Rządowi politycy przez kilka dni opowiadali o zagrożeniu ze strony wagnerowców. A jednak nie uruchomiono żadnych procedur, które chroniłyby Polaków w razie militarnego ataku. Chodziło o wywołanie strachu. Pokazujemy niespójności między pisowskim przekazem a rzeczywistością.
Dzień po tym, gdy Jarosław Kaczyński 27 lipca tuż obok granicy polsko-białoruskiej poinformował, że przebywający na Białorusi rosyjscy wagnerowcy są poważnym zagrożeniem, wojewoda podlaski pojechał do nadgranicznej Sokółki. Nie po to jednak, by uruchamiać procedury ochrony ludności cywilnej czy sprawdzać stan granicy. Pojechał, by przekazać władzom powiatowym rządową dotację na mieszkania dla osób z niepełnosprawnością. Na zdjęciach z wydarzenia widać uśmiechnięte twarze lokalnych polityków i samorządowców.
Dwa dni po kolejnej wypowiedzi, tym razem premiera Morawieckiego, który w Gliwicach 29 lipca ujawnił, że wagnerowcy przesunęli się właśnie w kierunku Grodna i zagrożenie ich atakiem rośnie, Podlaski Urząd Wojewódzki zaczynał „pochylać się” nad dziennikarskimi pytaniami o to, czy uruchomiono procedury związane z możliwym konfliktem zbrojnym. Okoliczne samorządy mówiły jasno: nie dostaliśmy sygnału, by takie procedury uruchamiać. Nie było nawet oficjalnych spotkań zespołów zarządzania kryzysowego w nadgranicznych powiatach, by ustalić, w jaki sposób w razie ataku chronić ludność cywilną.
Nie było ich, bo najwyraźniej nic poważnego się nie działo. Wagnerowcy przebywający na Białorusi posłużyli za kolejny straszak, wykorzystywany przedwyborczo przez PiS. Z partyjnego punktu widzenia strach jest pożądaną emocją – mobilizuje wyborców i skupia ich wokół istniejących władz. Przerażeni ludzie chcą bezpieczeństwa i stabilizacji, nie są więc w nastroju do wymieniania rządu. To dla PiS wymarzona sytuacja wyborcza.
Jednak wystarczy zmienić perspektywę na bardziej ludzką, aby zrozumieć, jak ogromną szkodę wyrządza PiS Polakom, wywołując w nich strach dla swoich potrzeb.
Przedłużające się przerażenie generuje silny i długotrwały stres, a ten niszczy ludziom zdrowie.
Realnych powodów do stresu wszyscy mieliśmy ostatnio sporo: najpierw pandemia koronawirusa, potem wybuch wojny w Ukrainie. Zwłaszcza na wschodzie Polski mieszkańcy musieli mierzyć się z lękiem, że konflikt zbrojny za chwilę rozszerzy się na Polskę, a oni będą pierwszymi, którzy to odczują. Wcześniej bali się także jeszcze migrantów w lasach przy granicy z Białorusią. Przypomnijmy – także wtedy rząd straszył, że migranci mogą być groźni dla Polaków (choćby podczas słynnej konferencji prasowej ministra Mariusza Kamińskiego).
Rządzący w Polsce, zamiast pomagać ludziom przetrwać kryzysowe sytuacje, potęgują ich przerażenie, by zbijać na nim kapitał polityczny.
Tymczasem strach i lęk wpływają negatywnie na więzi społeczne, na zdrowie ludzi, ale także na gospodarkę. Mieszkańcy terenów przygranicznych wstrzymują się z realizacją planów na przyszłość („bo nie wiadomo, co będzie”), firmy wstrzymują inwestycje („niestabilna sytuacja”), a turyści wolą tu nie przyjeżdżać.
Co w takiej sytuacji robi pisowski rząd? Straszy dalej.
W minionym tygodniu od czwartku do niedzieli, codziennie, najważniejszy politycy rządowi: premier Morawiecki, wicepremier Kaczyński, minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak i minister spraw wewnętrznych Mariusz Kamiński powtarzali przekaz o tym, jak groźni dla Polski są wagnerowcy, którzy zgromadzili się na Białorusi.
Opowiadali o możliwych atakach, które mogą być „ostrzejsze niż poprzednie”. Informowali o przesuwaniu się wagnerowców w kierunku przesmyku suwalskiego. Zapewniali przy tym, że wcale nie starszą, lecz informują i przestrzegają. A jednocześnie rozbudowują armię, by Polacy, mimo rosnącego zagrożenia, mogli czuć się bezpiecznie.
Narrację rozpoczęto 27 lipca. Ministrowie Błaszczak i Kamiński w podlaskich Krynkach, tuż obok granicy z Białorusią, zapewniali, że nie pozwolą, by „jakieś zielone ludziki nam tu biegały przy granicy”. A w razie jakby jednak biegały, to „NATO-wska armia jest w stanie szybko z nimi zrobić porządek”.
W lubelskim Kodniu obok słupka granicznego stanął Jarosław Kaczyński. Wskazał na Białoruś i oznajmił: „Wagnerowcy ćwiczą kilka kilometrów stąd!”
Ale w kolejnych dniach kontynuował narrację już z bezpiecznej odległości, na przykład bawiąc się na pikniku rodzinnym w województwie wielkopolskim. „Dzisiaj mamy nowy stan, nową sytuację, nowe zagrożenie. Na Białorusi pojawiła się wyjątkowo niebezpieczna formacja zbrojna” – mówił. Wygłaszał te słowa stojąc wśród dmuchanych zabawek i okrzyków: „Sto lat! Niech żyje, żyje nam!”. Z mieszkańcami terenów przygranicznych konfrontować się nie musiał.
Morawiecki dołączył do tego przekazu jeszcze dalej od granicy, bo podczas wizyty w zakładzie zbrojeniowym Bumar-Łabędy w Gliwicach. „Sytuacja staje się jeszcze groźniejsza. Mamy informację, że ponad stu najemników Grupy Wagnera przesunęło się w kierunku przesmyku suwalskiego, niedaleko Grodna na Białorusi. To na pewno krok w kierunku dalszego ataku hybrydowego na teren Polski” – powiedział. Po czym następnego dnia także pojechał na piknik rodzinny, tyle że w śląskich Tychach.
Narracja wydawała się mocno niespójna. Skoro mamy tuż obok polskiej granicy tak poważne zagrożenie, skoro grożą nam ataki, a prywatne rosyjskie wojsko właśnie przesuwa się bliżej Grodna, czemu nikt nie bije na alarm?
Czemu premier, zamiast nałożyć militarną kurtkę i kierować plenerowym posiedzeniem zespołu zarządzania kryzysowego, robi sobie uśmiechnięte selfie z mieszkańcami Śląska? Zagrożenie więc jest czy go nie ma?
Media zauważając te niespójności, zaczęły zarzucać PiS-owi, że bezpodstawnie straszy ludzi. Politycy zapewniali jednak, że nie straszą, tylko prowadzą „odpowiedzialną politykę informacyjną” (tak powiedział poseł PiS Radek Fogiel w radiu RMF FM w poniedziałek 31 lipca rano).
Jak było naprawdę? Od weekendu szukałam odpowiedzi na to pytanie. Jeśli zagrożenie atakiem wagnerowców było tak duże, jak przekonywali premier i wicepremier, reakcją odpowiedzialnego rządu powinny być nie konferencje prasowe, ale realne działania, zmierzające do ochrony ludności cywilnej. Mieszkańcy terenów przygranicznych powinni być poinformowani, jak mają reagować w razie ataku, gdzie są najbliższe schrony. Z oficjalnych komunikatów powinni dowiedzieć się, czy mają zgromadzić zapasy żywności i wody pitnej oraz jaka jest trasa ich ewentualnej ewakuacji. Wszak szefowie rządu mówili o ataku, który może się rozpocząć w każdej chwili!
Gdyby wypowiedzi o zagrożeniu ze strony wagnerowców brać na poważnie, procedury ochrony ludności cywilnej powinny być uruchamiane przynajmniej od połowy poprzedniego tygodnia.
Czy w ogóle jakieś uruchomiono? Jako mieszkanka przygranicznego regionu niczego nie zauważyłam. Ale postanowiłam to dokładnie sprawdzić.
Jarosław Kaczyński o zagrożeniu ze strony wagnerowców po raz pierwszy mówił 27 lipca. Dzień później wojewoda podlaski, przedstawiciel rządu w regionie, Bohdan Paszkowski pojechał do nadgranicznej Sokółki. To miasto powiatowe, położone 17 km od przejścia granicznego i niecałe 40 km od białoruskiego Grodna. Pojechał jednak nie po to, by uruchamiać procedury ochrony ludności cywilnej czy sprawdzać stan granicy. Powód jego wizyty były zupełnie inny. Wojewoda uroczyście przekazał władzom powiatowym rządową dotację na mieszkania dla osób z niepełnosprawnością. Wnioskując ze zdjęć, wszyscy się cieszyli.
Służby wojewody właśnie z tej informacji zrobiły jeden z newsów na stronie Podlaskiego Urzędu Wojewódzkiego. W weekend wojewoda podlaski, podkreślmy jeszcze raz – przedstawiciel rządu w województwie, które podobno było wówczas poważnie zagrożone atakiem militarnym – otworzył nową drogę w powiecie wysokomazowieckim. Wziął udział w pikniku rodzinnym w Nowym Dworze.
Ale jak to, żadnego posiedzenia zespołu zarządzania kryzysowego? Zaraz, jednak jakieś było, całkiem niedawno. Tyle że dotyczyło… zakaźnej choroby drobiu, a nie wagnerowców.
Kiedy w poniedziałek, 31 lipca, na stronie urzędu pojawiła się informacja o włączeniu syren alarmowych, przez chwilę wydawało mi się, że wreszcie ktoś w województwie zaczął podchodzić poważnie do wypowiedzi rządowych liderów. Ale jednak nie. To była tylko zapowiedź, że syreny zostaną włączone, aby uczcić rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. A nie po to, by ostrzegać przed wagnerowcami.
Wysłałam do Podlaskiego Urzędu Wojewódzkiego mail z pytaniami, jakie procedury uruchomiono wobec ryzyka ataku z Białorusi. W poniedziałek dowiedziałam się jedynie, że w urzędzie właśnie „pochylają się” nad tymi kwestiami i trzeba poczekać. Cóż, może wagnerowcy ze swoim atakiem też poczekają. Odpowiedzi z PUW wciąż brak, gdy tylko się pojawią, zamieścimy je na OKO.press.
Przygraniczne samorządy na pytanie, czy jakakolwiek służba rządowa w ostatnich dniach zaleciła im uruchomienie procedur związanych z ochroną ludności cywilnej przed atakiem militarnym, reagują zdumieniem.
Nie było żadnych nowych zaleceń, poza tymi, które pojawiły się chwilę po wybuchu wojny w Ukrainie, czyli w lutym 2022 roku, i dotyczyły całego kraju.
Jak wyjaśnia rzecznik prasowy Urzędu Miejskiego w Suwałkach, Kamil Sznel:
„Nasz urząd i jednostki organizacyjne stosują się do rozporządzenia Prezesa Rady Ministrów, dotyczącego obowiązywania drugiego stopnia alarmowego BRAVO na terenie całego kraju. Rozporządzenie to obowiązuje praktycznie od początku agresji Rosji na Ukrainę. Natomiast w ostatnich dniach administracja rządowa nie zwróciła się o uruchomienie dodatkowych procedur. Wcześniej, tak jak w całym kraju, zostały zweryfikowane procedury alarmowe i kryzysowe, w tym te związane z miejscami schronienia”.
Czyli: procedur ochrony ludności nie uruchomiono, rząd tego nie oczekuje, nie informuje też samorządy o zaistnieniu takiej potrzeby. A przecież w sobotę sam premier mówił w Gliwicach, że wagnerowcy przesuwają się w kierunku przesmyku suwalskiego!
Niespójności między pisowskim przekazem a rzeczywistością robią się coraz głębsze.
Samorządowiec jednej z przygranicznych gmin wyjaśnia, że w takiej sytuacji powinny zebrać się zespoły zarządzania kryzysowego i to one powinny ustalić, co dalej. Działają one na poziomie powiatów, nie gmin. Więc gminy czekają na zebrania zespołów. Tyle że nie dostały informacji, by takie w ogóle miały się odbyć.
Mimo to sprawdzam komunikaty na stronach i kanałach społecznościowych powiatów, położonych przy granicy z Białorusią. Powiat sokólski informuje o opisywanej już tutaj dotacji od wojewody. Powiat białostocki ziemski na Facebooku dziękuje wszystkim zaangażowanym w zorganizowanie „naszej flagowej imprezy, jaką są Światowe Mistrzostwa w Pieczeniu Babki i Kiszki Ziemniaczanej”.
A na stronie internetowej informuje także o zakończeniu rekrutacji do szkół oraz o wicestaroście, który właśnie dostał medal za zasługi dla Policji.
Powiat hajnowski w poniedziałek rano na Facebooku zamieścił e-poradnik prawny na temat „nabycia i zbycia pojazdu”. Na stronie powiatu sejneńskiego zachęcają: „Zostań Policjantem Nowe przyjęcia w 2023 roku”. Natomiast na portalu Urzędu Marszałkowskiego Województwa Podlaskiego newsem jest odtworzenie muralu z „babcią Eugenią”.
Nigdzie, na żadnej urzędowej stronie internetowej ani na społecznościowych kanałach tych urzędów, nie znajduję informacji o zagrożeniu atakiem militarnym. Zupełna cisza.
Tych rozbieżności między przekazami rządowych polityków a przygraniczną rzeczywistością nie da się zinterpretować inaczej niż jako niepotrzebne straszenie mieszkańców mało realnym zagrożeniem. Na tyle mało realnym, że nie trzeba podejmować żadnych działań, by mu zapobiec.
To w politycznej strategii PiS nic nowego. W kampanii w 2015 roku pisowcy straszyli muzułmańskimi imigrantami, którzy mieli szykować ataki terrorystyczne oraz roznosić choroby. W kampaniach w 2019 roku z osób LGBT+ wygenerowali mentalnego potwora, deprawującego niewinne dzieci i niszczącego polskie rodziny. Oba te pomysły niestety zadziałały i pomogły PiS-owi w zwycięstwie.
Teraz, przed wyborami parlamentarnymi, PiS próbuje zrobić to samo. Przy czym działa z coraz większą desperacją, ponieważ dotychczasowe pomysły narracyjne („Trzaskowski zabierze mięso”, 800 plus, seksualizacja dzieci i kilka innych) nie przyniosły oczekiwanych efektów. Poparcie dla PiS stoi w miejscu lub spada. Frustracja wśród prawicowych polityków zapewne narasta, dlatego
sięgają po kolejny zgrany pomysł pod hasłem: „Postraszmy ludzi, a potem powiemy im, że tylko my możemy ich uratować”.
Stąd łączenie narracji o wagnerowcach z zapewnieniami o rozbudowywaniu polskiej armii i wzmacnianiu ochrony granicy (Kaczyński w Kodniu) czy sobotnia wypowiedź Morawieckiego na tle czołgów w zakładzie Bumar-Łabędy.
„Zarządzanie strachem jako strategia manipulacji politycznej polega na wzbudzeniu lub nakierowaniu w odbiorach emocji strachu oraz lęku wobec wybranego zjawiska, przy jednoczesnym pokazaniu tego, kto się posługuje tą strategią, jako najlepszego obrońcy przed tym zjawiskiem” – pisali w 2019 roku Filip Katner, Jarosław Ziółkowski i Paweł Cywiński w analizie dla Fundacji Batorego.
Przyglądali się wówczas właśnie działaniom PiS w kampaniach wyborczych i wyjaśniali, w jaki sposób ten mechanizm manipulacji wpływa na ludzi. „Im większą budzi ono (źródło strachu – przyp. aut.) grozę i bardziej jest niezwykłe wobec naszej codzienności, tym mocniej zapłodni naszą wyobraźnię i częściej będziemy uznawać je za bardziej prawdopodobne, niż jest w rzeczywistości” – opisywali. – „W konsekwencji łatwiej będzie w nas wzbudzić strach przed takim wydarzeniem. Istotną rolę odgrywa również dobór języka, jakiego użyje się do opisu zagrożenia. Większy niepokój i niechęć wywołują nazwy nieoswojone, rzadko używane, niejednoznaczne, możliwie negatywnie nacechowane”.
W przekazie PiS mamy więc „wagnerowców”, którzy większości Polaków kojarzą się z jakimś bliżej nieznanym rosyjskim wojskiem.
Sama Rosja budzi przerażenie, a w połączeniu z określeniem „wagnerowcy” może uruchamiać w wyobraźni prawdziwe potwory.
Strach utrudnia też racjonalne myślenie. Dlatego niemal nikt nie pyta, po co wagnerowcy, którzy właśnie po nieudanym buncie przeciwko Putinowi uciekli z Rosji i są na przegranej pozycji wobec Kremla, mieliby dziś atakować Polskę zgodnie z interesem Putina. Nikt nie zastanawia się, czemu polski przekaz opiera się na słowach niewiarygodnego białoruskiego dyktatora Aleksandra Łukaszenki? To on powiedział, że wagnerowcy myślą o atakach na Polskę i kraje nadbałtyckie.
Poza używaniem w swojej narracji nazwy prywatnej rosyjskiej jednostki wojskowej Jewgienija Prigożyna politycy PiS mówili też o „kontynuacji wojny hybrydowej w ostrzejszym wydaniu” albo o „jeszcze czymś gorszym” oraz o „ataku hybrydowym na teren Polski”. Dokładnie według przepisu na manipulację: nieoswojone, niejednoznaczne określenie („wojna hybrydowa”), łączone z budzącymi przerażenie słowami o atakach, prowokacjach, przenikaniu na terytorium Polski, albo czymś jeszcze gorszym, czego na razie nikt nie umie sobie wyobrazić, ale na pewno będzie straszne.
To jest jak czytanie scenariusza dobrego horroru. Jak w słynnym „Lśnieniu” Stanley`a Kubricka, w którym najbardziej przeraża czekanie na moment, gdy stanie się najgorsze. Rosnące napięcie doprowadza widzów na skraj wytrzymałości, ale wciąż nie mają jak go rozładować.
Dokładnie na taki efekt liczy PiS: przerażenie oraz rosnące napięcie, prowadzące do wyborczej mobilizacji.
Przy tym w ogóle nie obchodzi go, jak taki stan wpływa na ludzi, na wspólnotę, na gospodarkę. Liczy się tylko zarządzanie bieżącymi emocjami, prowadzące do kolejnego politycznego zwycięstwa.
Wszystko wskazuje jednak na to, że PiS-owi ten plan się nie uda. Zepsuli go sami wagnerowcy. W poniedziałek ich szef, Jewgienij Prigożyn, ogłosił publicznie, że wysyła bojowników na wakacje i wstrzymuje nabór nowych najemników na czas nieokreślony. Żołnierze z prywatnej jednostki właśnie wracają do domów. Nie będzie już jak straszyć nimi Polaków.
Przed PiS-em więc nowe zadanie: szukanie kolejnego wroga, który pozwoli na manipulowanie emocjami ludzi. Donald Tusk, obsadzony w tej roli od wielu lat, może nie wystarczyć. Na kogo padnie? O tym na pewno przekonamy się już niedługo.
Władza
Wybory
Jarosław Kaczyński
Mateusz Morawiecki
Prawo i Sprawiedliwość
Granica polsko-białoruska
Grupa Wagnera
kampania PiS
kampania wyborcza
PiS straszy
Podlaskie
wagnerowcy
Analizuje funkcjonowanie polityki w sieci. Specjalistka marketingu sektora publicznego, pracuje dla instytucji publicznych, uczelni wyższych i organizacji pozarządowych. Stała współpracowniczka OKO.press
Analizuje funkcjonowanie polityki w sieci. Specjalistka marketingu sektora publicznego, pracuje dla instytucji publicznych, uczelni wyższych i organizacji pozarządowych. Stała współpracowniczka OKO.press
Komentarze