Karnista, dr Kładoczny: "Zatrzymywanie i szykanowanie aktywistów pod pretekstem kradzieży z włamaniem ma na celu zastraszenie". TVP: "Hejter z »Gazety Wyborczej« zatrzymany". AMS odpowiada OKO.press: "postąpiliśmy zgodnie ze standardową procedurą"
W nocy z 29 na 30 maja na kilku przystankach w Warszawie pojawiły się plakaty "Ewangelia wg św. Łukasza". Obóz władzy natychmiast oskarżył spółkę AMS należącą do Agory, wydawcy „Gazety Wyborczej”, że na swoich wiatach przystankowych wywiesiła plakaty obrażające ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego. Firma zaprzeczyła, że ma cokolwiek wspólnego z plakatami i 1 czerwca zgłosiła sprawę na policję. 9 czerwca zatrzymano dwie osoby.
OKO.press od początku relacjonuje przebieg sytuacji (tutaj trzy teksty i film). Sprawa wzbudza duże poruszenie ze względu na dziwną kwalifikację prawną, nieproporcjonalne działania policji, a także pytania, jaka była rola firmy AMS w całym wydarzeniu.
Jak relacjonował prawnik jednej z aktywistek, mec. Baszuk, oficjalną przyczyną zatrzymania był fakt, że jest ona „podejrzana o to, że w dniach 29-30 maja na terenie Warszawy, działając wspólnie i w porozumieniu z innymi dotychczas nieustalonymi osobami,
dokonała kradzieży z włamaniem do 15 gablot reklamowych umieszczonych w wiatach przystankowych, a następnie dokonała zaboru w celu przywłaszczenia mienia w postaci plakatów o łącznej wartości 450 złotych, czym działała na szkodę spółki AMS Spółka Akcyjna.
To czyn z artykułu 279 paragraf 1 Kodeksu Karnego, czyli tak zwana kradzież z włamaniem – zachodzi obawa zatarcia śladów”.
Eksperci od początku mieli poważne wątpliwości, czy w tym przypadku w ogóle można mówić o tego rodzaju przestępstwie.
"Ta kwalifikacja jest absurdalna.
Kradzież z włamaniem bazuje na kradzieży zwykłej. Art. 278 definiuje kradzież "kto zabiera rzecz w celu przywłaszczenia".
W tym przypadku niewątpliwie możemy mówić o sforsowaniu jakiegoś zabezpieczenia, otworzeniu gabloty bez zgody jej właściciela, ale po to, żeby powiesić w niej nowe plakaty. Nawet jeśli zostało coś wyjęte, to - gdyby to miała być kradzież - musiałoby być zabrane z zamiarem przywłaszczenia. A to nie było zamiarem tych osób.
Samo włamanie to najwyżej wykroczenie, naruszenie miru. Nie ma żadnego powodu, żeby robić z tego kradzież z włamaniem" - mówi OKO.press dr Piotr Kładoczny, karnista, ekspert Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.
OKO.press zwróciło się z pytaniami do firmy AMS. Chcieliśmy się dowiedzieć:
W czwartek 11 czerwca w południe dostaliśmy oficjalną odpowiedź:
"To nie był pierwszy przypadek, gdy w gablotach, których operatorem jest AMS, nielegalnie wywieszone zostały plakaty. AMS odpowiada przed właścicielem wiat - w tym przypadku to m.st. Warszawa - za ich należyty stan techniczny i estetyczny oraz za to, że treści opublikowane na plakatach nie naruszają przepisów prawa. W przypadkach naruszenia prawa własności spółki, w szczególności umieszczania bez wiedzy i zgody AMS plakatów w gablotach reklamowych,
spółka postępuje zgodnie ze standardową procedurą. W takich sytuacjach nielegalne plakaty są usuwane, a sprawa zgłaszana jest na policję w celu jej wyjaśnienia.
W ostatnich latach czterokrotnie: w lutym i grudniu 2019 oraz w sierpniu i październiku 2018 dokonaliśmy zgłoszeń, jednak na ogół takie sprawy kończyły się niewykryciem sprawcy".
Wcześniej AMS informował nas, że "standardowo takie działanie jest kwalifikowane jako włamanie do gabloty poprzez otwarcie jej przez osoby nieuprawnione oraz kradzież lub dewastacja plakatów znajdujących się w niej". To także nie odpowiada na pytanie, czy to spółka zgłosiła na policję "włamanie i kradzież", czy też takiej interpretacji dokonała policja na podstawie opisu zdarzenia.
Niejasna jest także kwestia zgłaszania przez AMS podobnych incydentów. W lutym 2020 roku w gablotach AMS pojawiły się plakaty krytykujące procedowaną w Sejmie ustawę antyaborcyjną. W internecie znaleźć można nawet filmik dokumentujący akcję nielegalnego rozklejania plakatów.
Zapytaliśmy firmę o to, czy w lutym 2020 zgłoszono ten incydent policji, ale firma pominęła to pytanie.
Tymczasem "Gazeta Wyborcza" - podobnie jak OKO.press - relacjonuje postępowanie policji wymierzone w aktywistów i aktywistki, którzy zamienili plakaty w gablotach AMS. I krytykuje działania policji jako bezprawne i nadmierne formy represji.
W całej sprawie ogromne kontrowersje wzbudzają działania policji. Annie W., która została zatrzymana jako pierwsza
Zatrzymanie Bartłomieja S. odbyło się w obecności żony i noworodka, którzy zostali dopiero co wypisani ze szpitala. Policja
Policja postępowała tak, jakby zatrzymywała pasera czy handlarza narkotyków. Przeszukano nawet piwnicę.
Zatrzymania wynikać miały z powodu niebezpieczeństwa zatarcia śladów przestępstwa. Co więcej,
oba zatrzymania i przeszukania odbyły się na tzw. legitymację, czyli bez nakazu prokuratorskiego.
"To oczywista szykana" - ocenia Piotr Kładoczny. Uzasadnia:
"Nawet w przypadku prawdziwych kradzieży z włamaniem nie robi się takich nalotów, chyba, że są to wyjątkowych przypadków. A tu w dodatku straty oszacowano na 450 zł. Po co w takim razie takie numery? Do tego jeszcze dochodzi do przeszukania bez prokuratorskiego nakazu.
Art. 308 kpk stosuje się, ale tylko wtedy, kiedy to jest absolutnie konieczne, bo grozi obawa utracenia przedmiotu, którego poszukujemy albo ucieczki. To jest tryb pilny, nadzwyczajny.
Wystarczyłoby wezwać tych ludzi na przesłuchanie na komisariat. Są aktywistami, myślę, że chętnie opowiedzieliby, dlaczego wieszają takie plakaty. Takich osób nie trzeba dwa razy prosić. Przeciwnie, chętnie się pochwalą" - mówi Kładoczny..
Nie bez znaczenia było również to, na jak długo zatrzymano aktywistów. Anna W. spełniła w areszcie 41 godzin, a Bartosz S. ponad 20.
"To nie jest też tak, że jak kogoś się zatrzymuje, to jest obowiązek przetrzymywania go 48 godzin. Zatrzymuje się go po to, żeby go przesłuchać, a następnie wypuszcza" - wyjaśnia karnista.
Ramię w ramię z policją represje rozpoczęły również prorządowe media. Zaczął portal wpolityce.pl, który już 9 czerwca podał w jednym ze swoich artykułów imię i nazwisko zatrzymanej aktywistki.
Wieczorem tego samego dnia do nagonki dołączyły "Wiadomości" TVP, które poinformowały o zatrzymaniu drugiego aktywisty. Podano jego imię, nazwisko oraz fakt, że współpracuje z "Gazetą Wyborczą". Na ekranie pojawił się także screen artykułu mężczyzny opublikowanego w "Dużym Formacie" (reporterskim dodatku dziennika). Pasek głosił:
"Hejter z »Gazety Wyborczej« zatrzymany".
Narracja potoczyła się przewidywalnymi koleinami. Pokazano rzecznika Komendy Stołecznej Policji, który opowiadał o przeciwdziałaniu przestępczości. Andrusiewicz z Ministerstwa Zdrowia mówił o "ewenemencie", bo nigdy wcześniej nie zdarzyła się sytuacja, by dziennikarz prowokował "taką falę nienawiści, taką falę hejtu". Cały materiał utrzymany był w tonie, jakby "Gazeta Wyborcza" zleciła swojemu pracownikowi etatowemu podłożenie bomby pod Ministerstwo Zdrowia.
Nie pierwszy raz "Wiadomości" podają dane aktywistów. W lutym 2019 pracownicy TVP nachodzili nawet Elżbietę Podleśną w pracy.
"Wszyscy doskonale wiedzą, że nie chodzi o żadną kradzież z włamaniem, tylko o treści, które znalazły się na tych plakatach. To fatalna informacja dla nas wszystkich. To oznacza, że w ramach debaty publicznej nie możemy się wypowiadać tak jak chcemy w granicach wolności słowa.
Jeśli ktoś uważa się za pokrzywdzonego, może wystąpić na drogę cywilną. Natomiast zatrzymywanie pod pretekstem kradzieży z włamaniem, to działanie contra legem, działanie mające na celu zastraszenie" - wyjaśnia dr Kładoczny. I dodaje:
"Wszyscy odpowiedzialni za walkę z epidemią są przez jednych chwaleni, przez innych krytykowani. Nawet bardzo ostro. W tym szczególnym przypadku dochodzą do tego podejrzenia o brak uczciwości. Cały czas toczy się dyskusja wokół maseczek, respiratorów, podejrzenia o żerowanie na nieszczęściu, interesy ze znajomymi polityków. To zupełnie zrozumiałe, że ludzie chcą coś powiedzieć na ten temat.
To próba zamknięcia ust ludziom, którzy chcą powiedzieć, że minister nie jest kryształowy. Ci ludzie mówią w wyrazisty sposób, bo do takiego przekazu służą plakaty. Moim zdaniem to się mieści w ramach debaty publicznej" - mówi OKO.press karnista.
To nie żadne plotki, ale istotne tematy debaty publicznej. Co się dzieje z pieniędzmi przeznaczanymi na ochronę ludzi, na ratowanie ich i to nawet przed śmiercią. Specjalne, bardzo surowe, pokazowe traktowanie osób, które być może nawet nie dopuściły się żadnego przestępstwa, ma jednoznaczny wydźwięk. Władza ostrzega: »Ludzie, zostawcie ten temat, bo pożałujecie«".
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Komentarze