„Potrzeba głębokiej reformy systemu edukacji” - mówi PiS i zaprasza do okrągłego stołu 26 kwietnia. Szachują tym opozycję i strajkujących - bo czy wypada odmówić dyskusji? Tymczasem „deforma” minister Zalewskiej trwa w najlepsze. PiS działa jak w klasycznej definicji hucpy - jak ktoś, kto „zabił rodziców i oczekuje od sądu współczucia, bo jest sierotą”
Przyciśnięty przez strajkujących rząd, ignoruje ich postulaty, za to odkrył nagle, że jest potrzeba głębokiej reformy, obecnego systemu nie da się utrzymać i w ogóle trzeba zwołać okrągły stół, by ratować edukację.
Ale po kolei.
W czwartek 18 kwietnia 2019 podczas briefingu na temat edukacji w Krakowie premier Mateusz Morawiecki podał więcej szczegółów na temat zapowiadanego od kilku dni okrągłego stołu „edukacyjnego”. Obrady mają się odbyć na Stadionie Narodowym w Warszawie w piątek 26 kwietnia. I dotyczyć czterech obszarów:
„Pierwszy to uczniowie, drugi - nauczyciele, trzeci - jakość edukacji i jakość kształcenia i czwarty umownie, roboczo nazwany - nowoczesna szkoła, czyli odpowiadająca wymogom drugiej, a za chwilę trzeciej dekady XXI wieku” - powiedział premier.
Grono zaproszonych jest szerokie. To rodzice, nauczyciele, związkowcy i eksperci... "Nam chodzi o jakość polskiej edukacji na lata do przodu”.
Prezes ZNP Sławomir Broniarz przypomniał, że 26 kwietnia to koniec roku szkolnego maturzystów - data wyznaczona przez premiera to zatem "co najmniej o dwa dni za późno”, by przeprowadzić klasyfikację.
Propozycje tematów dyskusji w żaden sposób nie odnoszą się też do meritum protestu - nakładów na edukację i nauczycielskich pensji. Mimo to związkowcy zapowiedzieli, że wezmą udział w obradach. Chcą, by uczestniczył w nich prezydent Andrzej Duda.
Premier Morawiecki zaapelował do ZNP o przerwanie strajku:
„Apeluję do opozycji, aby jutro czy dzisiaj zaapelowała do pana Broniarza, bo mają dobre, bliskie kontakty, w kontekście tego upolitycznienia, żeby zawiesić, przerwać ten protest, bo on nie służy poprawie jakości naszego szkolnictwa” - insynuował, by chwile potem już w świątecznym nastroju, przeprosić za "wszystkie złe słowa po naszej stronie".
Pomysł „okrągłego stołu dla edukacji” to zagranie pokerowe.
Zgłaszając „gotowość do dyskusji” PiS chce za jednym zamachem uciszyć opozycję, media i protestujących pracowników oświaty. Jeżeli odrzucą pomysł rządu, potwierdzi się narracja o „totalnych”, zaślepionych nienawiścią oraz o oszołomach, którzy nie chcą rozmawiać i liczą jedynie na większe pieniądze.
"Myślę, że dla nas wszystkich - przede wszystkim dla dorosłych - to jest w tej chwili wielki sprawdzian, wielki test z tego, czy potrafimy się porozumieć, czy potrafimy odłożyć polityczny spór na bok. Nie mieszajmy polityki do oświaty. Usiądźmy do stołu i rozmawiajmy" – apelowała w czwartek wicepremier Beata Szydło.
"Potrzeba debaty" i "porozmawiajmy" to klasyczne odpowiedzi rządu PiS na protesty, gdy nie ma nic do zaproponowania.
W 2017 roku z identycznym apelem zwrócił się do protestujących lekarzy-rezydentów ówczesny minister zdrowia Konstanty Radziwiłł: „Nasza propozycja wspólnej pracy nad poprawą sytuacji w służbie zdrowia jest nadal aktualna. Zapraszam państwa, skończcie protest i usiądźmy razem do pracy”.
PiS chce rozmawiać, bo dostrzegło potrzebę gruntownego zreformowania systemu oświaty. Od kilku dni mówią o tym bez przerwy najważniejsi przedstawiciele rządu:
„Czas dojrzał do tego, żeby powiedzieć: jest potrzebna głęboka reforma całego systemu oświaty” - stwierdził Mateusz Morawiecki podczas konferencji prasowej 15 kwietnia.
„Chcemy zmienić ten system w głębszy sposób, ale w jaki, niech to będzie przedmiotem tej debaty przy okrągłym stole, która usprawni nasze podejście do całego systemu edukacji narodowej” - dodał premier.
„Oczekiwania ze strony związków nauczycielskich są takie – dajcie nam więcej pieniędzy, a wszystko ma zostać tak, jak jest dotychczas. A my mówimy – obecnego modelu edukacji nie da się dłużej utrzymać” - przekonywał w wywiadzie z „Dziennikiem Gazetą Prawną” Jacek Sasin, szef Komitetu Stałego Rady Ministrów.
„Jesteśmy gotowi, żeby przeprowadzić bardzo poważną debatę na temat gruntownej reformy oświaty” - zaznaczył szef KPRM Michał Dworczyk.
Jest jednak pewien problem - PiS dopiero co wykorzystało szansę na gruntowne zmiany w oświacie. Dzięki „świetnie przygotowanej” reformie minister Anny Zalewskiej polska edukacja miała zostać uzdrowiona.
Trudno skomentować to inaczej niż uwielbianym przez prawicowe media słowem „hucpa". Według Słownika Języka Polskiego oznacza bezczelność i arogancję. Nam podoba się bardziej opisowa definicja Leo Rostena, że hucpa to „cecha osoby, która zabiwszy własnych rodziców, liczy na łaskawość sądu, bo jest sierotą".
Czyżby trwająca już niemal trzy lata "deforma" minister Anny Zalewskiej okazała się niewystarczająca? To chyba niemożliwe, skoro politycy partii Kaczyńskiego uparcie przedstawiają ją w mediach jako sukces.
Chwaliła się zresztą sama autorka. Pod koniec 2018 roku podsumowywała 3 lata z „dobrą zmianą" w szkołach. Mówiła, że rządowi udało się „wszystko to, co sobie zaplanował".
„Wszystko to, co zaplanowaliśmy zostało zrealizowane. Zadbaliśmy o każdy element w edukacji. Cel jest jeden – dobra szkoła, w której uczeń będzie się czuł bezpiecznie; taka szkoła dla każdego ucznia bez względu na pochodzenie, status materialny czy stan zdrowia” – podkreśliła minister edukacji.
Zalewska twierdziła też, że reforma oświaty była konsultowana z całym środowiskiem oświatowym, a priorytetem ministerstwa jest współpraca ze związkami zawodowymi.
„Prowadziliśmy w całym kraju debatę na temat zmian w edukacji. Słuchamy głosów związków zawodowych, konsultujemy z nimi wprowadzane zmiany. Jeśli jakieś wprowadzane rozwiązania wymagają korekty, robimy to” - mówiła.
Skoro odbyła się już ogólnokrajowa debata na temat zmian w edukacji, to po co nam kolejna? Jeżeli PiS zadbał o każdy element, to nad czym tu dyskutować?
Definicja „reformy” zakłada zresztą proces długotrwały, o charakterze ewolucyjnym. Stawiana jest w kontrze do rewolucji, czyli nagłej zmiany polegającej na zniszczeniu starego porządku. Dotychczasowe zmiany PiS bliższe były właśnie destrukcji niż systematycznemu rozwiązywaniu problemów w polskiej oświacie.
„Opierając się na założeniu, że szukanie optymalnego modelu oświaty musi wynikać ze zdobytego doświadczenia, a nie jest konsekwencją arbitralnie przyjętej doktryny, stwierdzamy, że naszedł już czas, by zmienić ustrój edukacyjny zgodnie z tym, czego nas doświadczenie ostatniego półwiecza nauczyło” - czytamy w programie Prawa i Sprawiedliwości z 2014 roku.
PiS od początku nie ukrywało, że zmiany w edukacji postrzega w kategoriach wyidealizowanych wspomnień z dzieciństwa, zgodnie z zasadą „kiedyś było lepiej". To dlatego jednym z kluczowych filarów „reformy” miała być likwidacja gimnazjów i powrót do 8-letniej szkoły podstawowej, 4-letniego liceum i 5-letniego technikum.
Zlikwidowano więc 7,5 tys. gimnazjów (w tym 3,5 tys. gimnazjów samodzielnych, niewchodzących w skład zespołu szkół), w których pracowało 140 tys. nauczycieli. Doszło do kumulacji roczników na ogromną skalę, a ciężar zmian przerzucono na dyrektorów i nauczycieli - szkoły prowadzą uczniów dwoma programami równolegle, wiele pracuje w systemie zmianowym.
Apogeum czeka nas we wrześniu 2019 roku, gdy do szkół ponadpodstawowych trafią dwa roczniki - absolwenci gimnazjów i 8-letnich podstawówek.
Autorzy reformy utrzymują, że gdy opadnie kurz, uczniowie na niej skorzystają, bo gimnazja „po prostu się nie sprawdziły". W OKO.press demaskowaliśmy tę argumentację rządu jeszcze w 2016 roku. Brak gimnazjów oznacza skrócenie kształcenia ogólnego z 9 do 8 lat, które zaszkodzi przede wszystkim uczniom najsłabszym.
W połączeniu z opóźnieniem startu szkolnego - PiS wycofało się z pomysłu posyłania do szkół 6-latków - o wyrównywanie szans edukacyjnych dla dzieci z nieuprzywilejowanych rodzin będzie trudniej.
Koronnym argumentem przeciwko gimnazjom były problemy spowodowane przez umieszczenie w osobnej placówce nastolatków w „najtrudniejszym wieku". Miało to prowadzić do rozmaitych patologii - po internecie krążyły nagrania, na których uczniowie gimnazjów dręczyli nauczycieli. Dziś jednak 13- i 14-latkowie na nowo znaleźli się w jednych murach z dziećmi, które dopiero uczą się czytać i pisać. Czy tak będzie dla nich lepiej? Możemy w to wątpić.
Drugim filarem reformy, po unicestwieniu gimnazjów, była zmiana podstawy programowej. Chodziło o przywrócenie szkoły takiej, jaką pamięta większość polityków partii Kaczyńskiego.
Odrzucono więc nowoczesne wynalazki pokroju profilowania klas na poziomie liceum. Uczniowie mają otrzymywać szczegółowe informacje ze wszystkich przedmiotów.
„Prowadzone do tej pory nauczanie sfragmentaryzowane doprowadziło do odpowiedniego sfragmentaryzowania umysłów młodych ludzi, a tym samym sfragmentaryzowania ich obrazu świata. Wykształcenie ogólne musi być istotnie ogólne, co oznacza odejście od skrajnego profilowania, które wprowadzono w ostatnich dziesięcioleciach” - pisali eksperci PiS w programie z 2014 roku.
Rozprawiono się z też z blokami programowymi takimi jak przyroda, które PiS uznało za „hybrydyczne ciekawostki”, osłabiające wykształcenie ogólne. Utrudniono tym samym nauczycielom w szkołach podstawowych uzbieranie minimalnego pensum - nauczyciel od biologii ma być tylko od biologii. Nie będzie więc mógł uczyć podstaw fizyki czy chemii, jak to było do tej pory.
O tym, że przekazywanie szczegółowej wiedzy ze wszystkich przedmiotów to edukacyjny anachronizm, pisaliśmy już w OKO.press. Nowoczesna oświata kładzie nacisk przede wszystkim na umiejętności i stosowanie informacji w praktyce. Suchą wiedzę uczniowie mogą z łatwością znaleźć w internecie.
Co jeszcze zmieniło PiS? Położyło nacisk na wychowanie w duchu patriotyzmu.
„Absolwenci polskiej szkoły powinni posiadać wspólny zasób wiedzy, znajomość wspólnych symboli, odwołań, wyobrażeń, stanowiących o polskiej tożsamości i formujących doświadczenie naszego narodu” - czytamy w programie partii sprzed pięciu lat.
Nie wyszedł za to zapowiadany trzy lata temu trzeci filar tej reformy.
„Wreszcie trzeci filar reformy - pedagodzy. Przed nami wyzwanie niżu demograficznego. Musimy szukać takich rozwiązań, które zagwarantują pracę nauczycielom i stworzenie takich warunków, by byli oni satysfakcjonująco wynagradzani, a ich zawód szanowany” – mówiła w 2016 roku ówczesna premier Beata Szydło.
Jak to się udało, pokazuje obecny strajk nauczycieli.
Edukacja
Protesty
Sławomir Broniarz
Michał Dworczyk
Mateusz Morawiecki
Jacek Sasin
Beata Szydło
Anna Zalewska
Ministerstwo Edukacji Narodowej
strajk nauczycieli
Dziennikarka, absolwentka ILS UW oraz College of Europe. W OKO.press od 2018 roku, od jesieni 2021 w dziale śledczym. Wcześniej pracowała w Polskim Instytucie Dyplomacji, w Komisji Europejskiej w Brukseli, a także na Uniwersytecie ONZ w Tokio. W 2024 roku nominowana do nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej.
Dziennikarka, absolwentka ILS UW oraz College of Europe. W OKO.press od 2018 roku, od jesieni 2021 w dziale śledczym. Wcześniej pracowała w Polskim Instytucie Dyplomacji, w Komisji Europejskiej w Brukseli, a także na Uniwersytecie ONZ w Tokio. W 2024 roku nominowana do nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej.
Komentarze