0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Agnieszka Sadowska / Agencja GazetaAgnieszka Sadowska /...

Reportaże badawcze ze strefy stanu wyjątkowego przygotowane przez dr. hab. Przemysława Sadurę i dr Sylwię Urbańską pokazują mentalną rzeczywistość, w której znaleźli się zarówno skierowani tam żołnierze, jak i mieszkańcy regionu przygranicznego. W rozmowie z OKO.press Sadura analizuje wpływ kryzysu na granicy na postawy Polaków i nie ma dobrych wiadomości dla PiS.

Socjolog wskazuje, że o ile nastroje wywołane konfliktem z Białorusią mogą krótkoterminowo ratować obóz władzy przed sondażowymi spadkami, to partia rządząca ma coraz więcej problemów z utrzymaniem tej części elektoratu, która głosowała na nią z powodu transferów socjalnych. Do tego siła PiS wciąż ma swoje oparcie w słabości partii opozycyjnych - co również nie musi trwać wiecznie.

Witold Głowacki, OKO.press: Prowadził pan w zonie stanu wyjątkowego badania nad postawami polskich żołnierzy i funkcjonariuszy policji oraz Straży Granicznej, następnie razem z dr Sylwią Urbańską opublikował pan w „Krytyce Politycznej” reportaże badawcze z tych badań. Co pan tam zobaczył jako socjolog? Co realia stanu wyjątkowego robią z ludźmi?

Przemysław Sadura: Zdecydowanie najmocniej uwidocznił się nam fałszywy dylemat, który postawiła przed społeczeństwem partia rządząca: albo ochrona granicy, albo pomoc potrzebującym. Albo zachowujemy się humanitarnie, albo jesteśmy propaństwowi. Ta obłudna alternatywa, konflikt pomiędzy normami, został zinternalizowany przez szeregowych funkcjonariuszy, ale też przez mieszkańców strefy przygranicznej. I ma dla nich dewastujące skutki.

Jeśli polskie władze stawiają sprawę w ten sposób, to nie działamy tak, jak powinno działać sprawne państwo. Polska powinna realizować zobowiązania wynikające z międzynarodowych konwencji. Tymczasem nie przyjmujemy wniosków azylowych od uchodźców, nie zapewniamy im godnych warunków doczekania tego, czy ich wniosek zostanie rozpatrzony. Zamiast tego brutalnie wypychamy ich za granicę, z powrotem do lasu i na bagna. To jest robione rękami funkcjonariuszy służb.

Ci żołnierze, strażnicy graniczni, policjanci są rozdarci między rozkazami i wytycznymi a zupełnie podstawowym moralnym imperatywem – nie krzywdzić, pomóc potrzebującym.

Zwłaszcza wtedy, gdy mamy do czynienia z kobietami, dziećmi, ludźmi osłabionymi wielodniowym, a często wielotygodniowym przebywaniem w trudnych warunkach.

Jak działa na nich ten dylemat?

Myślą mniej więcej tak: z jednej strony jesteśmy tu po to, żeby chronić granicę, chronić nasze państwo, z drugiej strony mamy odruch moralny, żeby pomóc i musimy go w sobie stłumić. Masz wybierać, czy zachować się jak żołnierz, czy jak człowiek. Psychiczne koszty tego są ogromne.

Podobnie jest w przypadku mieszkańców. Z perspektywy bezpiecznej i wygodnej Warszawy my sobie tego jednak nie wyobrażamy. Łatwo jest nam oceniać tych ludzi na granicy, mówić, że zachowują się w ten czy inny sposób. Ale nam „nie grozi”, że w środku nocy ktoś zapuka do naszych drzwi i poprosi o udzielenie noclegu. A tam na granicy regularnie dochodzi do takich sytuacji. Można natomiast spróbować to sobie wyobrazić. Jeżeli samotna, starsza kobieta - a wiele takich mieszka we wsiach, w których prowadziliśmy badania - jest budzona w nocy i jakiś młody mężczyzna, czy nawet chłopak, szuka schronienia, prosi żeby go wpuścić i pozwolić mu przespać się chociaż kilka godzin, żeby się ogrzał i miał siłę ruszyć dalej, ona jest rozdarta między zwykłym ludzkim lękiem, a poczuciem, że jednak chciałaby pomóc.

Przeczytaj także:

I co robi? Otwiera drzwi?

Najczęściej tych drzwi nie otwiera. Ale zostaje z poczuciem winy i wyrzutami sumienia, które mają efekt szkodliwy dla psychiki. Tym bardziej kiedy rano słyszy, że Straż Graniczna zatrzymała tego chłopca i wywiozła do lasu. To jest chyba coś, co uderzyło nas najbardziej.

Sprzeczność norm na poziomie państwa, przełożyła się na potężne wewnętrzne konflikty i mieszkańców i funkcjonariuszy służb. To jeszcze bardziej pogarsza i tak kiepską po pandemii kondycję psychiczną polskiego społeczeństwa.

Kiedy przeniesiemy się z powrotem do świata poza strefą stanu wyjątkowego i spojrzymy na kryzys graniczny z perspektywy zwykłych Polaków filtrowanej przez media tradycyjne i społecznościowe, zobaczymy, że widzą głównie obrazy w rodzaju „bitwy pod Kuźnicami", że dociera do nich przede wszystkim przekaz formułowany przez rządzących i służby. Jak to wpływa na nastroje społeczne? Z badań sondażowych wiemy, że poparcie dla twardej polityki państwa na granicy jest całkiem spore i wykracza poza elektorat PiS. Czy to może być nowym paliwem dla rządzących?

Wydaje się, że tak. Granica jest miejscem konfliktu władców marionetek – Jarosława Kaczyńskiego i Aleksandra Łukaszenki. Obaj posługują się uchodźcami w sposób instrumentalny. Oczywiście długo można opowiadać o tym, co robi reżim białoruski, bo jest to rzecz bez precedensu, żeby na taką skalę użyć uchodźców jako „broni” w hybrydowym starciu. Z drugiej strony, to, co robi PiS, jest dokładnie komplementarną strategią. W PiS powszechne było i jest poczucie, że kryzys uchodźczy spadł im jak z nieba - dokładnie w momencie, kiedy mieli problemy z zakomunikowaniem Polskiego Ładu i notowania nie wystrzeliły w górę, tak jak miały za sprawą tego programu wystrzelić.

Dlaczego PiS na tym zyskuje?

Mamy do czynienia z nasilającą się od lat polaryzacją postaw Polaków, która dotyczy też ich stosunku do uchodźców. Już konflikt w Usnarzu, jeszcze przed wprowadzeniem stanu wyjątkowego, pokazał to bardzo wyraźnie. Ubywa niezdecydowanych.

Z jednej strony przybywa tych, którzy patrzą na sytuację wyłącznie z punktu widzenia humanitarnej narracji, mówiąc po prostu: „przyjmijmy wszystkich”, żaden człowiek nie jest nielegalny, a zapominają, że mamy też jednak do czynienia z elementem jakiegoś hybrydowego starcia. Z drugiej strony na znacznie większą skalę przybywa tych, którzy po prostu boją się uchodźców albo są wobec nich uprzedzeni. To miks różnych postaw. Nie jesteśmy społeczeństwem szczególnie tolerancyjnym, otwartym na innych. Nawet jeśli w PRL nie byliśmy takim kulturowo-narodowościowym monolitem, jak się wydaje, to nasze ponowne doświadczenie z wielokulturowością jest jednak stosunkowo krótką historią. Mamy więc do czynienia z przeróżnymi uprzedzeniami, w tym z islamofobią i rasizmem od 2015 roku podsycanymi przez PiS.

Tym jednak, co moim zdaniem w największym stopniu odpowiada za wzrost poparcia dla rządzących od początku kryzysu uchodźczego, jest narastający strach.

Przed czym?

Przed wojną, Białorusią, Rosją i przed tą „falą uchodźców”, którzy mieliby „zalać” Polskę i Unię Europejską. A strach powoduje, że empatia spada. To są emocje, które nie współwystępują na poziomie samej konstrukcji mózgu. Strach wyklucza empatię. Sądzę, że PiS instrumentalnie traktuje przepisy i wprowadza stan wyjątkowy nie po to, żeby uspokoić sytuację, bo przecież zwykle po to się wprowadza takie rozwiązania, tylko po to, żeby zwiększyć niepokój, poczucie zagrożenia. I uruchomić efekt zwierania szeregów, wspierania przywódcy.

Przez długi czas PiS na tym korzystał. Jeżeli teraz, w ostatnim czasie, widzimy jakieś tąpnięcie w sondażach, to z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, można powiedzieć, że to nie kryzys humanitarny na granicy jest jego przyczyną, tylko wysoka inflacja, ceny paliw na stacjach i schizofreniczna postawa państwa, przede wszystkim sprzeczne komunikaty wysyłane przez NBP co do tego, czy mamy do czynienia ze wzrostem cen.

Wiosną mieliśmy inną sytuację. W sondażach widać było efekt zmęczenia Polaków kolejnymi falami pandemii oraz to, co opisał pan w swoich badaniach jako „koniec 500 plus” - wyczerpywanie się kwestii transferów socjalnych jako paliwa wyborczego. Konflikt na granicy to brzytwa, której chwyta się tonący, czy PiS złapał grunt także na innych polach?

Wróciłbym nawet nie do raportu „Koniec hegemonii 500+”, tylko do jeszcze wcześniejszych badań o politycznym cynizmie Polaków, także prowadzonych ze Sławomirem Sierakowskim. Wtedy próbowaliśmy opowiedzieć, co zaobserwowaliśmy, badając motywacje wyborców PiS. Najkrócej: PiS ma dwa elektoraty – elektorat 500+ i elektorat 500-. Ten drugi jest dużo większy, to są ludzie ideologicznie przekonani do tej wizji świata i Polski, którą im proponuje Prawo i Sprawiedliwość. To wizja konserwatywna, raczej nacjonalistyczna, a na pewno silnie narodowocentryczna. Konserwatywna w tym sensie, że jednocześnie katolicka i nastawiona na nietolerancję. "Elektorat 500-" to zatem ci wyborcy, którzy z PiS-em pójdą już z uwagi na same propozycje ze sfery światopoglądowej. Ale tak naprawdę ważniejszy i kluczowy dla sukcesu wyborczego PiS był ten dużo mniej liczny, za to przesądzający o możliwości uzyskania większości w parlamencie elektorat 500 plus. Określiliśmy go jako cyniczny.

Ale w słowie "cyniczny" nie chodzi o moralne potępienie.

Nie. Każda partia ma swój własny cyniczny elektorat. W przypadku PiS to byli ludzie, którym niekoniecznie podoba się ta nacjonalistyczno-katolicka twarz Polski w wydaniu PiS-u, ale zagłosowali na tę partię właśnie ze względu na jej sztandarowy wyborczy program, czyli 500 plus, które było największym transferem socjalnym w dziejach Polski po 1989 roku. To byli też ludzie, którzy poparli PiS ze względu na diagnozę, z którą ta partia szła do władzy. A były to tezy o słabości polskiego państwa i o tym, że trzeba je wzmocnić, żeby w Polsce żyło się lepiej. Zwłaszcza tym, którzy byli ofiarami - albo przynajmniej nie byli beneficjentami - transformacji.

To ten elektorat zadecydował o zwycięstwie PiS w 2015 roku. Teraz zaś, w sytuacji, w jakiej byliśmy na wiosnę, okazało się, że po sześciu latach rządów, rzeczywistość mówi władzy „sprawdzam”.

Pierwsze wybory PiS wygrało diagnozami dotyczącymi słabości państwa i obietnicami ich naprawy, również poprzez 500 plus. Drugie wybory wygrało, strasząc tym, że opozycja to 500 plus odbierze. Ale w środku pandemii i drugiej kadencji okazało się, że to 500 plus powoli odbiera wcale nie opozycja, a inflacja. Program odbudowy państwa nie zadziałał. Jedyne, co PiS zdołał dowieźć, to program rozdania prawie wszystkim pieniędzy pod hasłem „zadbajcie sami o swój dobrostan”. Problem w tym, że odbyło się to kosztem budżetu – i w efekcie doszło w Polsce do erozji systemu usług publicznych. Wizja budowy państwa bezpieczeństwa socjalnego, państwa dobrobytu, które Polacy znają z innych krajów Unii Europejskiej, Skandynawii czy Wielkiej Brytanii, znów zaczęła się oddalać.

A Polacy właśnie takiego państwa od PiS oczekiwali?

Badania, które przeprowadziliśmy, pokazały nam wyraźnie, że Polacy oczekują, że państwo dostarczy im usług publicznych na satysfakcjonującym nawet klasę średnią poziomie. I że będzie to poziom, na którym te usługi funkcjonują w innych krajach UE, które stały się dla nas punktem odniesienia. Ale z drugiej strony ten powszechny wśród Polaków brak elementarnego zaufania do instytucji publicznych i do państwa, powoduje, że nie jesteśmy gotowi zaakceptować wzrostu podatków. Bez tego zaś nie da się tak naprawdę wzmocnić funkcjonowania systemu usług publicznych państwa.

500 plus okazało się tu drogą na skróty, ale to szalbierstwo zostało ujawnione przez pandemię. I stąd ten zimowo-wiosenny zjazd poparcia dla PiS. Dodajmy do tego jeszcze nieumiejętne zakomunikowanie Polskiego Ładu. Przecież na temat tego programu do opinii publicznej przebiło się głównie to, że wzrosną składki zdrowotne i podatki, państwo zabierze samorządom – i ogólnie nie wiadomo co się z tym wszystkim stanie. To także spowodowało, że elektorat 500 plus zaczął topnieć.

To, co się dziś dzieje na granicy, jest próbą wyciśnięcia przez PiS jeszcze więcej z "elektoratu 500-", choć wydawałoby się, że już nie da się więcej wycisnąć.

Coś podobnego było widać przy wyborach prezydenckich. Przecież o ich korzystnym dla PiS wyniku zadecydowało jeszcze większe zmobilizowanie najstarszych wyborców i tych tradycyjnych społeczności wspierających PiS. Wydawałoby się, że już wcześniej dokonano na tym polu cudów mobilizacyjnych, a tymczasem udało się ugrać jeszcze trochę więcej. Cały czas mamy więc do czynienia z próbami rekompensowania utraty "elektoratu 500+" przez rosnący "elektorat 500-", czyli ten, który z powodów ideologicznych wspiera Prawo i Sprawiedliwość.

Sytuacja na granicy uruchomiła jeszcze jeden ciekawy proces. Ludzie z jednej strony widzą, że PiS sobie tam nie radzi, państwo sobie nie radzi, ale w związku z tym, trzeba je jeszcze bardziej wesprzeć. To jest trochę paradoksalne, ale pamiętajmy, że mówimy o tych wyborcach, którzy ideologicznie są już przekonani do wizji Polski i świata, którą PiS w ten sposób lansuje. Jednak samym "elektoratem 500-" PiS nie wygra wyborów, nawet posiłkując się sterydami w postaci kryzysu uchodźczego. Może być bardzo silną i groźną opozycją, ale samodzielnie nie wygra wyborów. To byłaby strategia na przeczekanie, przegrupowanie i powrót do walki o elektorat o bardziej ekonomicznych motywacjach.

Ale mimo wszystko obóz władzy nadal prowadzi w sondażach i jego pozycja wydaje się względnie niezagrożona mimo okresowych spadków. Dlaczego PiS wciąż pozostaje hegemonem polskiej polityki? Może jest silny słabością partii opozycyjnych?

Zgoda. Żeby doszło do zmiany władzy, PiS musi mieć z kimś przegrać. A póki co opozycja jest pochłonięta walkami wewnętrznymi. Powrót Donalda Tuska do polityki to akcja, która zwiększyła notowania PO i doprowadziła do przetasowania politycznego, ale tylko w obrębie samej opozycji. To faza, gdy na opozycji dopiero kształtuje się nowa struktura i musi się ustabilizować poparcie poszczególnych partii, więc trwają nerwowe rozgrywki. I w związku z tym elektorat opozycji nie ma do czynienia z monolitem.

To widać nawet w takich środowiskach społecznych, które są matecznikiem opozycyjnych elektoratów. Wyborcy PiS zwykle przebywają w otoczeniu innych wyborców PiS. Ich wizja świata nie jest poddawana ciągłym negacjom. Tymczasem przedstawiciele elektoratów opozycyjnych - oczywiście trochę upraszczając, socjologicznie to jest trochę bardziej skomplikowane - wśród swoich członków rodziny, znajomych, kolegów z pracy, mają zwolenników innych partii opozycyjnych. W ich otoczeniu może więc dochodzić do sporów między zwolennikami PO, Hołowni, Lewicy, do tego jeszcze dorzućmy PSL. To trochę utrudnia zadanie opozycji, która nie dysponuje premią za jedność, a nawet jest karana za wewnętrzny konflikt.

Polacy regularnie deklarują, że konfliktów w polityce nie lubią. Tu zaś nie dość, że mamy konflikty między poszczególnymi partiami opozycji, to jeszcze mamy silne konflikty wewnątrzpartyjne. Powrót Tuska wcale nie był bezkolizyjny, to też było jednak tąpnięcie w PO, a także spuszczenie resztek powietrza z balonu, który napompował Trzaskowski w wyborach prezydenckich. Skutkuje to nową odsłoną walk frakcji. Lewica to już absolutna katastrofa wizerunkowa – przy czym mówię tu głównie o konfliktach Czarzastego z opozycją wewnątrzpartyjną w SLD. Opozycja więc wciąż zdaje się pochłonięta przede wszystkim rozgrywkami wewnętrznymi.

To dla politologów, socjologów polityki, nawet dla komentatorów życia politycznego, może być rzecz dosyć oczywista – bo to dość naturalna faza przed przygotowaniami do kampanii wyborczej. Ale dla samych wyborców opozycji to nie jest rzecz do końca zrozumiała.

Sami wyborcy partii opozycyjnych też zdaje się niespecjalnie kochają swoje partie i niespecjalnie są im oddani. A już tym bardziej w porównaniu z tradycyjnym elektoratem PiS.

Wyborcy właśnie w ten sposób zsocjalizowali się do życia politycznego, że bardzo mocno utożsamili się z cynizmem i instrumentalnym podejściem do tej sfery.

My politykę kochamy nienawidzić. Jak się na badaniach focusowych zapyta Polaków o ich opinie na temat życia politycznego, to uszy więdną. Oczywiście każdy chce się na ten temat wypowiedzieć. Do partii, na które głosujemy, mamy stosunek warunkowy, z ogromnym dystansem. To co spajało i cały czas jeszcze spaja elektorat opozycji, to jest niechęć do PiS, a nie przywiązanie do jakichś konkretnych wartości, czy programów lansowanych przez partie, na które głosujemy. Opozycja musi mieć atrakcyjną propozycję dla ludzi, których nie łączy nienawiść do PiS.

Może trzeba do tego klucza klasowego? Jesienią ukazały się ciekawe badania IBRIS „Gra w klasy”, według których aż 72 procent Polaków utożsamia się obecnie z klasą średnią, co wprawdzie z socjologicznego czy ekonomicznego punktu widzenia jest lekkim absurdem, ale dobrze ujawnia realne aspiracje klasowe polskiego społeczeństwa. Czy jest tak, że któraś z wiodących partii opozycyjnych ma taką ofertę dla realnej i wyimaginowanej klasy średniej, że mogłaby spróbować uczynić z tego wyborcze paliwo?

Kwestia klasowa w polskiej polityce, a zwłaszcza w wyborach, to jest jednak spory problem. Najpierw przez długi czas socjolodzy i politolodzy powtarzali nam, że wybory polityczne w Polsce nie wynikają z klucza klasowego, może poza takimi partiami jak PSL i Unia Demokratyczna, a później Unia Wolności, czyli takimi partiami, które były klasowe z samej swej natury. PSL była kiedyś partią rolników, dziś jest raczej partią mieszkańców wsi, a z drugiej strony Unia Demokratyczna i Unia Wolności były partie inteligenckimi. Ale i tak zmiennych klasowych bardzo rzadko używano do wyjaśniania świata i polityki. Bo były inne zmienne, które to miały wyjaśniać lepiej.

A wyjaśniały?

Nie wyjaśniały. Teza o nieklasowym charakterze polskiej polityki była nieprawdziwa. Wystarczyło przyjrzeć się danym o frekwencji w wyborach, by zobaczyć, że ich uczestnicy są bardzo silnie uklasowieni. Im wyższe wykształcenie, im większa miejscowość zamieszkania, im wyższe zarobki - tym frekwencja w wyborach była większa. Klasowość jak najbardziej była w polskiej polityce obecna, pozostawała tylko niewypowiedziana, nienazwana. Nawet partie mające charakter stricte klasowy jak UW czy PSL, stroniły od klasowej retoryki.

UW wcale tak bardzo nie stroniła...

UW nie stroniła od demonstrowania klasowej wyższości, ale to nie była przemyślana, klasowa retoryka, to było zupełnie coś innego. Nie było też w latach 90. partii, która na przykład nazwałaby wprost zachodzące wtedy procesy transformacji i pozostawianie wiele osób za burtą zmian. Mieliśmy do czynienia raczej z niedopowiedzianymi zjawiskami populistycznymi albo z dyskursem o „złodziejskiej prywatyzacji”, który najwyżej ocierał się o kwestię interesów nieuprzywilejowanych grup społecznych. W ten sposób stworzono zapotrzebowanie na taką partię jak PiS, czy może możliwość zaistnienia takiej partii jak PiS.

Ostatecznie więc to PiS znalazł klasowy klucz do polskiej polityki. Kto chce grać w klasy, musi mu ten klucz odebrać.

To było widać bardzo wyraźnie w kolejnych wyborach, PiS ma bardzo mocną pozycją właśnie wśród tych wyborców, którzy są nieuprzywilejowani, wśród klas ludowych, wśród tych, którzy może i deklarują, że są członkami klasy średniej, ale bardziej to świadczy o ich aspiracjach niż o realnej pozycji społecznej.

Zresztą to nasze masowe utożsamianie się z klasą średnią widoczne i we wspomnianych badaniach IBRiS i w wielu wcześniejszych, to nie jest jakiś niewyjaśnialny fenomen. Znamy go ze społeczeństw zachodnich. W Polsce już na początku lat 90. zaczęliśmy sobie tworzyć narrację o społeczeństwie klasy średniej, wielokrotnie powielaną przez media i klasę polityczną. To się ostatecznie stało głównym biegunem organizującym nasze aspiracje i samoobraz społeczeństwa. I także dlatego PiS był w stanie tak mocno uderzyć w egalitarystyczne struny i zmobilizować wykluczonych i zmarginalizowanych hasłem wstawania z kolan. To nie były czcze słowa, tylko konkretne programy transferów socjalnych, za sprawą których te aspiracje do bycia częścią klasy średniej stały się przypadku wielu polskich rodzin całkiem realne. I tak się teraz sprawy mają – klasy ludowe należą dziś politycznie do PiS, także za sprawą ich klasowych aspiracji, na które PiS bardzo skutecznie odpowiedział.

Czy jest ktoś, kto by mógł odebrać PiS ten klasowy elektorat?

Wydawałoby się, że to mogłaby być lewica, która powinna odwoływać się do osób najmniej uprzywilejowanych. Ale póki co lewica ma elektorat najbardziej uprzywilejowany. W pewnym sensie jest spadkobiercą UW czy UD – ma ten najlepiej wykształcony, najbardziej wielkomiejski elektorat na tle innych partii politycznych. To elektorat dużo bardziej autorefleksyjny niż elektorat Unii Demokratycznej, jednak ta zdolność do autorefleksji buduje nową dystynkcję. To jest środowisko, które póki co jest raczej zakładnikiem klasowej polityki PiS, a nie podmiotem kształtującym własną.

Jeśli ktoś mógłby odebrać PiS część elektoratu ludowego, to wydaje się, że raczej partie z kręgu populizmu antyeuropejskiego czy antyklimatycznego. Konfederacja i ziobryści. No może jeszcze populizm agrarny w stylu Agrounii. Nieprzypadkowo jedna z najciekawszych walk o elektorat trwa dziś na prawej flance Prawa i Sprawiedliwości. Otwarte są pytania, czy PiS zachowa ten elektorat, czy właśnie będzie próbować raczej przesuwać się do centrum, a pozostawi tych wyborców Ziobrze i Konfederacji oraz na ile Konfederacja będzie ich pozyskiwać i czy kiedyś dojdzie do koalicji między tymi partiami. Tam się w każdym razie naprawdę dużo dziś dzieje.

Wróćmy jeszcze na drugą stronę sceny. Wśród najbardziej zaangażowanych części elektoratu opozycji, ludzi, którzy szli w pierwszych rzędach manifestacji KOD czy Strajku Kobiet, słychać teraz coraz częściej wyrazy zniechęcenia, czy nawet demobilizacji. Że tyle lat trwa walka i niewiele z niej wychodzi, że opozycja – w sensie politycznym – nie potrafi tego zdyskontować. Czy widać jakąś próbę odpowiedzi ze strony partii opozycyjnych?

Tutaj wychodzi problem z komunikacją partii politycznych z ich elektoratami. Jak już mówiliśmy, Polacy generalnie nastawieni są wobec partii politycznych bardzo negatywnie. Gdy zapytamy o zaufanie do instytucji i stworzymy ranking, to właśnie one zamykają stawkę. Dlatego tak wiele nowych partii odżegnywało się od nazywania ich partiami. Miały być rozmaitymi ruchami czy platformami, ale nie partiami. Długie lata różnych cynicznych i brutalnych zachowań polityków ukształtowały przeświadczenie większości Polaków, że wszelkie postulaty zgłaszane przez partie, mają z definicji instrumentalny charakter. A zatem nie ma co liczyć, że najważniejsze dla nas światopoglądowe postulaty zostaną spełnione, bo kiedy przyjdzie co do czego, to partia liberalna czy lewicowa zawsze pójdzie na kompromis z Kościołem, czy na ustępstwa względem prawicy.

Tak przez lata wyglądała polityka w III RP. I trudno jest dziś odbudować to zaufanie. Najlepiej chyba widać to wśród najmłodszego elektoratu, który na poziomie deklaracji wydaje się mieć najbardziej lewicową orientację. Kiedy zapytamy młodych Polaków - a zwłaszcza młode Polki, bo różnica genderowa jest tu uderzająca - o ich orientację polityczną, to będzie ona lewicowa. Ale kiedy zapytamy o poparcie dla partii politycznych, to już nie Lewica jest tego beneficjentem. Wśród najmłodszych wyborców panuje takie przekonanie, że w zasadzie nie ma takiej siły, którą można z czystym sumieniem poprzeć. Wiadomo, kto jest wrogiem, ale nie wiadomo, kto miałby być najlepszym gwarantem naszych postulatów. Oczywiście to może być zniechęcające, a może też wręcz prowadzić do sytuacji w której polityka przestaje się jawić jako sfera, w której możemy znaleźć jakiekolwiek rozwiązania.

Skutkiem może być odwrót od polityki? Jakaś nowa forma emigracji wewnętrznej?

I tak, i nie. Skrajne rozczarowanie może też być zapleczem dla ruchów, które obserwowaliśmy już wcześniej w Europie. Takich, które znosiły cały establishment polityczny przynajmniej na moment ze sceny i wprowadzały zupełnie nowych aktorów. Wydawało się przez moment, że choćby Ogólnopolski Strajk Kobiet może być taką organizacją - z wielu powodów, nie będę tu tego rozwijał, to się jednak nie wydarzyło. Ale podobnych prób będzie jeszcze wiele. I jeżeli politycy Platformy i Lewicy nie odbudują zaufania do siebie, nie staną się w oczach wyborców wiarygodnymi reprezentantami nie tylko interesów, ale też postulatów światopoglądowych, tylko będą postrzegani jako kalkulujący gracze - kombinatorzy, to trudno, żeby wyborcy ufali im choć trochę bardziej.

Nie zadziała też żadna polityka oparta na budowaniu dystynkcji, czy poczuciu moralnej wyższości wobec wyborców innych partii. To poczucie moralnej wyższości pojawia się też i dziś – w kwestii kryzysu humanitarnego na granicy. My tutaj w Warszawie gotując zupy dla uchodźców, czy zbierając dla nich ubrania, albo pieniądze, łatwo zyskujemy poczucie moralnej wyższości nad innymi – tymi, którzy tego nie robią. To poczucie nie jest czymś ani nowym, ani rewolucyjnym – największy problem polega jednak na tym, że nie doświadcza go większość, lecz mniejszość. To jest poważny kłopot, bo moralna wyższość może być kluczem do polityki, tylko wtedy, gdy dotyczy większości. Tymczasem w przypadku partii inteligenckich, mniejszościowych, utwierdzanie się w poczuciu moralnej wyższości wewnątrz własnej bańki to jest najgorsza możliwa strategia.

Przemysław Sadura

Dr hab. Przemysław Sadura, jest profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, wykładowcą Wydziału Socjologii UW i kuratorem Instytutu Krytyki Politycznej. Opublikował książkę „Państwo, szkoła, klasy”, a wraz ze Sławomirem Sierakowskim raporty „Polityczny cynizm Polaków” i „Koniec hegemonii 500 plus”. Z Sylwią Urbańską pisze reportaż socjologiczny z granicy polsko-białoruskiej „Obcy w naszym kraju”. Jego najnowsza część Tam, gdzie ich zbierają i „gonią” z powrotem jest dostępna na stronie „Krytyki Politycznej”.

;

Udostępnij:

Witold Głowacki

Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.

Komentarze