0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Jan Rusek / Agencja Wyborcza.plFot. Jan Rusek / Age...

Porodówka w Lesku to ostatnie miejsce, w którym ciężarne z Bieszczad mogły liczyć na opiekę okołoporodową. Losy oddziału stoją jednak od kilku miesięcy pod znakiem zapytania. Od 1 lipca 2025 oddział jest zamknięty z powodu remontu. Nie jest pewne, czy i kiedy wznowi pracę.

Powiat leski liczy około 25 tysięcy mieszkańców. Sąsiadujący z nim powiat bieszczadzki, w którym od kilku lat nie ma już żadnej porodówki, zamieszkuje 20 tysięcy osób. W zaliczanym do Bieszczad Niskich, liczącym bez mała 90 tysięcy mieszkańców, powiecie sanockim również próżno obecnie szukać placówek z traktami porodowymi.

Ministerstwo Zdrowia twierdzi, że utrzymywanie sal porodowych, w których na świat przychodzi mniej niż 400 dzieci rocznie, jest nieopłacalne. Zgodnie z danymi Fundacji Rodzić po Ludzku, w 2022 roku w leskiej porodówce urodziło się 324 dzieci. Sam szpital podaje, że w 2024 roku porodów było już tylko 197.

Ministerstwo szuka rozwiązań

Resort zdrowia 18 września w ogólnikowym komunikacie napisał: „W związku z aktualną sytuacją demograficzną, mając dodatkowo na uwadze sytuację kobiet w ciąży na obszarach narażonych na wykluczenie komunikacyjne, opracowany został model opieki okołoporodowej, który jest uniwersalny i możliwy do wprowadzenia również przez inne podmioty”.

Model zakłada, że pracujące w szpitalach położne w ramach Izby Przyjęć lub Szpitalnego Oddziału Ratunkowego miałyby oceniać stan kliniczny pacjentek, wykrywać czynniki ryzyka oraz patologie, wydawać zalecenia i zapewnić ciągłość opieki podczas porodu. W przypadku decyzji o transporcie pacjentkom ma w drodze towarzyszyć położna. Rodzące z Leska byłyby przekierowywane najprawdopodobniej do szpitali w Brzozowie, Krośnie lub Przemyślu.

25 września ministra zdrowia Jolanta Sobierańska-Grenda spotkała się z przedstawicielami leskiej porodówki. Padły kolejne zapowiedzi i pomysły. Ministra poinformowała, że w Lesku mogłaby powstać izba porodowa, gdzie byłyby przyjmowane jedynie porody, w przypadku których ze względu na zaawansowanie akcji niemożliwe będzie przetransportowanie rodzącej do innego szpitala. Izba miałaby zostać uruchomiona jeszcze w tym roku.

Takiemu rozwiązaniu daleko do działających na terenie Polski od lat 50. XX wieku aż do 2008 roku izb stawiających na pełne wykorzystanie kompetencji położnych – a więc samodzielne prowadzenie fizjologicznych porodów bez zbędnej medykalizacji i bez transportowania kobiet w mniej zaawansowanych etapach porodu do szpitali.

Przyszłość pod znakiem zapytania

Konkretnych decyzji wciąż brakuje. Władze szpitala i władze regionu publikują komunikaty w tej sprawie, przecząc sobie nawzajem:

  • 29 września na facebookowym profilu Szpitala w Lesku pojawił się komunikat, według którego dwa oddziały – ginekologiczno-położniczy oraz noworodkowy – pozostają zawieszone do końca roku. Szpital podkreślał, że taka jest decyzja wojewody podkarpackiego.
  • 1 października wojewoda podkarpacka Teresa Kubas-Hul poinformowała, że oddziały mają wznowić działalność po zakończeniu remontu. „Nie jest prawdą, że działalność oddziałów została zawieszona z inicjatywy wojewody. (...) To dyrekcja szpitala trzykrotnie występowała z wnioskiem o ich czasowe zawieszenie, a jako wojewoda podkarpacki, nigdy nie wyraziłam zgody na pozbawienie pacjentów opieki” – czytamy w oświadczeniu na Facebooku.

Likwidacji oddziału sprzeciwiają się nie tylko pracownicy placówki, którzy w lipcu protestowali przed Ministerstwem Zdrowia, ale również politycy partii Razem. Marcelina Zawisza już w czerwcu złożyła do Ministerstwa Zdrowia interpelację, w której zapytała ówczesną ministrę m.in. o dofinansowanie upadających oddziałów położniczo-ginekologicznych na obszarach o niskiej gęstości zaludnienia.

Adrian Zandberg twierdzi, że likwidacja leskiej porodówki nie jest oszczędnością, a zagrożeniem dla zdrowia rodzących kobiet.

Położne chcą ratować leską porodówkę

Pracująca w leskim szpitalu położna Małgorzata Pucyk podkreśla, że kryzys podkarpackich porodówek nie zaczął się od Leska. Już w 2017 roku zamknięto porodówkę w Sanoku. W 2020 – w Ustrzykach Dolnych, gdzie również zdecydowano o zamknięciu oddziału ginekologiczno-położniczego. Wówczas dziewięć położnych z ustrzyckiej placówki przeniesiono do Leska, twierdząc, że tej placówce likwidacja nie grozi. Kilka lat później okazało się inaczej.

Przed wyborami parlamentarnymi w 2023 roku politycy obiecywali ratunek dla ostatniej porodówki w Bieszczadach. Na słowach się jednak skończyło.

Położna zauważa, że niepewna sytuacja oddziału miała wpływ na coraz mniejszą liczbę porodów. Pacjentki przekonane o tym, że porodówka w Lesku nie działa, mogły nawet nie brać jej pod uwagę, wybierając miejsce do porodu. Co więcej – jeśli kobiety prowadzą ciąże u ginekologa z innej miejscowości, z dużym prawdopodobieństwem zdecydują się na poród właśnie tam. Nie bez znaczenia był też brak dostępu do znieczulenia wynikający głównie z braku anestezjologów.

Czy jednak położne z Leska są otwarte na inne niż „standardowa” sala porodowa sposoby zapewnienia opieki okołoporodowej okolicznym pacjentkom? Co z pomysłem przywrócenia izb porodowych albo możliwości refundacji porodów domowych?

Małgorzata Pucyk odpowiada: „Szpitale takie jak Lesko – z pierwszym stopniem referencyjności – są wyłącznie od porodów fizjologicznych. W naszym regionie poród domowy jest jak zabawa z ogniem. Głównym problemem jest w tej sytuacji odległość od najbliższego szpitala. Każdy poród fizjologiczny w ciągu sekundy może przekształcić się w patologię. W takiej sytuacji położna bierze na siebie ryzyko zagrożenia życia matki i dziecka.

W zimie, ze względu na odległości, dojazd do najbliższej placówki to nie jest kwestia minut, a godzin.

Izby porodowe – jak najbardziej, ale przy szpitalach, nie zamiast nich. Z ginekologiem za ścianą lub pod telefonem i możliwością wykonania cięcia cesarskiego w ciągu kilku minut".

Przeczytaj także:

W czym są gorsze pacjentki z Bieszczad?

Położna podkreśla, że szpitale, które przyjmują kilkukrotnie więcej porodów niż Lesko, również generują milionowe długi.

„Problemem nie jest liczba porodów, a kwota, na jaką są one wyceniane. Przy obecnych założeniach, by poród w powiatowym szpitalu wyszedł na zero, musiałby się on chyba odbywać w schowku na szczotki przy lampie naftowej z asystą co najwyżej personelu niemedycznego” – komentuje.

Wyjaśnijmy: poród jako świadczenie jest wyceniany przez NFZ tak samo, niezależnie od tego, w jakim szpitalu został przyjęty. Jednak szpitale z wyższymi stopniami referencyjności otrzymują dodatkowe środki na przykład za zastosowanie u rodzących znieczulenia zewnątrzoponowego czy wykonanie noworodkom dodatkowych badań po porodzie.

Pucyk dodaje: „Opłacalne są jedynie porody w dużych miastach, w szpitalach o wyższym stopniu referencyjności. A przecież nie każdy ma możliwość rodzenia w takim miejscu. W czym pacjentki z Bieszczad są gorsze od pacjentek z Warszawy czy Poznania?".

Ministra obiecuje i traci stanowisko

Przed lipcową rekonstrukcją rządu ówczesna ministra zdrowia Izabela Leszczyna, zapewniała, że oddział zostanie ponownie uruchomiony od początku września. Podobne stanowisko przedstawiał wiceminister Wojciech Konieczny. Oboje przyznali, że utrzymanie porodówki jest konieczne z powodów medycznych. Żadne z tych zapewnień nie zostało jednak zrealizowane, a i Leszczyna, i Konieczny nie piastują już dotychczasowych stanowisk.

Duszan Augustyn, lider akcji „Porodówka w Bieszczadach ma zostać” wspomina: „Kluczowym problemem, z jakim mierzymy się w Bieszczadach, jest dostępność usług. Likwidacja porodówki przenosi znaczną część kosztów na rodziny – obejmuje to wydatki na transport, noclegi, koszty opieki nad rodzeństwem, dojazdy na wizyty kontrolne i poród.

Zwiększone wydatki rodzin kumulują się w skali regionu. Koszty przenoszone na obywateli i lokalne społeczności nie są uwzględniane w oficjalnych analizach finansowych.

W przypadku powikłań wynikających z długiego dojazdu dziecko może wymagać rehabilitacji, konsultacji, leków. Czasami do końca życia. Zdarza się, że jedno z rodziców nigdy nie będzie mogło podjąć pracy, a po śmierci rodziców dziecko trafi do zakładu opiekuńczo leczniczego.

To pokazuje, jak decyzje systemowe przerzucają koszty z państwa na barki pojedynczych osób i obciążają nimi całe społeczeństwo. Zapobieganie takim przypadkom poprzez wcześniejsze uzyskanie opieki prenatalnej, szybki dostęp do lekarza i oddziałów ratunkowych oszczędza ogromne środki publiczne. Leczenie skutków niedotlenienia noworodka czy opieka nad dzieckiem z ciężkimi niepełnosprawnościami może kosztować miliony w skali życia. A przecież utrzymanie lokalnego oddziału położniczego to ułamek tej sumy" – komentuje Augustyn.

Inwestycja, nie koszt

Jak dodaje Augustyn, utrzymywanie porodówek z dala od aglomeracji nie jest kosztem, ale inwestycją. „Patrzenie na te oddziały wyłącznie przez pryzmat bilansu finansowego pojedynczego szpitala jest krótkowzroczne i ignoruje ich fundamentalną rolę w zapewnianiu stabilności demograficznej, bezpieczeństwa zdrowotnego i rozwoju gospodarczego regionów. Równolegle do usług świadczonych przez szpitale publiczne – głównie powiatowe – mamy prywatne firmy, które zajmują się opieką nad ciężarnymi i rodzącymi. To właśnie te firmy zyskują klientów na niedofinansowywaniu szpitali powiatowych. Tymczasem sektor prywatny również nie jest idealny.

Prywatyzacja opieki okołoporodowej nie doprowadzi do niczego dobrego. Będzie dyskryminacją osób, które chcą zakładać rodziny, ale nie mają możliwości – czy to finansowych, czy logistycznych – skorzystania z płatnej opieki.

W dobie kryzysu demograficznego takie działania mogą prowadzić do jeszcze większych spadków liczby urodzeń".

Zauważa też, że przekierowywanie pacjentek z Leska do innych placówek w okolicy nie sprawi, że te pacjentki będą lepiej zaopiekowane.

Okoliczne szpitale nie mają lepszych wskaźników opieki okołoporodowej – co doskonale widać po przeanalizowaniu statystyk na stronie Fundacji Rodzić po Ludzku. Trzy najbliższe Lesku porodówki znajdują się w Brzozowie, Krośnie i Przemyślu. Zgodnie z informacjami, których udzieliły Fundacji same szpitale, w Brzozowie i Przemyślu odsetek cesarskich cięć jest jeszcze wyższy niż w Lesku. W Krośnie często stosuje się nacinanie krocza – u trzech na cztery pacjentki.

Sytuacja nie jest czarno-biała

„Na Podkarpaciu systemowe problemy polskiej opieki okołoporodowej są wyjątkowo widoczne” – mówi Karolina Skuła, położna rodzinna z Bieszczad. „Albo bagatelizujemy aspekt satysfakcji pacjentek, albo rozumiemy go nieco na opak – wychodząc z założenia, że pacjentka zadowolona to pacjentka otrzymująca wszystko, czego oczekuje, mimo że te oczekiwania niekoniecznie są zgodne z aktualną wiedzą medyczną.

Medykalizujemy i ciążę, i poród. Zlecamy całą masę absolutnie zbędnych badań, które poza granicami Polski wykonuje się tylko wtedy, gdy rzeczywiście zaistnieją ku temu wskazania.

Nie tłumaczymy, że USG na każdej wizycie kontrolnej naprawdę nie jest potrzebne. Wydajemy pieniądze tam, gdzie wcale nie ma takiej potrzeby, jednocześnie zbyt nisko wyceniając opiekę przy porodzie czy pracę położnych środowiskowych. Z drugiej strony – same pacjentki też momentami nie są świadome, że mogą oczekiwać respektowania swoich praw. Opowiadają o trudnych doświadczeniach z poprzednich porodów, po czym zapytane, gdzie w takim razie planują rodzić kolejne dzieci, odpowiadają, że w tym samym szpitalu – bo najbliżej; bo nie ma alternatywy".

Izby porodowe mogą prowadzić położne

„Chciałabym, żeby kobiety mieszkające w Bieszczadach mogły bezpiecznie i spokojnie przeżywać czas ciąży, bez obawy o swoje zdrowie czy życie" – zaznacza Karolina Skuła. „Potrzebujemy wypracowania modelu solidnej edukacji przedporodowej; uświadomienia społeczeństwu, że ciężarne mają do takiej opieki prawo; odpowiedniego wycenienia pracy położnych – tak, by przychodniom i samym położnym również opłacało się tę edukację prowadzić. Wyedukowana pacjentka wie, kiedy rzeczywiście powinna jechać do szpitala; jakie sytuacje powinny ją zaniepokoić; jak świadomie przygotować się do porodu” – dodaje.

Zdaniem Skuły dobrym pomysłem byłoby rozważenie powrotu izb porodowych w dawnej formie – prowadzonych przez położne, które przecież są specjalistkami od fizjologicznych ciąż, porodów i połogu.

Aby jednak do tego doszło, musi się zmienić mentalność. Musimy – i jako personel, i społeczeństwo – zrozumieć, że położne mogą pracować samodzielnie i tym samym zapewniać kobiecie bezpieczną, fachową opiekę” – komentuje.

Skuła wylicza, że opieka położnej specjalistki jest dla systemu opieki zdrowotnej tańsza niż opieka lekarza specjalisty. Położne mogą prowadzić ciąże, przyjmować porody i opiekować się zdrową kobietą i zdrowym noworodkiem po porodzie. Potrzeba tu otwartości i zrozumienia, że ciąża sama w sobie nie jest jednostką chorobową, a poród nie jest stanem zagrożenia życia. Wiele krajów w Europie już to zrozumiało. W Polsce nadal tej świadomości brakuje – ocenia.

Problem dostrzegają również lekarze

„Szpitale na Podkarpaciu mają o wiele więcej powodów do zmartwień niż mała liczba porodów” – mówi chcąca zachować anonimowość ginekolog z Podkarpacia. „Trudności są tu systemowe. Jest wiele zabetonowanych przyzwyczajeń, które trudno będzie po latach zmienić. Wiem, że w innych rejonach porodówki robią postępy, jeśli chodzi o poziom opieki, ale u nas – w wielu miejscach – zatrzymaliśmy się dobre dwadzieścia lat temu”.

Lekarka opowiada, że większości placówek brakuje podnoszenia kwalifikacji, uaktualnienia wiedzy przez całość personelu czy szkoleń wewnątrzoddziałowych. Podkreśla, że chodzi o realne działanie, a nie podpisywane jedynie na papierze procedury. Mówi: – „Brak ćwiczeń schematów postępowania powoduje, że okoliczne oddziały często nie są bezpiecznymi i dobrymi do porodu miejscami. Dodatkowo spadek liczby urodzeń wiąże się także ze spadkiem możliwości zbierania doświadczenia przez personel – i tyczy się to zarówno fizjologii, jak i patologii”.

Opowiada, że przyzwyczajone przez lata do konkretnego sposobu działania położne i lekarze mogą mieć trudność lub nawet brak chęci do przyjmowania porodów w pozycjach wertykalnych, niezaburzenia fizjologii narodzin czy respektowania prawa do kontaktu skóra do skóry. Z drugiej strony, gdy rzeczywiście pojawi się sytuacja awaryjna – czyli nieplanowe cięcie, którym kończy się znaczny odsetek ciąż na Podkarpaciu – i w małym, powiatowym szpitalu urodzi się dziecko wymagające resuscytacji, pracujący tam personel może nie być odpowiednio przygotowany do działania, bo przez długi czas nie aktualizował swojej wiedzy lub nie ćwiczył prawidłowego sposobu postępowania.

Zaznacza, że dostrzega problem wynikający z dużych odległości między porodówkami, ale kierowanie się w tym przypadku jedynie kilometrami czy liczbą przyjmowanych porodów jest zbyt powierzchownym podejściem do sprawy: – „Uważam, że część szpitali powiatowych powinna zostać. Rozumiem kwestię odległości i wiem, że to nie jest bezpieczne, żeby pacjentki musiały jeździć dziesiątki czy setki kilometrów do porodu. Jednak w takiej formie, jaka jest obecnie; często z taką jakością, jaką mamy na Podkarpaciu, samo zostawienie poszczególnych oddziałów absolutnie tego bezpieczeństwa nie zapewni”.

Dodaje: „Personel często jest przyzwyczajony do postępowania tak, jak było kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu. Argumentuje, że przecież wtedy było dobrze i nikt nie narzekał. Sęk w tym, że świat idzie do przodu.

Jeśli mówimy o opiece okołoporodowej, musimy zrozumieć, że dziecko nie jest własnością personelu; że nie mamy prawa dla własnej wygody zabierać go bez pytania na badania czy przerywać kontaktu skóra do skóry tylko po to, by móc szybciej wypełnić dokumentację.

Niedopuszczalna powinna być również sytuacja, gdy swoją wygodę stawiamy nad oczekiwaniami pacjentki – na przykład brak pozycji, której oczekuje pacjentka tylko dlatego, że osoba, która przyjmuje poród – czy to położna, czy obecny lekarz – nie potrafi jej zapewnić, bo w innej jest wygodnie i tak robiła przez ostatnie lata. To samo z wymuszaniem nacięcia krocza zgodnie ze wskazaniami i wiedzą sprzed lat.

Ten system nie funkcjonuje. Wiem, że szeroko omawiane są aspekty finansowe. To jest kwestia zmiany wyceny świadczeń – zwłaszcza że widoczne jest wykonywanie procedur, które podnoszą wycenę; które nie są niezbędne. Musimy jednak zrozumieć, że same pieniądze nie rozwiążą pozostałych problemów. Wyższa wycena nie ściągnie pacjentek, które nie chcą rodzić w warunkach oferowanych przez okoliczne szpitale. I mnie, jako ginekologa, to absolutnie nie dziwi”.

Lekarka podkreśla, że na samym początku konieczna jest zmiana nastawienia na wielu poziomach: od personelu i dyrekcji szpitali, przez starostów, aż do Ministerstwa Zdrowia. Dochodzi bowiem do sytuacji, w której prawo – na przykład ministerialne rozporządzenia czy Standard Organizacyjny Opieki Okołoporodowej – gwarantuje jedno, a szpitale wprowadzają własne rozporządzenia, wychodząc z założenia, że wewnętrzne przepisy są ważniejsze – nie zważając na hierarchiczność aktów prawnych.

Twierdzi: „Dużo tych rzeczy wynika z lęku. Boimy się zmian; nie wiemy, jak się za nie zabrać. Tyle tylko, że chcąc gwarantować profesjonalną opiekę, nie możemy kierować się lękiem. Tak się nie da pracować. Osoby, które chcą robić coś więcej, lepiej, są bardzo szybko tłamszone. Moja znajoma, położna, która ośmieliła się uruchomić wannę porodową na oddziale, w którym pracuje, była wytykana przez koleżanki palcami przez wiele miesięcy, bo »dołożyła wszystkim roboty«. Tym przykładem chciałabym podkreślić fakt, że jest wiele wspaniałych osób, które się rozwijają, podnoszą swoje kwalifikacje, aby zapewnić wysoką jakość opieki. Jednak aby oddział funkcjonował prawidłowo, potrzeba całego zespołu, a nie kilku osób”.

Dodaje, że zmiany, które powinny zajść już dawno temu, zachodzą albo od niedawna i bardzo wolno, albo – w niektórych szpitalach – wcale: – "Spora część personelu po prostu nie chce zmian. I ja, jako lekarz, doskonale to rozumiem – tak po prostu jest wygodniej, a dodatkowo nie narażamy się na ostracyzm ze strony pozostałego personelu. Tyle tylko, że w położnictwie nie chodzi o naszą wygodę, a o świadczenie usług zgodnie ze zaktualizowaną wiedzą, bezpieczeństwo i zadowolenie pacjentek i ich dzieci. W szpitalach, w których pracuję lub pracowałam, ponad rok zajęło przekonanie pozostałych osób z zespołu, żeby zostawiać dzieci po porodzie w kontakcie skóra do skóry z matkami, nie nacinać rutynowo krocza, dostosowywać pozycję porodową do rodzącej. To w mojej ocenie zbyt długo.

W każdym szpitalu, w którym do tej pory pracowałam, podobne walki o realizację podstawowych praw pacjentek były codziennością. My, personel, często nie potrafimy uszanować zwykłej fizjologii; tego, żeby na przykład przy przebiegającym bezproblemowo porodzie były dwie osoby z personelu. Zrozumieć, że może ta położna czy pielęgniarka z neonatologii niekoniecznie musi być na sali i czekać przy kroczu pacjentki; że nie musi towarzyszyć jej lekarz; że być może zaraz po porodzie noworodek w dobrym stanie może być oceniony w kontakcie skóra do skóry, a niekoniecznie na stanowisku neonatologicznym. Jak mamy oferować dobrą opiekę okołoporodową, skoro nie jesteśmy w stanie zagwarantować realizacji tak podstawowych kwestii?".

Co dalej?

Próby rozwiązywania problemów podkarpackich porodówek przez dofinansowanie może jednak okazać się niewystarczające, gdy oddziałom od lat potrzebne są systemowe zmiany.

Pieniądze co prawda pozwolą opłacić dyżur anestezjologa, wyremontować łazienki czy nawet zatrudnić na pełen etat kilka nowych osób usprawniających opiekę nad pacjentkami. Same pieniądze nie rozwiążą jednak problemu nad wyraz częstego nacinania krocza, rosnącego z dekady na dekadę odsetka cesarskich cięć czy choćby uniemożliwiania kobietom porodów w pozycjach wertykalnych.

Jeżeli Ministerstwu Zdrowia rzeczywiście zależy na bezpieczeństwie i komforcie rodzących, najwyższa pora – zaraz po sprawdzeniu, czym tak naprawdę powinny być i jak funkcjonować izby porodowe – zastanowić się, jakie kroki należy poczynić, by pacjentki z Podkarpacia w pełni świadomie chciały decydować się na rodzenie w okolicznych szpitalach.

;
Na zdjęciu Oliwia Gęsiarz
Oliwia Gęsiarz

Absolwentka położnictwa, logopedka, pedagożka. Na co dzień marketing managerka OKO.press. Poza pracą propaguje położnictwo, w którym każda osoba ma prawo zakończyć swoją ciążę wtedy, kiedy chce i tak, jak chce.

Komentarze