Fakt, że Nobel dla Olgi Tokarczuk nie stał się lokomotywą ciągnącą w świat pociąg z polskim autorami jest porażką promocyjną, której warto się uważnie przyjrzeć. Trudno przy tym powiedzieć, czyja to porażka, kto zawinił, z pewnością instytucje państwowe, ale przecież nie tylko
Na lotnisku w Warszawie kupuję polskie miody i dżemy dla szwedzkich przyjaciół. Zależy mi na tym, żeby miały angielskie etykiety z informacją, że są ekologiczne i z polskiego rzepaku albo gryki. Niestety, takiej opcji nie ma. Prezenty będą, ale w polskiej wersji językowej, efekt promocyjny nie ten sam.
Fajnie byłoby móc zajrzeć na anglojęzyczne strony internetowe polskich wydawnictw, żeby podesłać zagranicznemu znajomemu informację o ciekawym pisarzu czy pisarce. Nie istnieją takie strony. Są autorzy, o których informuje strona culture.pl, o niektórych pisarzach, dość nielicznych, można poczytać po angielsku na stronie Instytutu Książki. Ale żadne polskie wydawnictwo nie ma angielskiej wersji językowej z informacją o sprzedaży praw autorskich do książek.
Nie istnieje też w Polsce agencja literacka specjalizująca się w sprzedaży praw do polskiej literatury i odnosząca w tej dziedzinie sukcesy. Istnieje natomiast sporo agencji , które z sukcesami pomagają sprzedawać polskim wydawnictwom prawa do książek autorów zagranicznych. Subagenci, czyli minikolonializm literacki, jakby się nad tym bliżej zastanowić.
Czy jest to dziwne i warte zauważenia? Tak.
W Szwecji wszystkie wydawnictwa mają angielskie wersje stron internetowych, większość prowadzi też własne agencje sprzedaży praw (dział sprzedaży w wydawnictwie nie wystarcza, to zbyt duży biznes). Do tego istnieją jeszcze liczne niezależne agencje literackie, które eksportują szwedzkich autorów, gdzie się da. Bywa, że prawa do szwedzkiej książki zostają sprzedane do kilkunastu krajów, zanim się jeszcze ukazała.
O polskiej sytuacji w tej dziedzinie napisała niedawno na Facebooku mieszkająca od lat w Wielkiej Brytanii pisarka Wioletta Grzegorzewska w sposób następujący:
„W Polsce powinno być więcej profesjonalnych agencji literackich, które wspierają autorów na wielu poziomach. Wydawcy nie są w stanie tego wszystkiego ogarnąć, bo mają za mało pieniędzy i pracowników. Nie radzą sobie na przykład ze sprzedażą praw do wydań zagranicznych. Mimo Nobla dla Olgi Tokarczuk, Polska zaczyna być w tyle. Polska ogólnie ostatnio jest w tyle lub w dupie”.
Mówiąc szczerze naprawdę nie da się tego ukryć. Fakt, że Nobel dla Olgi Tokarczuk nie stał się lokomotywą ciągnącą w świat pociąg z polskim autorami jest porażką promocyjną, której warto się uważnie przyjrzeć. Trudno przy tym powiedzieć, czyja to porażka, kto zawinił, z pewnością instytucje państwowe, ale przecież nie tylko.
Odnoszę wrażenie, że w Polsce nastąpiła konsensualna wszech-rezygnacja z wiary w to, że polska kultura jeszcze coś może w wymiarze międzynarodowym. Cofamy się rakiem za żelazną kurtynę, choć niby jesteśmy tacy europejscy i do przodu. Z jednej strony obserwujemy coraz wyraźniej widoczną porażkę prawicowej koncepcji zainteresowania świata kulturą spod znaku orła i flagi (czy jak to zwać?). Gdzie są obiecywane międzynarodowe sukcesy wielkich historyczno-patriotycznych produkcji filmowych? Gdzie światowa poczytność autorów nielubiących feminizmu i głoszących wartości konserwatywne? Gdzie zachwyty Zachodu nad poezją Jana Pawła II?
Jakoś nie widać i nie słychać.
Z drugiej strony polska kultura krytyczna, reprezentująca wartości liberalne, reagująca na to, co się dzieje w kraju, też się jakoś zbyt często nie przebija. Państwo jej za bardzo nie pomaga, prywatnych pieniędzy na wspieranie widoczności także brak, a świat jakoś generalnie wzrusza ramionami.
Oczywiście, są rzeczy, które jako tako działają, na przykład program translatorski Instytutu Książki, czyli dotacje dla tłumaczy, którzy chcą przekładać polską literaturę. Nie są to wystarczająco duże sumy, ale dobrze, że są. Inna rzecz, że co jakiś czas czyta się o tym, że tłumacz tego, czy innego pisarza nie dostał grantu na tłumaczenie, bo pisarz jest w „niełasce”. Tak było na przykład w 2021 roku, kiedy pieniędzy z programu „Sample translations” nie dostała tłumaczka Jakuba Żulczyka (wcześniej głośna była odmowa wsparcia tłumaczenia „Biegunów” Tokarczuk).
Program wsparcia przekładów powinien być całkowicie apolityczny i dysponować znacznie większymi sumami dla tłumaczy literatury polskiej, ale i to jeszcze nie wystarczy, żeby przełamać zachodni brak zainteresowania tym, co się u nas pisze. Nie wystarczy też organizacja stoisk kolektywnych dla polskich wydawnictw na pięciu międzynarodowych targach książki (m.in. w Frankfurcie i Tajpej). Potrzeba rozwiązań nowych i niestandardowych. A polskie instytucje najczęściej idą w tradycję.
Instytut Adama Mickiewicza chwali się wsparciem pierwszego tłumaczenia „Fraszek” Kochanowskiego na litewski i wystawą kolaży Szymborskiej w Genui. No nie wywoła to zaciekawienia współczesną literaturą polską. Niestety nie. Wiele to mówi o Polsce, ale brak przekładów książek Zyty Rudzkiej, Mariusza Szczygła czy Mikołaja Grynberga na przykład na szwedzki sporo też mówi o dzisiejszej skomercjalizowanej i coraz mniej ciekawej innych Europie Zachodniej.
Czy dopełnił się proces, który zapowiadał Milan Kundera w słynnym eseju „Zachód porwany albo tragedia Europy Środkowej”? „Pod względem panującego systemu politycznego Europa Środkowa jest Wschodem; pod względem przeszłości kulturalnej – Zachodem. A ponieważ Europa traci poczucie własnej tożsamości kulturalnej, to w Europie Środkowej widzi jedynie jej ustrój polityczny. Innymi słowy, widzi w Europie Środkowej jedynie Europę Wschodnią” (cytat za: „Zeszyty Literackie”, 1984, nr 5).
Warto dodać, że w latach 80. zeszłego wieku, o których pisał Kundera, Europa Zachodnia była jednak dość żywo zainteresowana twórczością dysydentów zza żelaznej kurtyny, o czym mogą świadczyć gigantyczne sukcesy sprzedażowe „Nieznośnej lekkości bytu”. W obecnej sytuacji, gdy wszyscy jesteśmy w Unii Europejskiej, dawna Europa Wschodnia jest niby częścią Zachodu, a przecież kulturowo nadal nie.
Co ciekawe, gdy takie kraje jak Polska czy Węgry straszą swoim oficjalnym stosunkiem do osób LGBTQ i aborcji (przez moment patrzono z podziwem na polską solidarność z uchodźcami z Ukrainy, ale temat przycichł), nie występuje naturalny – wydawałoby się – zachodni odruch zainteresowania ludźmi kultury, którzy stoją, powiedzmy to sobie górnolotnie, na straży demokracji.
Nie mają niestety zakazanego uroku dawnych dysydentów.
Patrzę na to przez pryzmat Szwecji, co naturalnie zawęża obraz. Ale wystarczy sięgnąć po książkę Ewy Sapieżyńskiej o Norwegii „Nie jestem twoim Polakiem”, żeby dowiedzieć się, że w Norwegii właściwie nie wychodzą prawie żadne polskie książki. Przeciętny Norweg o polskiej kulturze nie wie nic, choć to Polacy są największą imigrancką mniejszością w kraju.
Szwecja miała swoją złotą epokę polskiej literatury, kiedy na rynku pojawiały się genialne przekłady polskiej klasyki autorstwa Andersa Bodegårda, a jego uczniowie, tacy jak Irena Grönberg czy Tomas Håkanson, usiłowali wprowadzać, czasem z sukcesami, współczesną polską prozę (ostatni taki sukces to „Lubiewo” Michała Witkowskiego w przekładzie Stefana Ingvarssona).
Od tego czasu minęło już sporo lat i po szwedzku nigdy nie wyszedł ani Twardoch, ani Bator, ani Miłoszewski, ani…. – ta lista jest naprawdę bardzo długa. Sytuację ratuje ostatnio świetna tłumaczka Patricia Cukrowska, która po to, by wydawać polską literaturę, założyła w Szwecji z przyjaciółką wydawnictwo Prosak förlag. Udało im się wydać „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy, „Czułość” Piotra Fiedlera, „Potop” Salci Hałas i trochę poezji.
Kiedy pytam ją, czy trudno jest dziś wypromować w Szwecji polskie książki, kiwa głową.
„Czuję się z tym dość samotnie. Duże wydawnictwa nie są specjalnie zainteresowane wydawaniem polskiej literatury i w ogóle literatury z innych mniejszych krajów europejskich, mało zna się też literaturę czeską czy rumuńską. Nie wiem, z czego to wynika, czy z braku odwagi, czy z przekonania o braku zainteresowania taką literaturą wśród szwedzkich czytelników. Miałam nadzieję, że zainteresowanie polską literaturą wzrośnie po tym, jak Olga Tokarczuk dostała nagrodę Nobla, ale tak się nie stało”.
Największa sieć księgarń w Szwecji Akademibokhandeln nie chciała dystrybuować Wichy, choć przekład Cukrowskiej dostał świetne recenzje.
Według tłumaczki polska literatura jest znacznie ciekawsza od szwedzkiej, są w niej tony sarkastyczne, ciemny humor: „Bardzo ciekawe jest nowe pokolenie polskich pisarzy, tych, którzy pamiętają komunizm i przeżyli transformację. Ich opowieść o społeczeństwie w przemianie jest naprawdę interesująca”. Dlaczego tak trudno zainteresować taką literaturą Szwedów? Problem polega może na tym, że „Szwedzi nadal mają niewyraźny obraz Polski. Dziś kojarzy się z prawicowym rządem, wcześniej Polacy kojarzyli się głównie z pracownikami budowlanymi i sprzątaczkami”.
Natalie Ringler, polsko-szwedzka reżyserka teatralna, która urodziła się w Sztokholmie, ale reżyserię skończyła w Krakowie, od lat walczy o większą widoczność polskiej kultury. Przez moment to wychodziło. W 2010 roku wyreżyserowała w dobrym sztokholmskim teatrze „Między nami dobrze jest” Masłowskiej. Spektakl dostał doskonałe recenzje, pisano nawet, że w Szwecji potrzeba takiego spojrzenia na siebie, jakie ma Masłowska na polskość. Kolejnym reżyserskim sukcesem Ringler była „Nasza klasa” Tadeusza Słobodzianka (2013) .
Kiedy pytam, czy coś takiego byłoby możliwe dziś, Ringler kręci sceptycznie głową. Zainteresowanie polską kulturą bardzo się zmniejszyło, choć w świecie teatru kojarzone są dziś nazwiska Warlikowskiego i Lupy, a Jan Klata wyreżyserował rok temu sztukę w Göteborgu. Ringler uważa jednak, że szwedzkie społeczeństwo, podobnie jak wiele innych europejskich społeczeństw, staje się coraz bardziej wsobne. To bardzo niepokojąca transformacja.
„Mam silne poczucie, że się zamykamy. A najprościej jest zamknąć się najpierw na to, co pochodzi z Europy Środkowo-Wschodniej, bo nie jest uważana za tak ważną i nadal wydaje się jakoś obca. Szwedzi pracują czasem w Londynie, jeżdżą do Francji na wakacje, mają z tymi krajami jakąś relację, a z krajami Europy Środkowo-Wschodniej raczej nie”.
Na tym dość ponurym tle wyjątkowo interesujący i wiele uczący jest świeży międzynarodowy sukces polsko-romskiej artystki Małgorzaty Mirga-Tas (jej wystawę „Przeczarowując świat” można było niedawno oglądać w warszawskiej Zachęcie). Po sukcesie w Polskim Pawilonie na Biennale w Wenecji, Mirga-Tas miała wielką wystawę w Muzeum Sztuki w Goeteborgu, a teraz jej prace pokazywane są w ważnej szwedzkiej instytucji działającej na rzecz tolerancji i informowania o zbrodniach przeciwko ludzkości Forum för Levande Historia.
Spotykam się w Sztokholmie z kuratorką wystawy (a także poprzednich wystaw Mirga-Tas) Joanną Warszą, która od wielu lat współpracuje z najlepszymi galeriami na całym świecie, swój czas dzieli między Warszawę i Berlin, a poza tym wykłada na prestiżowej uczelni artystycznej Konstfack w Sztokholmie. Kiedy rozmawiam z nią o zanikającej obecności polskiej kultury na Zachodzie, Warsza mówi, że Polacy mają tendencję do widzenia siebie jako kraju niedocenianego i zmarginalizowanego, mimo że Polska to przecież bardzo duży kraj w środku Europy. Szkopuł w tym, że Polacy tego tak nie odczuwają. – Ta gombrowiczowska pupa nie może się od nas oderwać – śmieje się Joanna Warsza.
Kuratorka odkryła Małgorzatę Mirgę-Tas w 2019 roku, kiedy artystka nie była dostrzegana w głównym obiegu polskiej sztuki. Dziś, dzięki wielkiemu sukcesowi na Biennale w Wenecji, jest rozpoznawana na świecie.
– Mniejszość romska – mówi Warsza – zamieszkuje wszystkie kraje Europy. W pewnym sensie jest to mniejszość transeuropejska, która czyni nas Europejczykami, bo mamy ją wspólną. Twórczość Mirgi-Tas jest oczywiście opowieścią o wykluczeniu, ale taką, która nie jest wykluczająca dla widzów. To nie jest opowieść, w której pokazujesz siebie jako ofiarę i w pewnym sensie zamykasz tym innym usta, bo mogą ci tylko współczuć. To raczej afirmatywna historia o tym, co jest mocne w kulturze romskiej. Wykluczenie jest w tym obecne, ale to tylko jedna z warstw.
Przychodzi mi nagle do głowy, że może to jest jakiś pomysł na ponowne wzbudzenie zainteresowanie polską kulturą.
Świadomość własnej prowincjonalności i jej afirmacja, zupełnie jak u Gombrowicza. I postawienie na mniejszości.
Ale zacząć trzeba od prostych kroków. Od angielskich napisów na sprzedawanych na lotnisku polskich smakołykach oraz od stworzenia anglojęzycznych stron polskich wydawnictw.
Na zdjęciu: Romska artystka Małgorzata Mirga-Tas podczas swojej wystawy „Wyjście z Egiptu”, Galeria Arsenal w Białymstoku, 16.02.2021 r.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.
Kultura
Instytut Adama Mickiewicza
Instytut Książki
literatura
Nobel dla Tokarczuk
Olga Tokarczuk
polityka kulturalna
promocja kultury
Szwecja
Pisarka, kulturoznawczyni i tłumaczka literatury szwedzkiej. Autorka m.in. reportaży o współczesnej Szwecji „Samotny jak Szwed? O ludziach Północy, którzy lubią bywać sami”, „Moraliści. Jak Szwedzi uczą się na błędach i inne historie”. Ostatnio wydała: „Szwedzka sztuka kochania. O miłości i seksie na Północy”.
Pisarka, kulturoznawczyni i tłumaczka literatury szwedzkiej. Autorka m.in. reportaży o współczesnej Szwecji „Samotny jak Szwed? O ludziach Północy, którzy lubią bywać sami”, „Moraliści. Jak Szwedzi uczą się na błędach i inne historie”. Ostatnio wydała: „Szwedzka sztuka kochania. O miłości i seksie na Północy”.
Komentarze