0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

Na zdjęciu: Dzieci w schronie pod Lwowskim Regionalnym Teatrem Kukiełkowym, 5 marca 2022. (Foto Daniel LEAL/AFP)

Marko ma pięć dni i już dziewięć razy trafił do schronu. A teraz opatulony w becik drzemie. Z jego mamą rozmawiamy o Putinie, bo o czym innym rozmawiać teraz na Ukrainie. Gdy chłopczyk zaczyna kwilić, mama, 25-letnia Alina, przystawia go do piersi. - Ach, jak pięknie ssie - zachwyca się Lilya Merenovich, pediatra z szpitala położniczego przy Mostowej we Lwowie.

Dobrze wie, że mleko nie może smakować wojną. Dlatego przytula Alinę, gładzi ją po głowie, nie stresuj się, mówi, wszystko jest dobrze, jesteś najlepszą matką na świecie, masz najpiękniejsze dziecko, musisz znaleźć siłę na radość, musisz zadbać o siebie i o syna. I wciąż masuje, jakby oksytocyna miała uchronić Marko przed złym urokiem Putina.

Marko ma pięć dni i już dziewięć razy był w schronie
Marko ma pięć dni i już dziewięć razy był w schronie. Lwów, marzec 2022 (fot. Szymon Opryszek)

Schron dla noworodków i rodzących kobiet

Kiedy zobaczysz twarz matki, która pierwszy raz widzi swoje dziecko, to na tą sekundę, dwie wojna przestaje mieć znaczenie - wzrusza się lekarka.

Po twarzy Aliny spływają łzy. Tata synka pojechał do bombardowanego Charkowa, by wywieźć rodzinę. Alina nie wie, że nie ma z nim kontaktu od trzech dni. I że dziadek chłopca wrócił do Kijowa bronić miasta. Jej własna matka to przed nią ukrywa. Rosjanie, ucieczka, cesarka – to za dużo jak na tydzień.

- Wiele naszych pacjentek to uchodźczynie. Niektóre siedziały dwie doby w niewygodnych autach, by dojechać do Lwowa. Duży stres, bo nie dość, że strach przed atakami, to jeszcze niepewność o przyszłość. A wszystko tuż przed rozwiązaniem – mówi dyrektorka Ludmila Sheketa, gdy prowadzi mnie do szpitalnego schronu.

W długim i ciemnym korytarzu mruga świetlówka, pachnie sterylnością, jakby wojna nie miała tu prawa wstępu. Pod ścianą ustawione w rządku łóżeczka na kółkach dla dzieciaków. W jednej sali inkubatory. - Pod ziemią mamy cały potrzebny sprzęt. Możemy przeprowadzić nawet cesarkę – zapewnia Sheketa.

Rozmawiamy w ósmym dniu wojny. Do tej pory urodziło się 129 dzieci, ale podziemnego porodu jeszcze nie było. Taki wydarzył się w jednej z piwnic we Lwowie w trakcie alarmu.

W szpitalu na oddziale są 82 pacjentki, szesnaście z nich to uchodźczynie. Niektóre siedzą na ławkach na korytarzu i głaszczą swoje wojenne brzuchy. Jak kobieta, która uciekła z Doniecka, a teraz uśmiecha się łagodnie i mówi, że chciałaby, żeby to się już skończyło. Brakuje mi refleksu, by zapytać, czy chodzi jej o wojnę, czy o ciążę.

W przypadku alarmu pacjentki są ewakuowane. To nie jest łatwe zadanie dla personelu. I ogromny wysiłek, zwłaszcza dla świeżych mam przykutych do łóżka albo pacjentek z oddziału patologii ciąży.

- Wczoraj zawyła syrena, siedziałam w piwnicy, wzięłam na ręce dwa noworodki i zaczęłam im śpiewać hymn Ukrainy. Czemu te maluszki są winne? Boję się świata, na który ich wyprawiamy – mówi pediatra Merenowicz, gdy Alina ubiera Marko. Po chwili rzuca: - Wychodzą ze szpitala. Normalnie powiedziałabym, że idą do domu.

Ale Marko nie ma domu. Nie położą go w kołysce, ta została w Kijowie. Jego kruche życie spakowane jest do jednej torby.

W dniu, w którym się spotykamy, leją się łzy na pogrzebie tadżyckiego chłopca Amira na cmentarzu muzułmańskim we Lwowie. Podczas rosyjskiego ostrzału w Charkowie jego rodzina chowała się kilka dni w piwnicach. Chłopiec zachorował na zapalenie płuc i zmarł podczas ewakuacji. Miał 40 dni.

Wieczorem we Lwowie zawodzi syrena, a ja myślę o Marko. Do jakiej piwnicy wzięła go pielęgniarka, która zaprosiła uchodźców do siebie?

Przeczytaj także:

Czy wyście już powariowali od tej wojny? W piwnicy w biały dzień?

Przez dziesięć dni wojny snułem się po schronach Lwowa. Podziemne spotkania były okazją, by zapytać mieszkańców, czego się boją.

We Lwowie jest 937 schronów. Aż 571 z nich nie spełnia wszystkich standardów bezpieczeństwa: niektóre są zalane, w innych nie działa wentylacja. Na stronie miasta dostępna jest wirtualna mapa, znajduję m.in. suszarnię wspólnoty mieszkaniowej, pralnię hotelową, czy podziemia teatru. Schron na czas alarmu trzeba wybrać z namysłem, jeszcze zanim zabrzmi syrena lub zawibruje powiadomienie z kanału na Telegramie: „Uwaga! Powietrzny alarm!”

Najlepiej, żeby to nie było budownictwo z lat sześćdziesiątych, czy siedemdziesiątych, rekomenduje Pawlo, 32-letni architekt („Boję się, że wcielą mnie do armii”). Dekadę młodsza Julia nie weszłaby do podziemi bez zasięgu, bo jak inaczej dowiedzieć się o końcu alarmu? Ogarnia ją strach, że Ukraina mogłaby stać się Rosją.

Dobrze by nie było szczurów, bo gryzą – to 8-letnia Elizaweta, która przeżywa, że rosyjska bomba wleci wprost do ukochanego ogródka jej babci.

W ciemnych lochach kamienic i podziemnych parkingach apartamentowców strach rozkłada się na wiele osób. Przeżywany wspólnie, staje się zjadliwy. Nawet z sąsiadem z siódmego piętra, który jeszcze niedawno nie odpowiadał na „dzień dobry”.

Strach domu jednorodzinnego łączy pokolenia jak pępowina. Siedzę w piwnicy z Andriejem i jego żoną, to wypucowana komórka, każda śrubka ma swoje miejsce, a oni dzwonią na komunikatorze do jej dziadka. Jest w Kijowie, ogląda bombardowanie swojego miasta w telewizorze, a nas w oddalonym od pięćset kilometrów Lwowie pyta: Czy wyście już powariowali od tej wojny? W piwnicy, w biały dzień?

Strach to milczenie, płacz, ale i wygłupy. Jak w piwnicy rodziców Sergeja, gdy cieszymy się jak nastolatkowie z butelki słodkiego, owocowego wina. Prohibicja i godzina policyjna pod ziemię nie zaglądają.

– Boję się, że się najebię, ale to i tak nie przyniesie ulgi – smuci się student medycyny, który od kilku dni jeździ busem z Lwowa do granicy, i z powrotem. Pod Medykę wozi uchodźców, tutaj wraca z ubraniami, termowizją, pampersami i lekami, których na Ukrainie wciąż brakuje.

Trzy papugi, pies i wanna

- Heloł, halo, priviet – Koko wita się wylewnie, ale wystarczy wspomnieć o polityce, to stroszy pióra. Niby rodzona w Ukrainie, a „Putin nach…” przez dziób jej nie przejdzie. I chwała bogu, wzdycha Swetlana, która przy Koko stara się nie przeklinać, a przecież podczas wojny ciężko trzymać język za zębami.

- I tu wcale nie chodzi o Putina – piekli się 49-letnia kobieta. – On na gorsze rzeczy zasłużył. Przez tego paranoika giną dzieci, ludzie i zwierzęta. Ale nie przeklinamy, bo w tym domu mieszkają sami kulturalni.

Poza nią są jeszcze: papugi żako Koko, Kira i Roma, kakadu Fila, pies Nona, no i mąż Walerij. Swetlana żyje z pierogów, w niektóre dni i z pięć kilo ulepi, a potem sprzedaje do lwowskich restauracji. Mąż to były oficer, a obecnie pracownik fabryki tytoniu, wezwali go do armii, ale odmówił, bo ma cukrzycę.

Dziś w pokoju zwierzęcym goszczą uchodźców z Kijowa. To młode małżeństwo, niezbyt swojo czują się z ludźmi, lepiej im w zamkniętym pokoju ze zwierzętami. Wraz z nimi w samochodzie do Lwowa dotelepały się ara i osiem innych papug, siedem jaszczurek i cztery świnki morskie.

Swetlana i Walerij z papugą Koko i psem Noną w swoim schronie z wanną. Lwów, marzec 2022, fot. Szymon Opryszek

Rozmawiamy o zwierzętach, którym też wojna zagląda w ślepia. Tylko w pierwszym tygodniu we Lwowie aktywiści uratowali ponad trzydzieści, wszystkie trafiły do „Domu Uratowanych Zwierząt”. Jakaś gospodyni zamknęła w domu osiemnaście kotów i uciekła do Polski, inni uchodźcy na peronie porzucali psy, koty, a plotka głosi, że i papugę. Z kolei świnkę domową odratowano, gdy plątała się po miejskim parku.

Swetlana: - Serce się kraje, bo przecież zwierzęta też czują wojnę. Gdybym mogła to pewnie jakieś bym przygarnęła, ale dom już pełen.

Dom, szary i szeregowy, pamięta lata siedemdziesiąte. Na dole zwierzyniec, na górze mieszka Olha z trójką dzieci. Do budynku przynależą dwie piwnice. Mimo wielu alarmów o możliwym nalocie wroga Swetlana i mąż jeszcze ani razu nie skorzystali ze swojej. Z takim zwierzyńcem to przeprawa, choć ledwie kilka schodków prowadzi do pomieszczenia wyłożonego płytkami. W rogu wanna tak wielka, że ma się ochotę napuścić wody, schować po szyję w pianie i wpatrywać w telewizor, w którym migają obrazy wojny. Spa, mówią gospodarze.

Za to sąsiedzi z góry w schronie są codziennie, często nawet kilka razy. Kiedy tylko syrena zawodzi Olha biegnie tam z dziećmi. Ich piwnica nie przypomina tej Swetlany. Ściany z cegły, zimno, więc na materacach leżą koce. Obok baniaki z wodą, apteczka i dwie skrzynki: jedna na jedzenie, druga na zabawki.

Taras trzyma książkę, Olieksyj figurkę superbohatera, Kataryna lalkę. Wydają się zdezorientowani, w piwnicy się bawią, ale i odrabiają lekcje. Podczas nocnych alarmów do schronu nie chodzą. Ale są gotowi. Odkąd zaczęła się wojna nie używają piżam, od dziesięciu nocy kładą się do łóżek w ubraniu.

- Dzieci wiedzą, że nas napadli. Boją się, to czuć, ostatnio potrzebują się przytulać o wiele więcej. Dlatego wojny im nie pokazujemy, telewizor na górze jest wyłączony – wyjaśnia Olha. – Nie chcę, by jakiegokolwiek obrazy im zostały w głowie. Jako matka cierpię, boję się, że Rosja zniszczy ich dzieciństwo.

Aaa... schron wynajmę na Airbnb

Nie wszystkie lwowskie schrony są jak spa Swetlany.

W pierwszym z ponad dwudziestu, które odwiedziłem garbię się w wąskim korytarzu. To podziemia kościoła garnizonowego św. Piotra i Pawła we Lwowie, które pamiętają czasy jezuitów. Na środku pomieszczenia stoi trumna. To jeden z większych schronów w okolicy rynku, ale teraz jestem tu sam.

W kolejnej piwnicy w bloku z płyty, wspólnej dla wszystkich mieszkańców, kucam przy 15-letnim Jaroslawie, siedzi na wózku inwalidzkim, mama okryła go kocem. Marzy o tym, by zostać inżynierem militarnym. Podziemia nie robią na nim wrażenia. – Przeraża mnie, że Rosjanie bombardują szkoły, jak ostatnio w Żytomierzu. Chciałbym, żeby się już wynieśli z Ukrainy – mówi. A potem śpiewa w kółko: Wolna Ukraina!

Yaroslaw w schronie
15-letni Jaroslaw schronił się w czasie alarmu w jednej z piwnic Lwowa, marzec 2022, fot. Szymon Opryszek

Potem siedzę na kanapie w sutenerze, która na mapie widnieje jako schron. 20 metrów, widok na nogi przechodniów. Młoda para, znajomi lokalnej dziennikarki, kilka dni temu wstawili tu sofę, biurko, czajnik i pochłaniacz wilgoci. – Boimy się krachu finansowego – mówi chłopak, a koleżanka napisze mi potem, wystawili mieszkanie na AirBnb - po najeździe miasta przez uchodźców i dziennikarzy ceny mocno poszły w górę.

W apartamentowcu z początku lat 90. na obrzeżach Lwowa majstruję przy kłódce w komórce lokatorskiej pani Aliny, sprzedawczyni po sześćdziesiątce. Piwnica jest tak mała, że nie mieścimy się we dwoje. Nie zaglądała do niej od grudnia.

Stalowy regał w środku jest jak podręcznik historii nowoczesnej Ukrainy. Zakurzony Grundig z czasów prezydenta Kuczmy. Słoje na wino, które mąż nieboszczyk przywiózł z roboty w Polsce, gdy Ukraina żyła zabójstwem dziennikarza Georgija Gongadze. Kompoty są równie mętne, jak czasy czwartych wyborów i późniejszej Pomarańczowej Rewolucji. Dalej dżemy, głównie truskawka, no i kiszone ogórki i pomidory. Znajduję wieczko z datą 2014, rocznik Donbasu.

Alina do piwnicy nie schodzi, bo za długa droga, więc stan alarmowy spędza w kuchni przy radiu.

- To czego się pani boi?

- Że nie zdążę tego przejeść – uśmiecha się pani Alina znad kiszonek.

Z kolei w minischronie Rostyslawa Waskewicza można się wygodnie położyć. W 2014 roku wziął grube dechy i mocne kołki, zrobił sześć wiszących łóżek dla piątki dzieci i żony. Teraz robią za półki na dżemy i letnie opony. Rostek wykłada na Politechnice Lwowskiej w katedrze konstrukcji budowlanych.

Poznaliśmy się dzień wcześniej w małej kuźni w Winnikach pod Lwowem, gdzie Rostek i inni wolontariusze spawają jeżyki – to stalowe konstrukcje, które mają zatrzymać rosyjskie czołgi.

Kuźnia pod Lwowem, produkcja jeżyków przeciwczołgowych. Marzec 2022, fot. Szymon Opryszek

- Jestem tak zmęczony, że żadna syrena mnie nie obudzi. Z piwnicy nie korzystam, żonie z dziećmi udało się wyjechać do Koszalina, a ja zostałem sam – opowiada po polsku, jego babcia trafiła do Lwowa spod Sanoka podczas akcji Wisła. - Poza tym widzę, jak ten mój blok zbudowali. Teściu ma rację, że w razie bombardowania lepiej uciekać gdzieś w pole.

Od rozpoczęcia wojny Rostek poszedł do schronu tylko raz – gdy zawyła syrena podczas różańca w klasztorze i ojciec kazał wiernym schować się w podziemiach. – Nie boję się, że Rosjanie zaatakują Lwów. Przewiduję, że Putinowi coś się przypadkiem stanie.

Ale wielu lwowian myśli inaczej. Nie chcą też wpuszczać obcego pod ziemię. Większość pytanych mi odmawia. Nim jednak zdążę zagaić o ich lęki, sami z siebie tłumaczą: – Boimy się dywersantów.

Codziennie policyjna infolinia otrzymuje dziesięć tysięcy zgłoszeń o możliwych sabotażystach. W ciągu dziesięciu dni zatrzymano 95 podejrzanych, tylko w obwodzie lwowskim.

Ktoś malował znaki na budynku, ktoś rozklejał ulotki na ogrodzeniu zakładu Bilche-Volytsko-Uhersko, największego magazynu gazu w Europie, to była reklama pralni chemicznej mebli tapicerowanych. Według władz, dywersant chciał zobaczyć, jak często służby sprawdzają okolicę.

Dlatego cywile, którzy patrolują Lwów, schodzą także do piwnic i latarkami celują w ściany i rury w poszukiwaniu wroga.

Babcia bohatera: Niech Putin spłonie w piekle

- U nas wspólne pomieszczenie, nawet wifi mamy, tylko sąsiedzi krzywo patrzą na obcych. Jak ktoś nieznajomy przychodzi, to sprawdzają dokumenty – przeprasza Taras Pankewicz, dyrektor klubu piłkarskiego Karpaty Lwów, któremu też chciałem zajrzeć do piwnicy.

Spotkaliśmy się na boisku treningowym w centrum Lwowa. Za ogrodzeniem widać cmentarz Łyczakowski. Rozmawiamy o Witaliju Sapilo, pierwszym żołnierzu z obwodu lwowskiego, który zginął na froncie. 21-letni dowódca czołgu mieszkał we wsi Sokolniki, od dwunastego roku życia trenował w akademii piłkarskiej Karpatów. Zginął podczas obrony Kijowa.

Na jego pogrzebie zgromadziły się tłumy wiernych. Głównie sąsiedzi, ale do Sokolnik przyjechali też przedstawiciele wojska i koledzy z piłkarskiej akademii Karpatów. Pośmiertne odznaczenie Witalija tytułem Bohatera Ukrainy nikomu nie przynosi ulgi. - Niech Putin zostanie przeklęty, niech spłonie w piekle – płacze do kamer babcia.

Dziadek Mykoła Sapilo: - Zginął jak bohater, a bohaterowie nie umierają.

Grób ukraińskiego żołnierza
Grób Witalija Sapilo, pierwszego żołnierza obwodu lwowskiego, który zginął na froncie. 21-letni dowódca czołgu mieszkał we wsi Sokolniki trenował w akademii piłkarskiej Karpatów. Zginął podczas obrony Kijowa. Marzec 2022, fot. Szymon Opryszek

Kilka dni później przy grobie Sapilo spotykam jego ojca Romana. – Nie mam słów. W dniu śmierci mój syn zadzwonił do żony, że wszystko dobrze. Matka błagała, powiedz prawdę, a on ją uspokajał. I wtedy pocisk uderzył w jego czołg. Jakiś mężczyzna ze wsi wyciągnął go z pojazdu, ale wtedy już nie żył – łka ojciec.

– Czego się teraz boję? Niczego. Chciałbym powiedzieć rosyjskiemu okupantowi: Nie macie tu przyszłości. Nie wypełniajcie rozkazów tego kryminalisty Putina!

Pomyślałem, wejdę do klubowej piwnicy, by poszukać wzmianek o jego synu w klubowych kronikach. Ale Sasza Sawczenko, trener z czasów akademii, podbiegł od razu do ściany i wskazał na zdjęcie swojej drużyny, które wisi na korytarzu.

- Co to był za grajek z Witalija, środkowy obrońca, silny i szybki, z charakterem – opowiada trener. - Historia zatacza koło, w 2014 roku pojechałem z nim na tydzień do Doniecka, został zaproszony na testy do Szachtara. Mieszkaliśmy w jednym pokoju, zżyliśmy się. Wkrótce potem zaczęła się wojna, kto by wtedy pomyślał, że odda życie za ojczyznę z podobnego powodu.

Kilka dni później dzięki dyrektorowi Pankewiczowi udaje się wejść do szkolnego schronu przerobionego na bazę terytorialsów. Większość ochotników do walki z Rosjanami w tym batalionie to ultrasi Karpatów. – Ty z Krakowa, oj, my tam chuliganili z waszymi – spod ziemi wyrasta potężny „Amsterdam”, tak się przedstawia, bo terytorialsi zwracają się do siebie ksywkami. W centrum dowodzenia są jeszcze „Facebook” i „Stodola”.

Ale najważniejszy jest komendant Bard, który siedzi w szkolnej ławce z modną fryzurą i patrzy w obrazek, który dzieciaki narysowały dla swojego nauczyciela, który wstąpił w szeregi armii. W 2014 roku Bard założył batalion terytorialsów i walczył z Rosjanami na wschodzie Ukrainy.

- Wtedy nie mieliśmy tyle doświadczenia. Byliśmy podziemiem, cywilnymi partyzantami. Przez osiem lat stworzyliśmy struktury, jesteśmy lepiej przygotowani do walki. Już wysłaliśmy pierwszych rekrutów na front. Wiemy, że walczymy z trzecią największą armią świata, więc każdy się przyda – opowiada Bard.

[video width="640" height="360" mp4="https://oko.press/images/2022/03/1646474771538501-1.mp4"][/video]

Zostawiamy ekrany z miejskim monitoringiem i ściany oblepione mapami. Wychodzimy z centrum dowodzenia, idziemy korytarzem, w salach okna zastawione workami. W schronie, a zarazem byłej szatni dla uczniów, magazyn z prowiantem. Kilka zamkniętych pomieszczeń, tam terytorialsi trzymają broń.

Pytam się komendanta Barda, czego się boi. – Wielu rzeczy, choćby Białorusi, która może napaść Ukrainę i oddzielić od pomocy z Europy. Ale najbardziej tego, co widzę. Rosjanie nie chcą tylko naszych terytoriów. Strzelają do cywili, bombardują szkoły i szpitale. To nie jest tylko wojna, lecz ludobójstwo. Chcą zniszczyć Ukrainę jako naród.

;
Na zdjęciu Szymon Opryszek
Szymon Opryszek

Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.

Komentarze