System nazwany przez premiera „unijnym podatkiem” mógłby zbijać ceny prądu. Na razie jednak wielomiliardowe zyski ze sprzedaży uprawnień do emisji rządzący przeznaczają między innymi na wsparcie dla węgla. Tak wpadamy w błędne koło wysokich cen prądu
Europejski podatek dusi budżety polskich gospodarstw domowych – stwierdził w piątek 24 grudnia premier Mateusz Morawiecki. Prezes Rady Ministrów odpowiedzialność za drożyznę na rynku energii przerzucił na Unię Europejską i system handlu uprawnieniami do emisji EU ETS. W jego ramach spółki energetyczne płacą za każdą tonę wyprodukowanego dwutlenku węgla. W zamierzeniu ma to zachęcać je do inwestowania w niskoemisyjne i nieemisyjne źródła energii. W Polsce skutek jest jednak marny. Z węgla pochodzi nadal ponad 70 proc. całego prądu. Jednocześnie ceny zezwoleń na emisje biją kolejne rekordy. Jeszcze przed rokiem wynosiły one około 30 euro za tonę. Dziś przekraczają 80 euro.
Morawiecki ma rację, mówiąc, że działanie systemu ETS odbija się na rachunkach za prąd. Jednocześnie mija się z prawdą, twierdząc, że za jego pomocą Unia nakłada na nas „podatek”. Uprawnienia do emisji kupuje się na giełdach energii lub dostaje zupełnie za darmo. Jeśli państwo ma ich w nadmiarze, może je też sprzedać. Tak podatki zwyczajnie nie działają.
Nawet jeśli potraktowalibyśmy system handlu uprawnieniami jako narzędzie podobne do podatku, nie byłby to raczej podatek unijny. W końcu zyski z handlu emisjami trafiają do polskiego budżetu, nie do Brukseli. Dlatego w rządzie słychać dwugłos w sprawie EU ETS.
Premier wzywa do głębokiej przebudowy systemu – między innymi przez ograniczenie możliwości handlu uprawnieniami dla podmiotów finansowych. Te, zdaniem Morawieckiego, mają grać na ciągły wzrost cen certyfikatów (nazywanych również w skrócie EUA, od angielskiego European , co przekłada się na ich zyski. Inaczej sprawę przedstawia Ministerstwo Klimatu, chwalące korzyści z handlu uprawnieniami.
„W ramach EU ETS Polska otrzymuje dochody z tytułu sprzedaży uprawnień do emisji gazów cieplarnianych. Od początku aukcyjnej sprzedaży uprawnień do emisji budżet państwa zasiliło ok. 20,5 mld zł. W kolejnych dziesięciu latach wpływy z mechanizmów w ramach EU ETS będą znacznie wyższe i szacuje się, że przekroczą 100 mld zł” - czytamy w informacji resortu sprzed kilku miesięcy. Według informacji Krajowego Ośrodka Bilansowania i Zarządzania Emisjami (KOBiZE) Polska jedynie w 2021 roku sprzedała ponad 105 milionów certyfikatów przyznanych nam przez Unię. Przełożyło się to na około 25 miliardów złotych zysku.
Oprócz tego nasz kraj może korzystać również z darmowych uprawnień, które przydziela przede wszystkim przemysłowi. Przedsiębiorstwa mogą rzecz jasna obniżyć swoją emisyjność i sprzedać niewykorzystane EUA z zyskiem. Polska może też korzystać z bezpłatnych certyfikatów dla sektora energetycznego pod warunkiem, że spółki wykazują się ekologicznymi innowacjami. Chodzi o tak zwany mechanizm derogacji, dzięki któremu w 2019 roku uzyskaliśmy prawie 17 mln uprawnień do emisji jednej tony CO2.
Problem w tym, że sama Elektrownia Bełchatów w 2020 roku wyemitowała 30 mln ton tego gazu cieplarnianego. Dlatego derogacja pokrywa jedynie ułamek kosztów, które energetyka ponosi w związku z działaniem systemu ETS. Państwowe spółki więc tracą, ale państwowa kasa napełnia się pieniędzmi z aukcji EUA.
W idealnym świecie całość tej kwoty mogłaby iść na ograniczanie emisyjności polskiej energetyki. W ten sposób – wbrew temu, co mówił po unijnym szczycie premier – EU ETS mógłby być narzędziem zbijania cen elektryczności.
Już lata temu zwracali na to uwagę eksperci, m.in. analitycy Forum Analiz Energetycznych i WiseEuropa.
„Wpływy z aukcji powinny wspierać obniżenie emisyjności bilansu energetycznego Polski oraz poprawę efektywności energetycznej. Na te działania powinno być przeznaczonych co najmniej trzech czwartych wpływów z aukcji” - czytamy w raporcie organizacji z 2016 roku.
Gdyby wtedy rządzący posłuchali głosu specjalistów, dziś być może polski prąd nie osiągałby aż tak wysokich cen.
Unia wymaga na razie jednak jedynie 50-procentowego wykorzystania zysków z handlu certyfikatami na cele proklimatyczne. Jest ich 12 – chodzi między innymi o wspieranie transportu publicznego czy odnawialnych źródeł energii. Przeznaczane są na nie tak zwane „znaczone” środki ze sprzedaży uprawnień. Polska, tak samo jak inne kraje, musi rozliczać się z wykonania tego planu. Komisja Europejska do tej pory nie miała zastrzeżeń do przekazanych jej dokumentów. Mimo to zdaniem obserwatorów nawet w tym 50-procentowym limicie można mieć wątpliwości co do niektórych wydatków. Nie wszystkie z nich idą na nowe, innowacyjne inwestycje.
„Zgodnie z raportami w Polsce środki wydatkowane są głównie na cele związane z OZE i transportem publicznym. Raportowane są między innymi uszczuplenia podatków – na przykład obniżona stawka VAT na transport zbiorowy, co jest sposobem wsparcia dla komunikacji publicznej. Tak samo jest z obniżoną akcyzą na energię z odnawialnych źródeł. To są jednak działania, które Polska prawdopodobnie podjęłaby niezależnie od osiągniętego zysku na aukcjach uprawnień” – twierdzi Marcin Kowalczyk, kierownik Zespołu Klimatycznego w WWF Polska.
Poza tym nasz kraj przeznaczył w 2019 roku ok. 1,2 mld zł z handlu certyfikatami między innymi na wsparcie programów operacyjnych NFOŚiGW, takich jak antysmogowy program „Czyste Powietrze” i dopłaty do paneli fotowoltaicznych w programie „Mój Prąd”. „Było to jednak działanie jednorazowe” - podkreśla Kowalczyk.
Unia akceptuje polskie raporty, jednak nie bez zająknięcia. W podsumowaniu dotyczącym zysków z aukcji ETS Komisja Europejska zarzuciła Polsce, że podaje za mało konkretów dotyczących swoich wydatków a „wybór zgłaszanych projektów jest arbitralny”.
Z kolei finansowany z europejskich pieniędzy raport stworzony z udziałem Fundacji WWF klasyfikuje Polskę w gronie państw o najniższym stopniu wykorzystania zysków z ETS na cele klimatyczne. Co więcej, do 2016 roku prawie wszystkie swoje pozwolenia kierujemy na rynek wewnętrzny.
W niektórych przypadkach państwo swoje zyski z EU ETS przeznacza raczej na gaszenie pożarów, a nie zapobieganie im – ocenia Kowalczyk. Chodzi między innymi o dopłaty do rachunków na prąd, znajdujących się poza „znaczoną” pulą środków.
„Te zyski bezpośrednio wzmacniają budżet państwa, z których finansowany będzie w przyszłym roku dodatek osłonowy” - mówi ekspert. Bywa, że „nieznaczonym” koszyku znajdują się również środki dające ulgę emisyjnym, węglowym biznesom. W poprzednich latach z kolei działał Fundusz Wypłaty Różnicy Ceny, który pozwalał na zamrożenie kosztów prądu dla gospodarstw domowych. Z tej puli środków pokrywano spółkom energetycznym różnice pomiędzy niższą ceną dla odbiorcy energii a wyższym kosztem jej wytworzenia. Środki ze sprzedaży uprawnień trafiają również do przeznaczonego dla przemysłu Funduszu Rekompensaty Pośrednich Kosztów Emisji. Pieniądze, zamiast na zbijające ceny innowacje, idą więc na ratowanie systemu, w którym ceny będą tylko rosły.
„A można inaczej. Żeby ustabilizować system złożony w dużej części z odnawialnych źródeł, będziemy potrzebować magazynów energii. Na to zdecydowanie powinny iść pieniądze zarobione na aukcjach” - twierdzi Kowalczyk.
Wykorzystanie środków z aukcji na cele proklimatyczne może się zwiększyć po starcie Funduszu Transformacji Energetyki. Rząd właśnie proceduje projekt ustawy o nowym mechanizmie finansowania niskoemisyjnych źródeł energii. W ocenie skutków regulacji przedstawionej przez Ministerstwo Klimatu czytamy, że „z finansowania ze środków FTE wyłączone będą przedsięwzięcia związane z wykorzystaniem stałych paliw kopalnych”.
„Dlatego projekt zakłada, że Fundusz będzie wspierał również inwestycje gazowe, które przecież emitują CO2. I niestety takie inwestycje według rządzących również powinny mieć szanse na finansowanie z zysków z aukcji. Według planów 40 proc. z nich ma być przeznaczanych na FTE” - zauważa Kowalczyk. A więc – kolejny raz – pieniądze z systemu, który miał ograniczyć emisje, zasilą utrzymanie ich na wysokim poziomie.
Prawdziwe problemy z EU ETS mogą nas dopiero uderzyć. Ostrzega o tym w jednym ze swoich raportów Forum Energii.
W kolejnych latach liczba przydzielonych Polsce darmowych certyfikatów ma maleć. Wreszcie może ich nie starczyć dla najbardziej energochłonnych przedsiębiorstw. Wtedy będą one musiały płacić za każdą tonę wypuszczonego do atmosfery dwutlenku węgla.
„Przy średniej cenie CO2 na poziomie 60 EUR/tonę CO2 niezbilansowanie w całym okresie rozliczeniowym wyniosłoby blisko 40 mld EUR, czyli 160 mld zł” - czytamy w podsumowaniu analizy Forum.
Oznacza to, że właśnie taką kwotę polskie firmy musiałyby wyłożyć na zakup certyfikatów. To jednak już nieaktualne szacunki, bo, przypomnijmy, końcówka roku przyniosła ceny uprawnień powyżej 80 euro za tonę.
I tutaj receptą ma być powiększenie puli środków na nieemisyjne źródła energii. Według autorów raportu najlepiej byłoby zmienić unijną dyrektywę i zobowiązać państwa do przeznaczenia 100 proc. środków z aukcji na wsparcie działań proklimatycznych, w tym wsparcie OZE. Mogłoby to skłonić Komisję Europejską do zwiększenia liczby certyfikatów. Biurokraci będą w takiej sytuacji mieli pewność, że ich sprzedaż w efekcie przełoży się na zbicie poziomów emisji. W końcu ulgę odczułby również polski budżet. Przecież im mniej potrzeba uprawnień na wewnętrzny rynek, tym więcej można ich sprzedać za granicę.
Gospodarka
Mateusz Morawiecki
Jacek Sasin
Ministerstwo Klimatu i Środowiska
Ministerstwo Rozwoju
Ministerstwo Skarbu Państwa
Reporter, autor tekstów dotyczących klimatu i gospodarki. Absolwent UMCS w Lublinie, wcześniej pracował między innymi w Radiu Eska, Radiu Kraków i Off Radiu Kraków, publikował też w Magazynie WP.pl i na Wyborcza.pl.
Reporter, autor tekstów dotyczących klimatu i gospodarki. Absolwent UMCS w Lublinie, wcześniej pracował między innymi w Radiu Eska, Radiu Kraków i Off Radiu Kraków, publikował też w Magazynie WP.pl i na Wyborcza.pl.
Komentarze