– Jak mądrze integrować? To proste: uczynić instytucje, miejskie usługi i rynek pracy dostępnymi dla migrantów – niech korzystają z nich samodzielnie i na równych z Polakami zasadach – mówi Marta Siciarek, współzałożycielka Instytutu Miast Praw Człowieka
Mieszkańcy gminy Niedźwiedź w Małopolsce napisali petycję przeciwko migrantom, a radni jednogłośnie przyjęli rezolucję w ich sprawie. Pojechałem pod Turbacz szukać migrantów i nie znalazłem ani jednego. Okazało się, że mieszkańcom przeszkadzają ukraińscy uchodźcy pochodzenia romskiego. Historię opisałem w reportażu „Polska dla Polski”. Niedźwiedź chce strefy wolnej od migranta i uchodźcy”.
Co można było zrobić lepiej? Jak samorządy powinny włączać migrantów w życie gmin? Pytam o to Martę Siciarek, współzałożycielkę Instytutu Miast Praw Człowieka i współtwórczynię Gdańskiego Modelu Integracji Migrantów.
Szymon Opryszek, OKO.press: Gmina Niedźwiedź zaprasza Panią na sesję rady. I co Pani doradzi?
Marta Siciarek: Nie wjadę na białym koniu i nie uratuję sytuacji. Tematyka dyskryminacji jest połączona z narracją polityczną i instrumentalizacją migrantów. Choć społeczności lokalne mają narzędzia do tego, by temu przeciwdziałać i nie doprowadzać do eskalacji, to nie potrafią z nich skorzystać. Także dlatego, że polityka polskiego państwa jest w tym zakresie niespójna.
Jedynym miejscem w Europie, które prowadzi konsekwentną politykę migracyjną na poziomie rządu i samorządu jest Hiszpania.
Hiszpanie konsekwentnie mówią, że migrantów potrzebują, mają jasną strategię migracyjną nakierowaną na osoby hiszpańskojęzyczne, ale dbają o to, żeby nikt nie był dyskryminowany. Na przykład Barcelona od lat nadaje karty mieszkańca osobom bez dokumentów, bo tak jest w stanie ich widzieć i zarządzać zarówno np. integracją na rynku pracy, jak i ryzykami z obszaru np. zdrowia publicznego. A w Polsce wszyscy stoją w szpagacie.
Pojechałem do Niedźwiedzia poszukać migrantów. Ale tam ich nie ma. Jest za to petycja mieszkańców, rezolucja rady gminy przeciwko nim. A tak naprawdę wyłącznie przeciwko ukraińskim uchodźcom pochodzenia romskiego.
To nie jest tak, że tamtejsi mieszkańcy są bardziej uprzedzeni niż my wszyscy. Dają upust swoich lęków w takich uchwałach, co wynika też z niekompetencji kulturowej, oni nawet nie wiedzą, że to obciach. Petycja jest formą ich ekspresji. Ale boją się tego, co wszyscy Polacy i co jest wzmacniane systemowo.
Suwałki, Zabrze, Dąbrowa Górnicza, Szczecin – przykłady projektów uchwał samorządów przeciwko przyjmowaniu migrantów można mnożyć.
Dla mnie problem zaczął się w momencie, gdy polityka migracyjna Polski sprowadzona została do bezpieczeństwa. Jeżeli tak nazywany rzeczy, to jakby nie wprost wyrażamy, że migranci są zagrożeniem i się przed nimi chronimy. Przez lata nie wypracowaliśmy zdrowej polityki migracyjno-integracyjnej, a dziś widzimy efekty pewnego rodzaju kumulacji wielu czynników: globalnego kryzysu, niżu demograficznego, rozwoju nacjonalizmów. To dotyka samorządy. Dostaję pytania ze strony na przykład burmistrzów, których mieszkańcy oskarżają o ściąganie migrantów: „Co robić? Przecież ja się tym nie zajmuję”. To irracjonalne zarzuty, które są pokłosiem przyzwolenia państwa na nienawiść, systemową dyskryminację i uprzedzenia.
W jednym z wywiadów powtarza Pani słowa byłego szefa Urzędu ds. Cudzoziemców, który powiedział: „Integracja nie odbywa się na poziomie meta państwa, lecz w konkretnym zakładzie pracy, szkole, sąsiedztwie, ulicy, restauracji czy urzędzie administracji publicznej, rządowej czy też samorządowej”.
No i tak sobie mówimy od lat – i co z tego wynika? Komisja Europejska rekomenduje państwom członkowskim mainstreaming integracji. To praca nad tym, by każdy sektor działania państwa, od wymiaru instytucjonalnego, przez rynek pracy, zdrowie, edukację, pomoc społeczną po kulturę, potrafił być integrujący i inkluzywny.
Pokażmy to na przykładzie szkoły w Niedźwiedziu. Padają realne zarzuty: nauczyciele sobie nie radzą, chcą się zwalniać, bo ukraińskie dzieci wyciągają smartfony na lekcjach albo nie chcą się uczyć.
Czyli tylko ukraińskie dzieci wyciągają telefony? Tak na serio, uczenie w klasie różnych kultur i języków jest trudne, trzeba to uznać. Nauczyciele od lat są z tym sami. Mainstreaming integracji polega na tym, by całe środowisko: od właściwego ministra przez naczelniczkę oświaty w danej gminie po dyrektora i sekretariat szkoły, wiedziało, że jego zadaniem jest nauczanie i integracja uczniów z doświadczeniem migracji. Żeby to zrealizować trzeba „zainwestować”: nauczycieli wysłać na kursy doszkalające, uczniów na diagnozę funkcjonalną, mieć zaadoptowane materiały edukacyjne, uczyć polskiego, komunikować się z rodzicami. Ale żeby migranci zostali włączeni w procesy społeczne, ktoś musi uznać taką potrzebę. Ważne jest też, by szkoła nie pozostała w swoich wyzwaniach sama, ale miała konkretne wytyczne i wsparcie w rozwoju integracyjnej kompetencji – zarówno od resortu edukacji, jak i gminy.
A co z tymi dziećmi?
Trzeba podkreślić, że one mają prawo do edukacji. Po pierwsze władze gminy muszą jasno powiedzieć, że nie ma zgody na wykluczenie. To symboliczna deklaracja, która da impuls do działania podległym służbom. A skoro jest jakiś problem, wójt powinien, choćby przez związek gmin, zaprosić do siebie dyrektora szkoły, w której takie procesy inkluzji migrantów się udały. Na Pomorzu przeprowadziliśmy kilka lat temu pilotaż, którym objętych zostało 30 szkół. W każdej szkolony był „system”: dyrektorzy, wychowawcy, nauczyciele kierunkowi i języka polskiego jako obcego. Ale jak to z pilotażami, nie przeszedł do fazy instytucjonalizacji i objęcia wszystkich szkół.
Napisała Pani, że „integracja i równe traktowanie będą możliwe pod warunkiem, że samorządy nauczą się realizować wszystkie swoje polityki i usługi, myśląc o ich wpływie na różne grupy mieszkańców, aktywnie ich włączając, znosząc bariery dostępu”. Utopia.
Tak. Ale jeśli rozłożymy ją na części pierwsze, staje się realizowalną ideą. Kierunkiem, dla której mamy metodologie i narzędzi.
To mamy szkoły. Co dalej?
Jeżeli prowadzę, załóżmy, dom kultury lub przychodnię, to mam szereg usług do zaoferowania mieszkańcom. Moim zadaniem jest dotrzeć z informacją o tych usługach, przystosować moją kadrę, dowiedzieć się w ogóle, jaki jest odsetek migrantów w mojej dzielnicy. Powiedzieć im „Słuchajcie, to przyjazne miejsce jest dla was, przyjdźcie”. To są procesy, które się buduje miesiącami, wręcz latami. W ich wyniku ludzie zaczynają się otwierać po obu stronach.
Teraz pracuję np. z Łodzią nad takim właśnie systemowym zabezpieczeniem praw migrantów. Pracujemy i z wydziałem strategii, MOPS-em i edukacją oraz sportem. Jak przejść od „Ukraińcy mają swój klub piłkarski” do „Ukraińcy mogą skorzystać z całej miejskiej infrastruktury”? A np. dzieci chodzą na gimnastykę z polskimi dziećmi?”. Podobnie jest z Wrocławiem, który ma chyba najbardziej systemowe podejście do inkluzji i praw, rozwija struktury i testuje projektowanie usług i programów w sposób inkluzywny.
Za deklaracją, że będą miastami inkluzywnymi, czyli włączającymi migrantów, ale też wszystkie grupy mieszkańców do życia miejskiej tkanki, musiały pójść konkretne wytyczne dla dyrektorów sektorowych. Mówimy im: „Ustalcie, w jakim stopniu migranci i migrantki są obecni w waszych usługach, w jakim nie są. A potem skontaktujcie się z nimi”. I mamy taki cykl projektowania programów i usług. I wcale nie chodzi o to, żeby dla migrantów projektować nowe działania, bo przecież nie ma na to pieniędzy. Chodzi o to, by włączyć ich w to, co już się dzieje: choćby zajęcia kulturalne, czy programy zdrowotne, profilaktyki itd.
To co takiego wójt Niedźwiedzia miał zrobić? Zaprosić mieszkańców na koncert muzyki romskiej albo do romskiej wróżki?
Komu zaszkodziłaby dobra wróżba? To oczywiście żart. Po pierwsze, zwróćmy uwagę na nasze kalki: jak ktoś jest Romem, to przestaje być Ukraińcem i pewnie umie wróżyć. We wróżeniu nie ma wstydu, cały Nowy Jork jest pełen psychics. Ale różnice kulturowe istnieją, stereotypy i uprzedzenia istnieją.
Piszesz w tekście o żebraniu – dla niektórych osób romskich jest to dopuszczalna forma zarobkowania, zwłaszcza gdy nie ma alternatyw. Łatwo zabraniać żebrania, ale kto konkretnie w Niedźwiedziu da romskim Ukraińcom pracę? To samo oburzenie dotyczy jazdy taksówką. Po pierwsze, może w autobusie osoby te wystawione są na niechęć, przykre komentarze?
Po drugie, mają prawo decydować, na co wydają swoje środki. Pamiętasz, jak lata temu w Polsce oburzano się, że dla klientów pomocy społecznej kawa i papierosy to zakup pierwszej potrzeby? Każdy określa własne potrzeby, komfort – to składowa godności i praw człowieka. Trzeba zacząć od podstawowych rzeczy. Może trzeba było zrobić spotkanie mieszkańców i uchodźców, żeby ludzie zaczęli widzieć się nawzajem. Zapytać: Jak się oni u nas czują? Jak to widzi społeczność lokalna? W Niedźwiedziu mają na pewno ośrodek pomocy społecznej, przychodnie, dom kultury czy szkołę. Zadaniem osób, które odpowiadają za te strumienie usług, jest włączenie do nich osób romskich. Czyli wprowadzamy migrantów do tego, żeby żyli razem z nami, a zarazem zabezpieczamy ich podstawowe prawa i potrzeby.
Gdy w Niedźwiedziu pytałem o Romów, słyszałem hasło: „Inny świat”.
Różnice kulturowe mają znaczenie, jak powiedziałam wyżej. Trzeba zarządzić sytuacją i mieć strategię zintegrowania społeczności. Można to zrobić z pomocą pracowników socjalnych albo zewnętrznych mediatorów. Przecież organizacje romskie w Polsce i asystentura kulturowa w tym obszarze istnieją od dawna. Takie osoby mogłyby przyjechać, pomóc, mediować. Problem widzę w czym innym: deficycie zasobów, uwagi i szacunku. To właśnie systemowa dyskryminacja – nieważna społeczność, nieważny temat – wybucha nam w twarz.
Wyobraźmy sobie: przyjeżdża grupa migrantów do gminy Utopia. I jak to powinno wyglądać?
To nie utopia, a rzeczywistość w zachodnich demokracjach.
Na przykład w Szwajcarii, gdzie kantony historycznie już rywalizują o przyciąganie migrantów, wójt organizuje „Welcoming day”.
Czyli?
Po prostu siada na rynku, wita nowych mieszkańców gminy. Mówi: „Przyjechaliście, fajnie, żyjemy tak i tak, a zarazem mamy takie i takie zasady”. I potem przydaje się asystentura ze strony urzędników przy załatwieniu wszystkich potrzebnych zezwoleń. Jeżeli ktoś potrzebuje pracy, to prowadzi się go do doradcy zawodowego. A dzieci idą do szkoły i muszą wiedzieć, że mają dostęp do zajęć kulturalnych albo kursów języka. To nie są wielkie inwestycje. W bibliotece robimy kurs języka dla mam, niech dołączą do niego też mamy migranckie. Jak jest fitness, to może jest też kącik dla dzieci. Nic nowego, co wcześniej nie było standardem życia lokalnego.
Zatrzymajmy się w bibliotece. W 2021 roku, kiedy zarządzała Pani polityką migracyjną Pomorza, zaczęła Pani, koordynować m.in. regionalny zespół bibliotek. Okazało się, że one mogą być aktywne względem migrantów i na różne sposoby do nich wychodzić.
Oczywiście! Miejsca o tzw. niskiej barierze wejścia – nieodpłatne, publiczne, wszędzie takie same, ciche, oparte o kulturę bibliotekarek – są idealne. Uzgodniliśmy, że tam mogą się odbywać kursy języka polskiego dla dorosłych, mogą być kąciki książek w różnych językach, spotkania tematyczne, integrujące, dla wszystkich.
Ale też nie chodzi o to, bym tu wymieniała „dobre praktyki”. Idąc trochę pod włos, co nadzwyczajnego jest w tym, że publiczna biblioteka jest miejscem dla wszystkich osób, reagując na otoczenie, zmiany, potrzeby? To jest wciąż myślenie projektowe, a nie systemowe. W Polsce są tysiące bibliotek, instytucji kultury, przychodni, basenów, urzędów pracy. Powiedzmy sobie jasno: w naszym kraju nigdzie systemowa inkluzja migrantów i migrantek jeszcze się nie udała. Wrocław teraz buduje taką politykę w podejściu inkluzywnym. I są dobre kadry, sporo rzeczy działa, ale to nie jest jeszcze horyzontalna, skoordynowana polityka obejmująca wszystkie instytucje. Potrzebujemy zapisów o inkluzji w dokumentach strategicznych, Warszawa rekomendowała wpisanie tzw. mierników, wskaźników inkluzji we wszystkie procesy miasta, tak jak wszystkie podlegają kontroli jakości.
Nie może być tak, jak jest dziś: albo pani bibliotekarka, albo dyrektorka szkoły będzie chciała, albo nie będzie chciała. To godzi w nasze prawa – do edukacji, kultury, partycypacji.
W efekcie Polska znalazła się w rankingu MIPEX (to narzędzie, które porównuje warunki integracji imigrantów w krajach UE) jest daleko poza unijną średnią, z wynikiem 40 punktów na 100. Najniższe wyniki dotyczą dostępu do usług zdrowotnych, rynku pracy, edukacji oraz partycypacji politycznej.
Migranci są tam nieobecni. Oni są obecni tam, gdzie trzeba zarejestrować samochód, dostać PESEL, ewentualnie świadczenia 800 plus. Ale np. urzędy pracy od lat nie są w stanie być miejscem, które w przypadku migrantów gwarantuje dobre doradztwo i kontakt z pracodawcą. W tym obszarze też zrobiłam pilotaż, z Warszawą – inkluzywny rynek pracy, oparty o miejskie instrumenty i biznes, angażujący migrantki. Kolejny udany projekt bez kontynuacji. Nasz problem z inkluzją wynika także z tego, że od lat dwutysięcznych integracją „zajmowały się” organizacje pozarządowe. Odpowiedzialność nigdy nie została podjęta lub współdzielona przez samorządy choćby w ograniczonym stopniu. Na szczęście to się zmienia, urzędnicy rozumieją i czują różnorodność i potrzebę widzenia, słyszenia i włączenia wszelkich społeczności w sposób systemowy.
Ostatnio rozmawiałam z dużym zespołem dyrektorskim w Katowicach. To była znakomita dyskusja. Myślę, że gotowość już jest, następny krok to dokumenty kierunkowe i testowanie takiej głębszej, partycypacyjnej inkluzji, próba gwarantowania praw wszystkim mieszkańcom miast, a nie tylko tym aktywnym, doinformowanym, sprawczym. Jeśli miejskie usługi trafiają tylko do nich, mamy problem na wielu poziomach i on kiedyś, jak w Niedźwiedziu, wybuchnie nam w twarz. Na marginesie, w samorządach mamy dwie strategie – zwykłą, rozwoju miasta i drugą, rozwiązywania problemów społecznych. Potrzebujemy tylko tej pierwszej, bo jej zadaniem jest prewencja i rozwiązywanie wykluczenia oraz rozwijania miasta dla wszystkich i ze wszystkimi.
Kilka lat temu Ośrodek Badań Migracji wyliczył, że 3 proc. migrantów korzysta z usług zdrowotnych w Polsce, mimo że ubezpieczenie posiadało 80 proc. badanych.
Nie wiem, jak to wygląda teraz. Ale na Pomorzu mieliśmy rozmowy w kontekście zdrowia publicznego. Okazało się, że migranci nie korzystają, po czym trafiają prosto na SOR. Podejście, w którym pracuję z samorządami, czyli podejście praw człowieka na poziomie lokalnym, polega na tym, że wszywamy integrację i inkluzję do rozwiązań systemowych i instytucjonalnych.
„A kto za to zapłaci?” – zapyta niejeden wójt lub burmistrz. Pisała Pani, że amerykańskie miasta 10 proc. budżetów przeznaczają na integrację i kwestie migranckie.
Tak, przyglądałam się tym danym i strategiom w Stanach. Tam ogromne środki szły m.in. na zakwaterowanie, ale USA to inna planeta ze swoimi problemami. Wracając na nasze podwórko, powtórzę: nie chodzi o nowe projekty, tylko zrozumienie pracowników samorządowych i wszelkich decydentów, że są oni zobowiązani do realizacji praw oraz że polityka publiczna to nie obszar łaski, tylko ich podstawowe zadanie. Wzruszył mnie pan z geodezji w Katowicach – miał do powiedzenia jedną rzecz:
„Prawa człowieka to nie nie światopogląd i »widzimisię«; jeśli idę do polityki, to mam obowiązek zabezpieczać podstawowe prawa”.
Koniec i kropka.
Będę się upierał: ktoś musi zapłacić.
Polska jest w dwudziestce największych gospodarek świata. Jeśli osoby emigranckie nie są zaszczepione, będziemy mieli problem zdrowia publicznego o wielokrotnie większym koszcie. Ja jestem pełna podziwu i jakiejś wdzięczności dla samorządowców, kiedy widzę jakiej skali problemami zajmują się na co dzień. Ale „niewidzenie” i niezarządzanie konsekwencjami polityk (lub ich braku) dla różnych grup społecznych to zarządzanie po omacku. To nie tak, że nie mamy kapitału, brakuje nam strategii. Odmieniamy przez przypadki „silosy”, jakby to uzasadniało ich trwanie i brak koordynacji.
Inna kwestia to oczywiście to, że nie rozlicza się polityki publicznej – Wiedeń, przodujący w prawach człowieka, nie może sobie pozwolić na „niedowożenie” mieszkańcom.
U nas wciąż można, bo wciąż mamy demokratyzację w procesie, może na dość wczesnym etapie. Od 20 lat czekamy na realną strategię MSWiA i nie możemy się doczekać. Ale przecież MSWiA nie mówi samorządom, że mają wykluczać migrantów. Mówi im: „Włączajcie ich, oczywiście”. Przecież chce tych cudzoziemców w systemie edukacji i na rynku pracy. Działamy w sposób nieskoordynowany. W ramach środków unijnych polskie państwo buduje np. Centra Integracji Cudzoziemców. To rozwiązanie typowo segregacyjne, a nie integrujące.
Nawiasem mówiąc, w Niedźwiedziu też oprotestowali CIC, choć nawet nie było żadnego planu budowy.
CIC to w jakimś sensie wykwit naszej podświadomości. Jeżeli państwo polskie ma pomysł, że wszystkich migrantów, osób z doświadczeniem drogi, uchodźców należy pokierować do takich centrów, czyli osobnej, stworzonej dla nich infrastruktury to tak jakby im mówiło: „Jesteście obcy, nie da się was obsłużyć w zwykłej przychodni, w zwykłym urzędzie, w zwykłym urzędzie pracy”. Trzeba było te pieniądze przekazać do samorządów i w ten sposób rozpocząć mainstreaming, czyli uszczelnianie wejścia migrantów do społeczności, a nie poza społeczność. Wszystkie duże samorządy i NGO-sy to wnosiły do ministerstwa, na próżno.
Czyli marnujemy pieniądze z UE?
Dostaliśmy sporo pieniędzy, które powinniśmy rozsmarować po wszystkich sektorach: rynku pracy, edukacji, zdrowiu, mieszkalnictwie – jak długo jeszcze migranci będą pracować nie bezpośrednio u lokalnych pracodawców, ale przez agencje pracy? Ciągle mówimy: wsłuchajmy się w ich głos, więc mówią: „Dość pracy przez agencje, praca minimalna, brak rozwoju zawodowego”. Jaki problem może mieć lokalny PUP z połączeniem migrantów z terenu bezpośrednio z pracodawcami?
Nawet pieniądze z Komisji Europejskiej, które przyszły do Urzędów Marszałkowskich na integrację imigrantów, były tak wszyte w budżet funduszy strukturalnych, że bardzo trudno je było pokierować do edukacji, do rynku pracy, czy służby zdrowia. Efekt? Poza wyspami integracji, opartej o barki poszczególnych osób i instytucji, mamy pustynię, na której budują się nowe nacjonalizmy. Straszne są napaści z nienawiści np. na osoby „z kebabów”. One wysyłają sygnał do całej społeczności, zastraszając je. W Łodzi właśnie zaczyna się proces rozmowy z migrantami i instytucjami miejskimi o tym, jak reagować, jak naprawiać, jak przywracać spokój i bezpieczeństwo.
Przykład Niedźwiedzia pokazuje, że UE jest takim batem. Bo wymaga niedyskryminującej polityki samorządu. Ale nagle okazało się, że z powodu rezolucji antyimigranckiej gmina nie dostanie pieniędzy na punkt selektywnej zbiórki odpadów. I co? Znów słyszałem: „Wszystko przez migrantów”.
To samo wydarzyło się na Pomorzu. W jednej z gmin miało powstać mieszkanie wspomagane dla osób z niepełnosprawnościami. Ale był zapis, że może skorzystają z niego migranci i projekt został utopiony. Diabeł tkwi w szczególe, czyli w tym, co tak naprawdę oznacza ta antydyskryminacja na poziomie lokalnym. Wiemy, że te unijne pieniądze nie są wydawane w realnie głębokim zabezpieczaniu równego traktowania, inkluzji i antydyskryminacji. I wiemy jak je lepiej wydać, ale, powtórzę się, potrzeba systemowych rozwiązań.
Jak uniknąć innych Niedźwiedzi w Polsce?
Zostawmy już tę gminę, bo nie taka jest Polska, albo – nie tylko taka. W tym samym czasie sto innych gmin żyje w tej naszej mieszance narodowościowo-etnicznej i jakoś tam idzie. Wiózł mnie niedawno w Warszawie kierowca z Zimbabwe – spytałam o odczucia na temat Polski. Powiedział: „Bardzo bezpiecznie”. Oby.
Zaryzykuję twierdzenie, że w każdej, nawet małej gminie jest jakieś miejsce przyjazne, wspierające, integrujące. Ale ryba psuje się od głowy, warstwa symboliczna jest bardzo potrzebna, ona kształtuje postawy. Na tej linii rząd zawodzi i potem lokalni politycy, którym konflikty narodowościowe buzują pod drzwiami, nie wiedzą, co robić. Jednocześnie u lokalnych pracodawców, od Bytowa po Małkinię, pracują tysiące migrantów; w Bytowie na Pomorzu także ci obśmiewani absolwenci politechnik, akurat z Indii.
A u góry trwa nagonka na Ukraińców.
Polskie państwo konsekwentnie zawodzi migrantów. To chyba nie ulega dyskusji.
Ale widzimy też odpływ solidarności z Ukraińcami w społeczeństwie.
– Osobiście nie chciałabym liczyć na solidarność, na pewno nie jako główny czynnik. Przejęcie funkcji państwa przez społeczeństwo nie jest dobre, bo to zaangażowanie jest płynne, chybotliwe, i może ustać – tak się dzieje. Poza tym to paradygmat pomocy, zależności, polegania na łasce – nie praw, partnerstwa, dialogu, wyboru. Uważam, że państwo ma instytucje i budżet, by takie kompetencje budować i systematyzować. Po wybuchu wojny w Ukrainie niby jesteśmy w punkcie wyjścia, ale też nie jesteśmy. Bo jednak dużo się zmieniło, urzędnicy dużo nauczyli się na temat uchodźców i migrantów w polskim systemie. Teraz wystarczyłoby tym pokierować.
Byłoby fajnie, gdybyśmy mieli liderów politycznych, którzy stoją po stronie praw człowieka. Ale pytanie, czy polskie społeczeństwo jest gotowe, czy w ogóle polskie społeczeństwo tego chce.
Czy chcemy stać po stronie praw człowieka? Czy my w ogóle czujemy się posiadaczami praw i wymagamy ich realizacji? Podejście praw człowieka to jasne określenie ról i zadań, partycypacja, równość, każde prawo dla każdej osoby, wzmacnianie mieszkańców w ich prawach i ich egzekwowaniu, transparentność, rozliczalność. Sporo mamy do zrobienia.
Rozmawiał Szymon Opryszek
Marta Siciarek – od prawie 20 lat zajmuje się tematyką integracji imigrantów, inkluzji i antydyskryminacji. W latach 2012‑2018 prowadziła Centrum Wsparcia Imigrantów i Imigrantek w Gdańsku, potem była koordynatorką regionalnej polityki migracyjnej województwa pomorskiego. Od 2019 członkini zespołu praw człowieka na poziomie lokalnym przy Agencji Praw Podstawowych UE. Współzałożycielka Instytutu Miast Praw Człowieka, obecnie rozwija organizację międzynarodową, Human rights in Practice, która ma na celu usystematyzowanie i upowszechnianie narzędzi inkluzji.
Na zdjęciu: 11 stycznia 2023, Częstochowa. Otwarcie pierwszej w mieście Ukraińskiej Szkoły dla dzieci rodzin, które uciekły z Ukrainy po inwazji rosyjskiej. Fot. Grzegorz Skowronek/Agencja Wyborcza.pl.
Reporter, absolwent Polskiej Szkoły Reportażu i Szkoły Ekopoetyki. Pisze na temat praw człowieka, kryzysu klimatycznego i migracji. Za cykl reportaży „Moja zbrodnia, to mój paszport” nagrodzony w 2021 roku Piórem Nadziei Amnesty International. Jako reporter pracował w Afryce, na Kaukazie i Ameryce Łacińskiej. Autor książki reporterskiej „Woda. Historia pewnego porwania”, (Wydawnictwo Poznańskie, 2023). Wspólnie z Marią Hawranek wydał książki „Tańczymy już tylko w Zaduszki” (Wydawnictwo Znak, 2016) oraz „Wyhoduj sobie wolność” (Wydawnictwo Czarne, 2018). Mieszka w Krakowie.
Reporter, absolwent Polskiej Szkoły Reportażu i Szkoły Ekopoetyki. Pisze na temat praw człowieka, kryzysu klimatycznego i migracji. Za cykl reportaży „Moja zbrodnia, to mój paszport” nagrodzony w 2021 roku Piórem Nadziei Amnesty International. Jako reporter pracował w Afryce, na Kaukazie i Ameryce Łacińskiej. Autor książki reporterskiej „Woda. Historia pewnego porwania”, (Wydawnictwo Poznańskie, 2023). Wspólnie z Marią Hawranek wydał książki „Tańczymy już tylko w Zaduszki” (Wydawnictwo Znak, 2016) oraz „Wyhoduj sobie wolność” (Wydawnictwo Czarne, 2018). Mieszka w Krakowie.
Komentarze