Gdyby większe wsparcie poszło na zasiłki dla bezrobotnych i chorobowe, rząd miałby mniej okazji do chwalenia się wynikami gospodarczymi. Ale mielibyśmy też mniej zakażeń i zgonów - mówi Piotr Lewandowski z Instytutu Badań Strukturalnych
Jakub Szymczak, OKO.press: Donald Tusk miał swoją zieloną wyspę, ma ją teraz rząd PiS – Polska jako jedyna w UE obok Luksemburga podniosła zatrudnienie w stosunku do czwartego kwartału zeszłego roku. Mamy też najniższy w Unii poziom bezrobocia. Rząd chwali się, że obronił rynek pracy. Pan zauważył, że duża część wzrostu poziomu zatrudnienia to rolnictwo, które zyskało 100 tys. nowych pracowników, a bez tego byłby spadek. To jak jest z tą zieloną wyspą?
Piotr Lewandowski, prezes Instytutu Badań Strukturalnych: Pytanie, co to znaczy obronić rynek pracy? W Polsce jesteśmy za bardzo zafiksowani na poziomie bezrobocia. Moim zdaniem to psychologiczna konsekwencja tego, że na początku XXI wieku mieliśmy stopę bezrobocia na poziomie 20-25 proc. Więc świętujemy, gdy stopa bezrobocia jest niska.
Ale to tylko jeden wskaźnik, a rynek pracy należy opisywać szerzej. Oczywiście Polska ma obecnie niskie bezrobocie. Ale równocześnie ma stosunkowo niską aktywność zawodową na tle Europy, a w strukturze zatrudnienia wzrósł udział nisko płatnych miejsc pracy.
Co mówilibyśmy dzisiaj o naszym rynku pracy, gdyby nie wzrost zatrudnienia w rolnictwie?
Z prostych wyliczeń wynika, że gdyby nie było wzrostu zatrudnienia w rolnictwie, to zatrudnienie rok do roku by spadło. Nieznacznie, poziom zatrudnienia i tak byłby stosunkowo wysoki, ale jednak by spadło. Byłoby to istotne symbolicznie, bo zamiast na plusie bylibyśmy na minusie.
Gdyby rolnictwo nie było w stanie zaabsorbować 100 tys. osób, to pewnie część z nich poszukałaby innej pracy, część byłaby bezrobotna, a część bierna zawodowo. Gdyby Polska nie miała tego buforu w postaci sektora rolniczego, to bezrobocie byłoby więc nieco wyższe.
Część tych osób znalazłaby pracę gdzieś indziej - zamiast wracać z miast na wieś, co też obniża koszty życia – znalazłyby pracę np. w supermarketach. Część tych osób pewnie by się zdezaktywizowała, czyli przestałaby szukać pracy. Dla osób, które pracowały w branżach dotkniętych pandemią, zmiana zawodu i branży nie jest prosta, zwłaszcza w tak trudnym okresie. Przykładowo, w wielu miejscowościach turystycznych jest niewiele alternatyw, brakuje zakładów pracy w branżach bardziej odpornych na pandemię, np. w przemyśle.
A warto jeszcze pamiętać, że z tego wzrostu zatrudnienia w rolnictwie, 90 proc. to indywidualne gospodarstwa rolne, czyli najmniej produktywny sektor rolnictwa. To sugeruje, że ludzie potrzebowali jakichkolwiek dochodów, a innej pracy nie było dużo.
Czy to zaskakujące zjawisko?
I tak, i nie. Nie jest zaskakujące, ponieważ w przeszłości polski rynek pracy też tak się zachowywał, zwłaszcza po kryzysie rosyjskim w 1997 roku, gdy bezrobocie zaczęło gwałtownie rosnąć i stopa bezrobocia osiągnęła 20 proc. Wtedy też wielu pracowników uciekło do rolnictwa.
To, co obserwujemy teraz, jest jednak zaskakujące, bo żyjemy już w zupełnie innej Polsce, na zupełnie innym rynku pracy. Znacznie wyższy jest poziom dochodu narodowego per capita, inna jest struktura gospodarki i wykształcenia ludności - obecnie 30 proc. osób w wieku produkcyjnym ma wyższe wykształcenie, a pod koniec lat 90. to było 10 proc. Mamy dużo lepiej wykształconą siłę roboczą, rynek pracy bardziej odporny na szoki, a jednak ciągle działa mechanizm, który jest bliższy krajom na niskim i średnim poziomie rozwoju. W Czechach i na Słowacji czegoś takiego nie ma.
Z drugiej strony nie widać tego też w dwóch najbardziej rolniczych krajach Unii – Rumunii i Bułgarii. Tam zatrudnienie rok do roku spadło.
Trudno to porównać, bo w tamtych krajach spowolnienie gospodarki było większe. Ale gdyby w Polsce tąpnięcie było tak duże, że zatrudnienie w przemyśle czy usługach spada o milion osób, to rolnictwo by tego nie wchłonęło. A 100 tys. to rząd wartości mniej.
Skąd pewność, że ci ludzie „uciekli” z innych branż do rolnictwa?
Zatrudnienie w rolnictwie spada od lat – to normalny trend w miarę rozwoju gospodarki. A w 2020 roku wzrosło, ponadto przyrost zatrudnienia w rolnictwie narastał z kwartału na kwartał. To sugeruje, że mieliśmy do czynienia z mechanizmem ucieczki.
Normalnie zatrudnienie w rolnictwie jest silnie sezonowe - w drugim i trzecim kwartale rośnie, w czwartym kwartale spada i w pierwszym kwartale też jest niższe niż wiosną niż latem.
Natomiast w 2020 roku zatrudnienie w rolnictwie z kwartału na kwartał rosło, średnio o 25 tys. osób, aż na koniec roku było o 100 tys. osób wyższe niż na koniec 2019 roku.
Jak po roku pandemii i kolejnych tarcz antykryzysowych ocenia pan walkę rządu z kryzysem i jego wkład w sytuację na rynku pracy?
Polska przyjęła model wspierania firm, nie pracowników. W pierwszej fali ten model sprawdzał się dość dobrze. Wsparcie było duże i trafiało do różnego rodzaju podmiotów - od małych po duże. W jesiennej, dużo gorszej fali, która z punktu widzenia gospodarki trwa do dzisiaj, model wsparcia się zmienił. Teraz więcej wsparcia otrzymują duże podmioty i przemysł. Sektory usługowe - gastronomia, turystyka - dostają mniej. Trudno ocenić cały rok jednoznacznie, bo to wsparcie się zmieniało.
Na pewno zabrakło większego wsparcia dochodowego dla pracowników. Być może to polska specyfika ideologiczno-psychologiczna.
Co zrobiłby pan inaczej?
Lockdown najbardziej chroni ludzi pracujących na stanowiskach kierowniczych, managerskich, technicznych, z wyższym wykształceniem, tych, którzy mogą pracować z domu i siedzieć na Zoomie zamiast się spotykać. To 40 proc. pracujących w Polsce. Nie obniża natomiast ryzyka związanego z pracą pozostałych 60 proc. osób, które pracują w usługach dla ludności, przemyśle. W niektórych zawodach, np. w pracach prostych, narażenie na zarażenie w pracy nawet wzrosło na przestrzeni ostatniego roku.
Dlatego wszyscy, którzy mają pozytywny test covidowy lub są na kwarantannie, powinni dostawać zasiłek chorobowy równy 100 proc. wynagrodzenia. Jeśli chcemy, żeby ludzie nawet lekko chorzy na COVID siedzieli w domu i nie narażali innych, to musimy im zapewnić bezpieczeństwo dochodowe.
W kontrze do tego postulatu pojawiają się głosy, że jakbyśmy dali takie zasiłki, to nikt by nie pracował… Moim zdaniem lepiej, żeby trochę za dużo osób siedziało w domu z zasiłkiem chorobowym, niż żeby za dużo osób chodziło chorych do pracy. Pomimo pozornie socjalnej orientacji PiS, te przekonania najprawdopodobniej są mocno zakorzenione na poziomie administracji i klasy politycznej. Przecież skoro wydaliśmy tyle na wsparcie firm, które było potrzebne, to byłoby nas też stać na działania osłonowe bezpośrednio skierowane do pracowników. Ucieczka do rolnictwa może być efektem tego, że ludzie wiedzą, że nie dostaną odpowiedniego wsparcia od państwa, odpowiedniego zabezpieczenia społecznego.
Można wyobrazić sobie alternatywną rzeczywistość, w której większe wsparcie idzie na zasiłki dla bezrobotnych i na zasiłki chorobowe. Zasiłek równy 100 proc. wynagrodzenia mógłby przecież być specjalnym zasiłkiem covidowym, bez zmian w normalnych zasiłkach. Na papierze mielibyśmy nieco niższy poziom zatrudnienia, większą liczbę osób na zwolnieniach.
Rząd miałby mniej okazji do chwalenia się fajnymi wynikami gospodarczymi. Ale mielibyśmy też mniej zakażeń i mniej zgonów.
Ludzie chodzili do pracy zakażeni COVID-19?
W krajach takich jak Wielka Brytania czy USA, gdzie system monitoringu kontaktów jest lepszy, badania pokazują, że osoby chodzące do pracy z łagodnymi objawami były częstym źródłem ognisk epidemicznych. Ale skoro ci ludzie mieli łagodne objawy, mogli pracować, a równocześnie nie mieli bezpieczeństwa dochodowego, to trudno ich za takie zachowanie winić.
Ludzie nie chcą zarażać innych ludzi. Ale nie chcą też tracić pracy ani dochodów. To systemowy błąd, że w ogóle pojawia się taki dylemat. Za mało myślano o rynku pracy jako o podstawowej przestrzeni kontaktów międzyludzkich i ryzyka transmisji wirusa.
Większość kontaktów społecznych ludzi dorosłych ma miejsce w pracy, a nie w galeriach handlowych czy operze.
Co czeka nas teraz, jeśli uda się zaszczepić większość społeczeństwa, a epidemia wygaśnie?
To zależy od odbicia gospodarczego. Jeśli chodzi o osoby, które podjęły pracę w rolnictwie, to jedna trzecia z nich była rok wcześniej bierna zawodowo. Wśród nich są absolwenci, np. zawodówek, którzy zatrudnili się w rolnictwie, żeby mieć co robić. Gdy ruszą się inne branże, najpewniej będą z rolnictwa uciekać. Są wśród nich też osoby, które podjęły pracę, aby skompensować spadek dochodów swoich rodzin. Przykładowo, bierne zawodowo kobiety, które poszły do pracy po tym, jak ich mężowie stracili lepiej płatną pracę. Czyli zamiast jednej osoby pracującej w przemyśle, transporcie albo turystyce, teraz są dwie pracujące w rolnictwie.
Czy to jest sukces, „zielona wyspa”? Wątpię. Gdy rynek pracy wróci do względnej normalności, ci mężowie pewnie wrócą do starej pracy. Ale czy te kobiety pozostaną w rolnictwie, poszukają pracy w innej branży, czy wrócą do prowadzenia gospodarstwa domowego? Nie wiem. Trzeba poczekać i zobaczyć, jaka będzie skala odbicia.
Rzucimy się na konsumpcję?
Można się spodziewać postpandemicznej hossy. Ale może w międzyczasie pozmieniały się wzorce konsumpcji? Ludzie przyzwyczaili się do odizolowania, wynajmowania domków, nie każdy będzie już chciał pojechać do hotelu, jeść śniadanie z innymi ludźmi w jednej sali. Może gdy zostaną otwarte granice, Polacy rzucą się na wyjazdy zagraniczne, które w ubiegłym roku im się nie udały i na tym boomie polska turystyka skorzysta mniej niż się wydaje? W krajach, które w walce z epidemią są o krok dalej od nas - jak USA, Izrael – to odbicie konsumpcyjne już widać, ale jego konkretny charakter ciężko przewidzieć.
Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.
Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.
Komentarze