesz na ulicy to Cię ktoś na pewno podniesie, ale jak łamiesz prawo to zadzwonią na Policję) •W szkołach, na Uniwersytetach, czy w pracy jest zwyczaj dawania pochwał, a nie nagan. Tu daje się wiatr w żagle ludziom, a nie podcina skrzydła krytyką. •Ludzie uśmiechają się do siebie na ulicach, tak po prostu, żeby było miło. Mało jest ludzi, którzy chodzą z miną jakby mieli ? pod nosem. •Nikt tu nie zgrywa szlachcica na włościach, ale stara się dostosowywać do warunków i sytuacji.

Czy w pielęgniarstwie, w systemie opieki zdrowotnej czy w ogóle w Polsce coś się zmieni? Pewnie się kiedyś zmieni, ale nie przez zmiany w prawie, w systemie czy przez nowe lepsze procedury. Żeby się zmieniło, musi się zmienić ludzka mentalność.

Sądzi pan, że gdyby został pan w Polsce, zatrzymałby się pan w rozwoju?

Nie wiem. Jak mówiłem, lubię wyzwania. Bardzo możliwe, że poszedłbym w stronę wykładania na uczelni, chociaż byłem od tego daleki z jednego ważnego powodu. Nie podobało mi się, że instruktorami zawodu byli w dużej części teoretycy. Osoby, które miały z nami praktyki, to były pielęgniarki, które samodzielnie nie pracowały na oddziale.

I był taki rozdźwięk - pielęgniarki pracujące z pacjentami mówiły nam co innego niż większość osób na uczelni. Myślałem już w Polsce o pracy dydaktycznej, ale bałem się, że nie będę miał możliwości jej pogodzenia z pracą w szpitalu. Że te działalności nie będą się zazębiać.

Gdybym nie wyjechał, być może byłbym dziś na uczelni, a może pracowałbym gdzie indziej. Ale na pewno nie poprzestałbym na tym, co osiągnąłem w tamtym czasie.

Z pacjentem się je, rozmawia się, pomaga, tłumaczy

Po przyjeździe do Norwegii czuł pan, że pana wiedza odstaje od wiedzy kolegów?

Absolutnie nie. W Polsce pracowałem też jako ratownik medyczny, a potem jako pielęgniarz ratunkowy w zespole ratownictwa medycznego i byłem obyty z badaniem pacjenta.

Pamiętam taką sytuację w domu opieki. Tam są tylko pielęgniarki. Lekarz przychodzi raz w tygodniu skorygować leczenie na zasadzie, że siada się z tym lekarzem, omawia się każdego pacjenta i proponuje zmiany. Mieliśmy podejrzenie, że pacjent ma zapalenie płuc. Wyciągnąłem stetoskop, osłuchałem chorego i mówię: „To brzmi jak zapalenie płuc. Musimy wezwać lekarza, bo trzeba podać antybiotyki”. I jedna z koleżanek na to: „No wiesz, my też jesteśmy uczeni badania fizykalnego, ale twoje myślenie jest mniej schematyczne”.

To było sympatyczne, że zauważono i doceniono mnie. Mimo tego, że mamy wykształcenie równoważne, to troszeczkę inaczej się uczy w Polsce, a inaczej w Norwegii. W Norwegii większą uwagę przykłada się do bycia z pacjentem. Widać to choćby w raportach pielęgniarskich. Ja pisałem raporty bardzo skrótowo, nie rozpisywałem się. A moja koleżanka Norweżka opisywała w swoim raporcie w jaki sposób pacjent odczuwał ból: „Będąc z pacjentem zorientowałam się, że narastający i zmniejszający się ból pacjent przeżywa, jak drogę przez góry i doliny, kiedy najpierw wznosi się, jest wolny i leci jak ptak, a potem spada i jest przytłoczony, itp., itd.”.

Spytałem: „Co to w ogóle jest?” A ona na to, że tak są uczeni. Oni są uczeni bycia z pacjentem, a nie tylko wykonywania poleceń. Z tym pacjentem się je. Z pacjentem się rozmawia, pomaga, tłumaczy, informuje go, cały czas starając się podnieść go na duchu.

Żeby z pacjentem być w taki sposób, potrzeba odpowiednio dużo personelu.

Tak. No właśnie.

Widzi pan jakieś słabe strony w norweskim systemie ochrony zdrowia?

Na pewno problemem może być niewystarczająca liczba pielęgniarek, chociaż wydawałoby się, że Norwegia stoi pod tym względem bardzo dobrze. Problem wynika z tego, że tutaj są określone standardy, praktycznie na wszystko. A więc na ilość pielęgniarek również. Jest też określone ile czasu pielęgniarki mogą pracować, ile można mieć nadgodzin w ciągu roku.

I jak się ma tych nadgodzin więcej, to trzeba zapłacić taki podatek, że to się przestaje opłacać. Wiele rzeczy jest tak uregulowanych, że oczywiście możesz przekroczyć, ale to już się nie opłaca. Od razu myślenie się zmienia.

W Norwegii brakuje teraz ok. 8 tys. pielęgniarek, to jest 8 tys. pełnych etatów. A wiem to stąd, że wiemy dokładnie, ile pielęgniarek musi być zatrudnionych, żeby pokryć zapotrzebowanie.

Pielęgniarki nie pracują tu w ramach nadgodzin. Jeżeli któraś pracuje w jakimś dodatkowym miejscu, to jest to sektor prywatny, który jest w Norwegii bardzo okrojony, praktycznie go nie ma. Ale brak pielęgniarek to na pewno jest kłopot. Brakuje ich zwłaszcza w opiece domowej.

Norwegia jest krajem o obszarze porównywalnym do Polski, a Norwegów jest 5,5 mln. Ale odległości robią swoje i problemem może być czas dojazdu do pacjenta. Może się nagle okazać, że rodzice muszą jeździć do dziecka 130 km, zamiast 30. To wynika również częściowo z uwarunkowań geograficznych.

Problemem może być też czasami dłuższa kolejka do lekarza, jeżeli chce się na szybko. Jeżeli mam wybór pójść prywatnie za tydzień, a pójść państwowo za cztery miesiące, to wybieram prywatnie i idę za tydzień.

Z Instagrama: Śledząc sytuację w polskim pielęgniarstwie, a jednocześnie będąc na bieżąco z pielęgniarstwem norweskim odnoszę wrażenie, że próby zmian na polskim gruncie to walenie głową w beton. Nie tak dawno miałem okazje posłuchać tzw. "Debaty pielęgniarskiej" na podcaście #krewmozg Macieja Latosa gdzie padały wzniosłe stwierdzenia i plany, a dziś przeczytałem wypowiedź lekarza, senatora RP, że pielęgniarki to personel niższy. Od razu zasuwa mi się hasło "gorszy sort" tak zupełnie mimowolnie.

Jednocześnie przypominają mi się motywy i powody mojego z żoną - też pielęgniarką - wyjazdu z Polski już prawie 9 lat temu.

?️ bycie traktowanym jak półgłówek przez lekarzy w rozmowach na tematy medyczne ?️ przeciążenie pracą ?️ choć nie wiem ile kursów i specjalizacji bym nie zrobił to i tak będę TYLKO pielęgniarzem ?️ brak wzrostu kompetencji i wynagrodzenia po odbytych kursach, kolejnych stopniach studiów czy specjalizacji, czyli z mgr i spec. robię to samo co zaraz po licencjacie ?️ problemy legislacyjne rozporządzeń podnoszących kompetencje pielęgniarskie (blokowane na szczeblu ministerialnym - z wypowiedzi wspomnianego senatora wiadomo dlaczego) ?️ fala i mobbing w pielęgniarstwie ?️ niskie zarobki w relacji do kosztów życia

Odnoszę wrażenie że problem nie dotyka jedynie pielęgniarek czy położnych, ale i ratowników medycznych, laborantów, tech. rtg, fizjoterapeutów itd. A może wcale nie trzeba zmieniać nic w tych wszystkich zawodach medycznych tylko w tym jednym gdzie mniemanie wyższości bierze górę? Ryba psuje się od głowy...

Polacy jak śliwka, Norwegowie jak orzech kokosowy

Norwegowie się okazali takim społeczeństwem, jak opowiadał kolega o Szwedach? Czuje się pan jako emigrant obywatelem drugiej kategorii?

Czuję się tak samo jak oni. Przynajmniej tak mi się wydaje.

Emigracja to pewnego rodzaju proces, proces osobowościowej przemiany. Jak się wyjeżdża, to pierwszy rok to jest zachłyśnięcie się. Wszystko jest super, wszystko widzi się w różowych okularach. Oni są tacy ach, och.

Potem przychodzi moment okrzepnięcia. Już jest dobrze. Już żeśmy się zadomowili, wszystko staje się stabilne, normalne. Takie zwykłe, codzienne.

Potem przychodzi 5 lat na emigracji i zaczyna się bardzo tęsknić. To moment, kiedy większość ludzi wyjeżdża z powrotem, wraca do kraju z różnych powodów. Włącza się silny patriotyzm, ogarnia człowieka nostalgia.

I potem przychodzi 7 lat i zmienia się poczucie, że wreszcie się jest u siebie. A kraj, z którego się wyjechało, to było moje poprzednie życie. Jeżeli zaś chodzi o samych Norwegów, to Norwegowie są jak orzech kokosowy.

Polacy są jak śliwka. Jak się ją bierze do ręki, to jest fajna i miękka. Jak się ją gryzie, dostaje się do słodkiego miąższu, ale w środku okazuje się, że jest pestka. Natomiast z Norwegami jest tak, że bardzo trudno jest się dostać do środka. Ale już jak się do tego środka człowiek dostanie, to okazuje się, że jest tam - jak w orzechu kokosowym - samo mleko.

Przyjeżdżacie na wakacje do Polski?

Już teraz nie. Przyjeżdżamy w odwiedziny. Mam jeszcze w Polsce babcię, jestem z nią bardzo związany, dzieci mają dziadków. Więc przyjeżdżamy. Ale nie robimy tego często. Na wakacje jeździmy do Hiszpanii, do Grecji.

Za słońcem...

Oj tak! Chociaż mieszkamy na południu Norwegii. Tutaj południe jest klimatycznie zbliżone do Polski z jedną różnicą. Lata są naprawdę suche i gorące, a zimy mroźne i śnieżne, i to jest fajne.

Do Polski zawodowo pan nie wróci?

Jeżeli przyszłoby mi kiedykolwiek wrócić do Polski, to moją formą utrzymania byłoby założenie warzywniaka. Tak. W tym chyba czułbym się najlepiej. Na pewno nie wrócę do medycyny w Polsce. Zwłaszcza z tym doświadczeniem, które mam stąd i z tym, w jaki sposób jestem tutaj traktowany, szanowany.

Wrócić tam? Nie. A jeżeli już, to warzywniak.

;

Udostępnij:

Sławomir Zagórski

Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.

Komentarze