"Nie ma naszej zgody na to, żeby w imię zwycięstwa w wyborach handlować rzeczami, które wymagają ogromnego namysłu, wielomiesięcznych, a nawet wieloletnich negocjacji" - opowiada OKO.press organizatorka demonstracji
Przeciwko spotkaniu Andrzeja Dudy z Donaldem Trumpem w Waszyngtonie protestuje grupa Polaków. Zamierzają zebrać się z transparentami dzisiaj (24 czerwca) ok. 15:30 czasu polskiego w okolicach Białego Domu. OKO.press rozmawia z Izabelą J. Barry, jedną z głównych organizatorek wydarzenia o tym, co chcą zamanifestować Polacy mieszkający w USA, jakie mają problemy z głosowaniem w zbliżających się wyborach oraz o tym, jak wygląda życie w jednym z najbardziej dotkniętych przez koronawirusa krajów.
Dominika Sitnicka, OKO.press: Jak będzie wyglądała manifestacja w Waszyngtonie?
Izabela J. Barry: Tego jeszcze nie wiemy. Mamy pewną koncepcję, ale wszystko okaże się na miejscu. Początkowo mieliśmy się zebrać w Parku Lafayette przed Białym Domem. Parki mają swoją administrację, która już się z nami kontaktowała i pytała o szczegóły: kim jesteśmy, dlaczego protestujemy. Taka rozmowa to warunek, żeby aplikacja została rozpatrzona. Jesteśmy pierwszą organizacją od początku pandemii, która ma obiecane zezwolenie na demonstrację.
Będą jakieś specjalne obostrzenia?
Oczywiście. Musimy mieć maski, nie wolno nam stać obok siebie, mamy trzymać dystans. Nie możemy używać megafonów ani nie wolno nam niczego postawić na ziemi, gdybyśmy na przykład chcieli rozdawać broszurki czy gadżety.
A gdzie się zbieracie?
Sytuacja jest dynamiczna. Planowaliśmy się spotkać w okolicach pomnika Kościuszki, który stoi w parku Lafayette, po drugiej stronie ulicy od Białego Domu. Okazało się jednak, że w poniedziałek były tam duże spontaniczne protesty, próbowano strącić pomnik Andrew Jacksona. Cała okolica jest teraz odgrodzona.
W związku z tym demonstracja została w ostatniej chwili przeniesiona pod rezydencję ambasadora Wilczka, przy 3041 Whiteheaven Street. Według informacji to tam Andrzej Duda ma spędzić poranek.
Ale to nie jest wcale najważniejsze, czy Duda nas będzie widział, czy nie. I tak się dowie. Zaprosiliśmy prasę, powiadomiliśmy dziennikarzy. Najważniejsze to tam być, zaprotestować.
Co Państwa zdaniem znaczą odwiedziny Andrzeja Dudy u Donalda Trumpa przed samymi wyborami?
W świadomości przeciętnego człowieka o prawicowych zapatrywaniach Trump jest głową światowego mocarstwa, a zaproszenie Trumpa wystosowane do Dudy jest aktem niezwykłej przyjaźni i uznania. Duda przyjeżdżając tutaj natychmiast podbija sobie notowania faktem, że ktoś taki się z nim spotyka. Trumpowi chodzi o to, żeby jak najszybciej sprzedać, co się jeszcze da sprzedać. Jestem pewna, że Duda podpisze wszystko bez mrugnięcia okiem, co mu Trump podsunie. Wiemy, jak problematyczna jest sprawa z przeniesieniem do Polski żołnierzy amerykańskich stacjonujących w Niemczech.
Niemcy nie płacą tyle, ile Trump by sobie życzył.
I dlatego Państwo demonstrują?
Tak. Chcemy wyrazić sprzeciw wobec kilku rzeczy. Nie ma naszej zgody, nas - Polaków mieszkających w Ameryce, żeby nasz prezydent zachowywał się jak uczniak, który nie zdaje sobie sprawy z podstawowych zasad demokracji. Nie ma naszej zgody na to, żeby w imię zwycięstwa w wyborach handlować rzeczami, które wymagają ogromnego namysłu, wielomiesięcznych, a nawet wieloletnich negocjacji. Nie powinno być takiej sytuacji, że na trzy dni przed wyborami prezydent państwa, będący w tych wyborach kandydatem, przyjeżdżał do amerykańskiego przywódcy, żeby sobie zabezpieczać głosy. To jest nie tylko niemoralne, ale też niemądre.
Chcemy także - i to jest bardzo ważny element naszego protestu - dać wyraz naszemu oburzeniu dehumanizującym językiem Dudy wobec osób LGBT.
Będą z nami przedstawiciele grup działających na rzecz równości, między innymi Human Rights Campaign, która współpracuje z polską Kampanią Przeciw Homofobii. Reszta z nas to członkowie Polish Civic Association, organizacji z Waszyngtonu, oraz Obywatelski NYC.
Czym się zajmują te organizacje?
To są struktury, które się zawiązały w 2015 roku zaraz po objęciu przez PiS władzy. Najpierw działaliśmy w ramach KOD-u, a potem stworzyliśmy nową formację. Ale zajmujemy się tym samym. Trzymamy rękę na pulsie, czyli obserwujemy wydarzenia w Polsce, protestujemy, gdzie dzieje się coś złego, czy to związanego z praworządnością, czy prawami człowieka. Staramy się wspierać demokratyczną opozycję w Polsce.
Jedną z naszych inicjatyw jest GUL - Greenpoincki Uniwersytet Latający, założony na wzór dawnych uniwersytetów latających z przełomu XIX i XX w. Staramy się zapraszać ludzi, którzy powiedzą nam coś mądrego o sytuacji w Polsce albo generalnie o problemach współczesnej demokracji.
Kogo udało się Państwu zaprosić?
Między innymi Jana Smoleńskiego. Opowiadał o Konstytucji 3 maja, akurat była rocznica. Mieliśmy też spotkanie z okazji rocznicy powstania KOR-u. Naszym gościem była Irena Grudzińska-Gross. Podczas ostatniej wizyty w Polsce rozmawiałam z kilkoma znaczącymi osobami, ale musimy czekać, aż któraś z nich przyleci do Nowego Jorku. Nie mamy funduszy, żeby samodzielnie organizować takie podróże. Takie spotkania, wykłady, dyskusje, podczas których możemy roztrząsać problemy współczesnego świata, to jedna z dróg kreowania społeczeństwa mądrych i świadomych obywateli.
Bardzo nam zależy na edukowaniu polskiej społeczności w USA.
Istnieje opinia, że Polonia amerykańska jest konserwatywna, bezkrytycznie i masowo popiera PiS.
To nie do końca prawda. Polacy w Ameryce są tak samo różnorodni, jak w Polsce. Mają prawo głosować, choć cały czas sugeruje się nam, że powinniśmy się pozbyć naszych praw obywatelskich, prawa głosu.
Nie lubię też wyrażenia Polonia. Bo Polonia to bohater „Latarnika”, który rzuca się na ziemię i zalewa łzami, kiedy czyta pierwsze strony „Pana Tadeusza”. My jesteśmy Polakami mieszkającymi w Ameryce. Możemy w każdej chwili wrócić, jeżeli podejmiemy taką decyzję. I wielu z nas się na to decyduje. W Polsce mamy rodziny, swoje miejsca, interesy. Niektórzy z nas, na przykład ja, wysłali tam swoje dzieci i te dzieci tam mieszkają.
To jest nasza ojczyzna, to jest nasz kraj, to jest nasza sprawa, o którą my, tak samo, jak Polacy w Polsce, martwimy się i troszczymy.
Od ilu lat mieszka Pani w Stanach? I czym się Pani zajmuje?
Jestem z wykształcenia bibliotekarzem. Na co dzień pracuję w Brooklyn Public Library, która jest szóstym największym systemem bibliotecznym w Stanach Zjednoczonych. Mieszkam od trzydziestu lat w Ameryce Północnej. Dwanaście lat mieszkałam w Kanadzie, jestem obywatelką kanadyjską, a w Nowym Jorku znalazłam się dlatego, że tutaj dostałam pracę.
Dlaczego Pani wyemigrowała?
Moja firma, która już nie istnieje, RSW Prasa Książka Ruch, czyli czwarta władza w PRL, której byłam jakąś tam częścią, oszukała mnie. Obiecano mi mieszkanie, po czym przyznano je komuś innemu. I w akcie rozpaczy obydwoje, z moim ówczesnym mężem, wzięliśmy urlopy, on z uniwersytetu, ja z redakcji i pojechaliśmy na pół roku do Grecji. Chcieliśmy zarobić trochę pieniędzy, żeby móc wynająć mieszkanie, bo nasze dziecko miało już 8 lat i mieszkało za szafą. Wiemy, jak się kiedyś czekało na mieszkania w Polsce. Na Peloponezie zastał nas 4 czerwca 1989 rok. Był to jeden z szczęśliwszych dni mojego życia, ale pieniądze, które udało nam się zaoszczędzić ciężką fizyczną pracą, straciły mocno na wartości. Wtedy zdecydowaliśmy się jechać dalej i po kilkunastu miesiącach znaleźliśmy się w Kanadzie.
Czy Trump walczy o głosy Polaków w Ameryce? W końcu tu też zbliżają się wybory.
Istnieje obiegowa opinia, że Trump wygrał poprzednie wybory dzięki głosom Polaków. Nie zdziwiłabym się, gdyby to była prawda. Osiem lat rządów Obamy stało wielu członkom polskiej grupy etnicznej kością w gardle. Trump, nie dość, że biały, to jeszcze bogaty, stał się dla wielu Polaków prawdziwym idolem. Do tego stopnia, że nie docierają do nich nawet fakty na temat przekrętów i kłamstw amerykańskiego prezydenta.
Ale dla Dudy to też jest istotna wizyta. W tych wyborach będzie się liczył każdy głos. Duda sądzi, że ta wizyta spowoduje wzrost jego popularności, a co za tym idzie, więcej głosów wyborczych. Liczy też zapewne, że Polonia w dalszym ciągu jest politycznie zorientowana na prawo. Tymczasem, oceniając to po liczbie ludzi zgłaszających się do funkcjonujących w internecie grup popierających innych niż Andrzej Duda kandydatów, wyraźnie widać, że nie jest to już takie oczywiste.
Staraliśmy się zmobilizować jak największą ilość Polaków mieszkających za granicą do głosowania. W Stanach jest tylko głosowanie korespondencyjne, co ma swoje zalety, ale tylko wówczas, gdy to głosowanie jest przygotowane z dużym wyprzedzeniem i uwzględnieniem wszelkich okoliczności. Taką okolicznością jest to, że wiele krajów w dalszym ciągu kontynuuje ograniczenia spowodowane pandemią Tymczasem te wybory zostały przygotowane na łapu capu, bez rzetelnej informacji, konsultacji i z całą nieżyczliwością, na jaką tylko tych, którzy je przygotowywali było stać. Cały czas dostajemy głosy, że coś się nie zgadza – a to, że pakiety jeszcze nie przyszły, a to, że brakuje pieczątek, a to, że poczta nie działa jak należy. Ludzie czekają, nie wiedzą, kiedy dostaną swoje pakiety, a czasu jest coraz mniej. I nie wiadomo, czy przesyłki dotrą na czas z powrotem do konsulatów.
Sugerujemy wszystkim, żeby wysłali pakiety przez kuriera. To, niestety, kosztuje około 30 dolarów.
To strasznie dużo.
Tak, to sporo kosztuje. Nie każdego będzie na to stać, dlatego ludzie się organizują, pytają nas, czy jest zgoda na wysyłanie głosów zbiorowo, jednym kurierem. Wiem, że w Kanadzie trzy konsulaty zarządziły wyłącznie głosowanie korespondencyjne, a jeden, w Montrealu, zezwolił na przynoszenie pakietów osobiście do konsulatu.
Inne problemy wiązały się z uczestnictwem członków sztabu zagranicznego Rafała Trzaskowskiego w komisjach wyborczych, nie mówiąc o tym, że samych komisji jest o połowę mniej niż w czasie poprzednich wyborów, co utrudni pracę ich członkom.
A na czym polegały te problemy z dołączaniem zwolenników Trzaskowskiego do komisji?
Zgłosiliśmy nasze kandydatury. Gdy konsulaty ogłosiły składy komisji, okazało się, że nie było tam żadnych ludzi, żadnych nazwisk, które mogły być znane ze swojej działalności opozycyjnej czy prodemokratycznej. Dopiero na skutek interwencji mediów poszczególni konsulowie zwrócili się do ludzi, którzy zostali odrzuceni, proponując im dodatkowe miejsca w komisjach. Nie mamy żadnych wątpliwości, że to było zamierzone, żeby jak najmniej członków tutejszej opozycji mogło dołączyć do komisji.
A jak państwo zapatrujcie się na Donalda Trumpa, jak oceniacie jego prezydenturę, administrację.
Uważamy, że to człowiek nieodpowiedzialny, niegodny zaufania. I niebezpieczny. Stany Zjednoczone nie są takim mocarstwem, za jakie chciałyby uchodzić, mają mnóstwo słabych punktów. Najdobitniej pokazała to epidemia koronawirusa, do której Trump dodatkowo podszedł z ogromną dezynwolturą.
A co Amerykanie mówią o wizycie Andrzeja Dudy?
Staramy się ich tym tematem zainteresować. Senator Eliot L. Engel wystosował pismo nawołujące, by Trump odwołał tę wizytę. Nazwał ją niestosowną. Dokładnie napisał tak: “To zaproszenie to kolejny przykład zauroczenia Trumpa przywódcami, którzy okazują autokratyczne tendencje.” To bardzo dosadne określenie. Duda jest pierwszym politykiem zagranicznym, który przybywa do Stanów od początku pandemii.
To wiemy, rząd i media publiczne bardzo się tym chwalą. Poinformowano o tym przed samą debatą prezydencką. Oglądała ją Pani?
Tak, oglądałam, wyjątkowo żenujące widowisko. Zastanawiałam się, skąd właściwie wzięła się duża część tych kandydatów. Nie mówię oczywiście o Dudzie, Trzaskowskim, Biedroniu, czy nawet Hołowni. Ale reszta… Naprawdę, to że w prawie 40-milionowym kraju nie ma ludzi, którzy mają coś istotnego do powiedzenia na temat przyszłości państwa, na temat gospodarki, ekonomii, obronności, stosunków zagranicznych jest bardzo smutne? Pytań nawet nie chcę komentować. Brzmiały jakby przygotowały je dzieci na debatę na lekcji wychowania obywatelskiego w ósmej klasie.
Wyobraża Pani sobie taką debatę w Stanach?
Nie.
Nawet na Fox News?
Nie. Myślę, że nie. Fox News to populistyczna stacja, ale jednak z jakimiś ambicjami. Wiem jedno - każda debata prezydencka w Stanach, którą do tej pory oglądałam, była rozmową ludzi o skrzącej się inteligencji. No, może z wyjątkiem Sary Palin. Nawet Trump wyuczył się pewnych rzeczy. Kandydaci starają się błyszczeć humorem, dowcipem, rzucają zaskakującymi ripostami, pomysłami przygważdżającymi przeciwnika. W debacie TVP nie było nic oprócz ustawicznego zbaczania z tematu i prymitywnych, a w najlepszym razie bezbarwnych, wyuczonych formułek.
Mieszka Pani w Nowym Jorku, miejscu najbardziej dotkniętym epidemią.
Tak, mieliśmy największą liczbę ludzi zarażonych i największą liczbę ofiar śmiertelnych.
Jak wyglądały tygodnie szczytu pandemicznego?
Strasznie, strasznie. Trudno to nawet opisać... Codzienne briefingi burmistrza, gubernatora Cuomo, zastraszające wykresy na pierwszej stronie New York Timesa, strach przed wyjściem z domu, zamknięcie, nagła dziura w codziennym życiu.
Trzeba pamiętać, że o tym, kto się zarazi i jakie będzie miał szanse na wyzdrowienie decyduje cała masa czynników i należy do nich także zastany stan zdrowia chorego i już istniejące w jego organizmie choroby. W Stanach w ogromnej mierze warunkowane to jest statusem ekonomicznym. Najwięcej chorych było i jest przecież wśród najbiedniejszej części nowojorskiego społeczeństwa. Nie będę twierdzić, że nie umierali bogaci na Manhattanie, ale wirus najbardziej uderzył w takie dzielnice jak Queens, gdzie mieszkają imigranci, których nie stać na ubezpieczenie. Obnażony został stan opieki zdrowotnej, dały znać o sobie wieloletnie zaniedbania.
Lekarze, pielęgniarki, pracownicy służby zdrowia dokonywali cudów, sami będąc narażeni na zarażenie w każdej chwili. Po mieście krążą straszne historie. Biorę udział w projekcie historii mówionej, zbieramy od ludzi historie z tego okresu, które później będą umieszczone na stronie internetowej Brooklyn Public Library i będzie można tego posłuchać.
O czym opowiadają ci ludzie?
Och, to są opowieści o pielęgniarkach, które łączyły się z rodziną chorego za pomocą iPada, żeby umożliwić pożegnanie, o lekarzach słaniających się na nogach z braku snu. To są relacje o chłodniach stojących pod szpitalami, w których trzymano zwłoki, bo nie mieściły się w kostnicach. Dramatyczne, nie do uwierzenia i bardzo smutne.
W rodzinie mojego męża zachorowały cztery osoby, dwie umarły. Przeszliśmy naprawdę bardzo wiele. Ale i tak mieliśmy dużo szczęścia, zważywszy, że mój mąż jest pracownikiem naukowym, pracuje w szpitalu, w którym w pewnym momencie znajdowało się ponad dwa tysiące chorych. Naprzeciwko szpitala, który znajduje się pomiędzy 5 Aleją a Madison Ave, naprzeciwko Central Park, rozłożył się szpital w namiotach. Tam też pomagano ludziom. Było strasznie.
Staramy się z tego jakoś powoli wychodzić. Miasto zaczyna się otwierać. Dzisiaj otworzyły się sklepy, po trzech miesiącach otworzyła się polska księgarnia na Greenpoincie i dla mnie osobiście to jest cudowna informacja! Oczywiście, wszystko to dzieje się w ramach procedur i dodatkowych obostrzeń. Na razie wygląda na to, że sytuacja powoli się stabilizuje, a przynajmniej mamy na to nadzieję.
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Komentarze