Tam, gdzie władze zawodzą, mieszkańcy radzą sobie sami. Wspominają powódź z 1997 roku i dziwią się, że wiedzą więcej, niż ich burmistrzowie, czy starości – reportaż OKO.press z dotkniętego powodzią południa Polski
W poniedziałek 16 września burmistrz Nysy wzywał mieszkańców do ewakuacji. Groził kilkumetrową falą powodziową z powodu przerwania wału. Helikopter zrzucał wielkie worki z piaskiem, próbując trafić w miejsce wyrwy. Jeśli ktoś w nocy z poniedziałku na wtorek śledził medialne doniesienia, mógł odnieść wrażenie, że zaraz Nysa Kłodzka zaleje całe miasto. Ale też, że przy kontrolowaniu sytuacji pracują liczne służby. No i przede wszystkim władze miasta.
We wtorek rano Nysa Kłodzka pędzi przez Nysę szeroko, ale nie przelewa się przez brzegi. Mosty nad rzeką są przejezdne, policja jednak nadal nie wpuszcza na nie aut. Można przechodzić pieszo. Wielu ludzi z tego korzysta, część jeździ na rowerach, inni chodzą w kaloszach, choć na chodnikach w centrum sucho. Widać tylko ślady po wodzie. Przy Wyspiańskiego piętrzą się worki z piaskiem wzdłuż wałów nad Nysą. Rzeka jest kilka metrów niżej. Ludzie spacerują, robią zdjęcia, filmują nabrzeże. Trzydziestolatek w spodniach moro i zielonym tiszercie pracował do drugiej w nocy przy napełnianiu worków piaskiem.
– Dłużej nie miałem siły – przyznaje Michał. Nie chce podać nazwiska, bo jak mówi, jest ze służb mundurowych. – Wojsko worki ułożyło. Sprawiło się na medal – twierdzi.
Za zakrętem ulicy Wyspiańskiego stoi woda. Na podwórkach mniejszych i większych warsztatów szlam. Na jednym z podjazdów kobieta spłukuje go szlauchem. Głos się jej łamie. Nie jest w stanie rozmawiać.
Naprzeciwko też pełno błota i czarne kałuże. Mężczyzna koło czterdziestki wychodzi z budynku. Na nogach kalosze, na rękach robocze rękawice. Też nie bardzo chce mówić, ale jednak zaczyna opowiadać.
– Masakra. Powtórka z rozrywki, bo w 1997 roku było to samo.
Wtedy została zalana stolarnia jego ojca. Marcin miał 17 lat i dobrze pamięta tę powódź.
– Wody było 1,70 metra. Wczoraj na hali miałem 1,40. Ale w 1997 roku dostaliśmy chociaż ostrzeżenie. To żeśmy silniki od maszyn zdemontowali i dali na górę, na blaty. W tym roku masakra i przerażenie – opowiada Marcin, który odziedziczył stolarnię po ojcu.
– Chciałem w poniedziałek coś pozabierać, maszyny pozabezpieczać, ale autem nie można było tu dojechać. Nie wpuszczali.
– W mediach wyglądało, że akcja ratowania miasta była dramatyczna, ale dobrze zorganizowana – zauważam.
– To był jeden wielki burdel, zero organizacji. Masakra, dramat i dezinformacja całkowita
– denerwuje się Marcin.
– Nas tu nie zalała woda z Nysy. Nas zalało od tyłu – tłumaczy. – Woda przyszła od tej strony gdzie Biała Nyska (osiedle, jest tam między innymi staw i kanał połączony z Jeziorem Nyskim – przyp. autorki). U sąsiada, co ma firmę motocyklową, rozwaliło betonowy płot i cała woda szła tamtędy. Nysa szła normalnie, w korycie. Wzdłuż niej układali worki, a woda przyszła od tyłu. Jakby wcześniej wodę z Jeziora Nyskiego spuszczali, to by wszystko było okej. Ale przytrzymali. Tylko to za to nie Nysa odpowiada, ale Wrocław. A Wrocław się zabezpiecza. Woli pozalewać wioski. Tak było w 1997 roku, tyle że wtedy były jeszcze regaty i dlatego trzymali wodę na jeziorze. A naporu wody z tyłu zbiorników nic nie wytrzyma. Tym bardziej że Czechy nas dolały. W tym roku też wszystko szło za wolno, zero decyzji i sprzeczne informacje. Raz, że nie można wchodzić, później ludzi z miasta chcieli wyganiać, potem chcieli, żeby przyjść na most i worki układać.
– Ubezpieczenie pan ma?
– Nic nie mam, bo to teren zalewowy. A jeszcze mam w stolarni piec-suszarnię i zakładu nie mogę ubezpieczyć. Więc dupa zbita z każdej strony. Co człowiek trochę wyjdzie do góry, to… No nic, trzeba zakasać rękawy, zaraz znajomi przyjadą, trzeba to jakoś ratować, reanimować, ale zanim to się osuszy, to nie wiem.
Przed kliniką dla zwierząt niedaleko Nysy stoją stojaki z kroplówkami, szczotki, mopy, wokoło uwija się kilka osób. Kobieta w klapkach, nogi w błocie, ostrzega, że dziś dużo klnie. Zaczyna mówić i nie przestaje przez kilkanaście minut.
– Najwięcej żalu mam do władz, że nas zostawiły. Przecież wiadomo było, co się dzieje w Czechach, w Głuchołazach. Nie jestem hydrologiem, ale patrzyłam, ile wody tam spadło i wiedziałam, że przyjdzie do nas. W poniedziałek poszedł jaz na zbiorniku Topola. W Paczkowie od razu była informacja, że ewakuacja. Otmuchów też się już przelewał. Więc w Nysie wiedzieli, że stamtąd przyjdzie taka woda. Nie mogli od razu zacząć umacniać nabrzeża, tylko dopiero, jak wały zaczęło podmywać? Przecież w 1997 roku tu wszystko pływało. I co? Nic się nie nauczyli? Burmistrz czy starosta nie wiedzieli, że tu zawsze zalewa miasto od tyłu? Na szczęście w ogóle się na nich nie oglądałam. Nie spałam trzy noce, żeby ewakuować zwierzęta i sprzęt. Napisałam na Facebooku, ze 40 osób przyszło, kolega z autem ogromnym przyjechał. Wynieśliśmy co najważniejsze: USG, endoskop, bo to straszne pieniądze.
W sobotę pracowaliśmy do godz. 01:00 w nocy. Potem pojechałam do Paczkowa, bo była tam nagła wizyta. Już mi się ręce trzęsły. Kolega dzwoni, zaklął ze 20 razy i mówi: „Ratuj co się da, bo idzie woda ogromna”.
Starosta z Tuskiem jeździli na Głuchołazy od czwartku i co? Nie widzieli tej wody? W piątek Czesi powiedzieli: „Idzie woda większa niż w 1997 roku”. No to sobota, niedziela, mogła się jeszcze Nysa przygotować. Jak by powiedzieli ludziom, to dałoby się coś uratować. A oni nic nie powiedzieli. Niektórzy nie są zaradni, myślący do przodu. Ale jakby starosta, burmistrz napisali, żeby przyjść i pomóc, to by ludzie przyszli. Ale trzeba było to robić, a nie czekać. Więc najgorsze jest rozgoryczenie, że zostaliśmy sami. Starosta powiatu nyskiego przed tą katastrofą miał co chwilę wpis na Facebooku: „dożynki, koniki, zrobił drogę, ściął drzewo”. Od czwartku zero wpisów, informacji. Żeby choć powiedział: „Ludzie, ratujcie swój dobytek”.
A w poniedziałek to była akcja prywatnych osób, a nie władz miasta. Ani starosta, ani burmistrz, ani nikt z państwowej straży pożarnej nie monitorował wałów.
Jeździł wzdłuż nich na skuterze młody chłopak, prywatny przedsiębiorca i to on skrzyknął ludzi, żeby wały wzmacniać. Każdy dał sprzęt, ludzie jeździli po tłuczeń, kamienie swoimi autami.
A starosta, czy burmistrz na moście mówili: „My tu razem organizowaliśmy, szmery-bajery”. To nieprawda! Jak można tak kłamać! 27 lat po powodzi człowiek nie myślał, że władza znowu zawali. Mam znajomego nad rzeką, ma hurtownię elektryczną, trzy samochody mu poszły, po sam sufit go zalało. Może nie jest internetowy, może sobie nie sprawdza, ile wody spadło w Czechach. Jesteśmy rozgoryczeni, że nie było żadnej informacji.
Optymistycznie myślę, że może do końca tygodnia posprzątamy. Kupiłam wielki osuszacz przemysłowy, ale co z tego, jak nie ma prądu. Po tej powodzi chyba kupię agregat. Dziewczyny z innych weterynarek obiecały pomoc. Firmy farmaceutyczne też. Obyśmy mogli szybko pracować. Mówią, że pomogą z ZUS-em, ale nie wiem, czy nam anulują, czy zrobią na raty. To nic nie da, bo teraz nie mam przychodu. Jak coś dadzą, to chętnie wezmę, ale wolę, żeby nas informowali zawczasu, albo tak robili na tych rzekach, żebyśmy nie musieli przerywać pracy.
Szymon Piotr Sawicki (36 l.) prowadzi studio projektowe niedaleko mostu, przy którym ludzie układali worki z piaskiem Był nad rzeką, kiedy przyszła woda.
– Nie z rzeki tylko z kanału, który wypływa z parku – tłumaczy. – To stary kanał młynówki, który napędzał młyn. Teraz biegnie pod ziemią przepustem. W normalnych warunkach woda uchodzi nim do rzeki. Ale kiedy Nysa Kłodzka płynie zbyt szybko, woda z kanału nie może się tam dostać z powodu klapy przeciwzwrotnej, która przy takim naporze wody się zamknęła.
Woda nie mogła się dostać do Nysy Kłodzkiej i zaczęła wypływać na ulice. Przy pracowni Szymona sięgnęła okien. Zabezpieczenia z piasku nie wystarczyły. W środku było koło 50 cm wody.
– Ale najgorszy jest muł – mówi Szymon. – Musimy go bardzo szybko usuwać, bo zasycha. Więc sprzątamy – opowiada podczas krótkiej przerwy.
– Byłem dość sceptyczny, jeśli chodzi o układanie worków wzdłuż rzeki, chociaż wał rzeczywiście wymagał wzmocnienia. Nie pomagałem w tym, ponieważ był tam totalny chaos organizacyjny – brakowało osoby zarządzającej akcją. W telewizji można było zobaczyć co innego niż w rzeczywistości. Oświetlili most, u nas było ciemno. Wozili worki z piaskiem z drugiej strony rzeki. Było pełno służb, które nie wiadomo co robiły, bo worki układali głównie zwykli ludzie. Ale latał helikopter, wyglądało to widowiskowo, jak w filmie. Zrobili show. A w mojej opinii chronili Wrocław i za długo czekali ze spuszczeniem wody z Jeziora Nyskiego.
Najgorsza była dezinformacja. Burmistrz najpierw nic nie mówił, następnie powiedział, że będzie dobrze, godzinę później, że trzeba się ewakuować, wyjechał do Warszawy, wrócił, znowu zrobili show. Nysa jest chroniona przez system jezior na rzece, więc ostatecznie nie było tak źle. Ale wykorzystali sytuacje, by się pokazać całej Polsce.
Zagłusza nas na chwilę helikopter i syreny policyjne. Show must go on.
Półtora kilometra przed Lewinem Brzeskim znak, że droga się kończy. Kilkadziesiąt metrów dalej mostek. Bura woda Nysy Kłodzkiej przelewa się bokami, płynie przez jezdnię i dalej polami, które teraz wyglądają jak ogromne jezioro. Barierki na moście wibrują. Kilku młodych mężczyzn obserwuje stąd wodę. Są z pobliskich Stroszowic, jeżdżą po okolicy i pomagają ludziom uszczelniać domy. Pokazują zdjęcia z Lewina. W nocy woda zalała miasto, raczej się do niego nie dostanę.
Zawracam, by spróbować dojechać od strony Brzegu, który dopiero przygotowuje się na wielką wodą.
Siedem kilometrów przed Lewinem, w Ptakowicach, droga jest już zamknięta. Po jednej stronie ogródki działkowe, po drugiej bloki mieszkalne. Stoją w wodzie. Ruszam w ich kierunku w kaloszach, ale szybko mam w nich pełno brązowej wody. Wkrótce sięga za uda. Trzeba iść wolno, by nie potknąć się o krawężnik. Ławkę jeszcze widać, ale koszy na śmieci już dawno nie. Z ostatniego piętra bloku ktoś łowi ryby. Młody mężczyzna wypływa zza węgła łódką wiosłową. Podpływa pod klatkę. Woda zakrywa część stopni prowadzących do budynku. Na szczycie mężczyzna po pięćdziesiątce siedzi na workach z piaskiem.
– Nikt się tu nami jeszcze nie zainteresował – skarży się Stanisław, zawodowy kierowca. – Żona przez noc nie spała, bała się, od kiedy woda zaczęła nas okrążać – opowiada. – Ja sobie dam radę, ale są osoby, które nie wyjdą, bo się boją. Tak jak żona, która od 1997 r. ma traumę i stres, wody boi się cholernie. Wtedy wody było o dwa stopnie więcej.
Dołącza do nas sąsiad Stanisława. Śmieją się, że pod drugi z bloków woda nawet nie podeszła. A leży pod nim więcej worków niż pod ich budynkiem. W 1997 r. tamten blok też nie został zalany.
– Przywieźli wtedy wodę, jedzenie i co? Wszystko rozdali na tym suchym terenie – śmieje się Stanisław.
W tym roku nikt do nich nie zajrzał. Przed zalaniem dostawali co prawda sms-y o możliwości ewakuacji, ale nie zdecydowali się na to.
– Uznałem, że nie ma takiej potrzeby – tłumaczy Stanisław.
Drzwi do piwnicy też obłożone są workami z piaskiem, piwnice zalane totalnie. Prąd w budynku działa. Czy to bezpieczne?
– Wczoraj w nocy nam go wyłączyli, dzisiaj włączyli. Więc myślę, że ktoś nad tym jakoś panuje – mówi Stanisław. Mieszka z żoną na parterze, na szczęście wysokim. Niedawno zainwestowali w remont.
Stanisław zaprasza do mieszkania. Wszystko, co się dało, poustawiane na stołach, szafkach, oby jak najdalej od podłogi. W salonie drzwi na balkon obłożone workami z piasku. A pod balkonem woda. Wszędzie woda. Jakby mieszkali na środku jeziora. Woda otacza też pobliską kotłownię. Całe szczęście, że nie trzeba jeszcze grzać.
Wracamy na wyjście przed klatką. Przed blok podpływa łódka. Dominik (23 l.) zbiera pasażera i płynie z nim do kolejnej klatki. Jego dziadek dostał tę łódkę w prezencie na 60. urodziny. Z 10 lat stała w garażu.
Dominik na co dzień zajmuje się światłowodami, ale póki co do pracy nie ma jak dojechać, więc wiosłuje. Wczoraj dziesięć godzin układał worki z piaskiem w okolicznych wioskach. Wtedy wiosłował jego ojciec. Dziś Dominik pływa w tę i z powrotem.
– Osobę po dziewięćdziesiątce nawet przewoziłem – opowiada. – Najpierw z drugiego bloku tutaj do córki, bo myśleli, że tam zaleje. Ale stało się odwrotnie. No to potem na suchy ląd, żeby syn ją zabrał.
Dołącza do nas młoda sąsiadka Stanisława. Wczoraj spała u ciotki, na drugim piętrze, bo bała się nieco zostać na parterze. Przychodzi kolejna sąsiadka z yorkiem na rękach. Czeka na Dominika i łódkę. Trzeba psa wyprowadzić na spacer.
– Chyba wypłynąć – śmieje się Stanisław.
Jego brat z rodziną mieszka w Lewinie, w bloku.
– Są bezpieczni, ale wyjść nie mogą, bo dookoła woda. My tu jeszcze możemy pojechać do Brzegu coś kupić.
Samochody zawczasu postawili wyżej, wynieśli z garaży kosiarki i inne sprzęty.
– Dobra strona tego wszystkiego, że więcej z sąsiadami gadamy. Nigdy tyle nie rozmawialiśmy
– śmieje się Stanisław.
Ale póki co nie dyskutują, czy powódź ma związek ze zmianami klimatu.
– Może później będziemy o tym rozmawiać. Także w kontekście zaniedbań przez wszystkie rządy i władze, które po powodzi tysiąclecia obiecywały, że zrobią nie wiadomo co. Skończyło się na obietnicach. Wychodzi na to, że wały nie zostały zrobione tak, jak być powinny, poldery zalewowe, które miały powstać, nie powstały. Rowy melioracyjne zakopali, żeby było więcej miejsca pod uprawy. Jedynym szczęściem i ratunkiem jest zbiornik w Raciborzu.
Większość starszych osób mówi, że ta powódź to dlatego, że jest rok przestępny. Wiosną pomarzły nam owoce na działce. Gruszki, śliwki, wiśnie… wszystko. Potem gorąc, choć ludzie przesadzają. Za dzieciaka też było po 30 stopni. Ale w tym roku pierwszy raz w życiu zobaczyłem czarną pszczołę, która ponoć wyginęła w Polsce.
Stanisław pokazuje w telefonie film. Czarno-fioletowy owad lata wokół łubinu.
– Tak że musimy się spodziewać ciekawszych rzeczy – konstatuje. – Póki co jesteśmy tylko podtopieni. Ludzie mają większe tragedie.
W środę rano 18 września wschodnie dzielnice w Brzegu są częściowo zalane. Dopiero co ekipa WOPR-u przewiozła stamtąd kobietę łodzią na suchą stronę. Nie miała prądu, wody, toaleta nie działała, w końcu zdecydowała się na ewakuację.
– Jest jeszcze ponad 20 osób, które powinny się ewakuować, ale odmawiają – mówi Bogdan Wyczawski, szef brygady. Pracuje w WOPR-ze tak długo, że już nawet nie pamięta, ile. Część jego ekipy jest w terenie, w innych dzielnicach miasta i okolicznych wioskach, część czeka w pogotowiu przy jedynym moście w mieście. Zwieźli tu łodzie i resztę sprzętu, bo ich bazę zalało.
Bogdan jest na łączach z kolegami z innych miejscowości. Polega głównie na wiadomościach od nich. Do oficjalnych komunikatów, poziomów wód z IMGW, informacji z mediów ma dystans.
Rozmowę przerywa nam dzwonek telefonu. To kolega Bogdana z Kędzierzyna-Koźle. Przekazuje informacje, że u nich woda ma poziom 645 i powoli opada. Koło 13-14 powinna zacząć spadać też w Brzegu.
– A Racibórz jak tam? – pyta Wyczawski.
– Spadł 30 cm – odpowiada kolega.
– A to dobrze – ocenia Wyczawski. – Jak się nic nie wydarzy. Bo zbiornik w Raciborzu jest na granicy, więc pytanie, czy nie wycieknie. U nas były przewidywania na mniej, a jest więcej wody. Prawdopodobnie gdzieś wały puściły i doleciało. Miało spaść, ale się podniosło, jest więcej wody niż w 1997 r. Nie pamiętam, by Odra z kanałem była na jednym poziomie. Jazy znikły. Nietypówka taka. Nieprzewidywalna zupełnie. Więc już nie przewidujemy, tylko reagujemy na bieżąco.
Do Lądka-Zdroju póki co dojechać można tylko od strony Czech. Po drodze na polach jeziora utworzone przez rzeki, które wystąpiły z koryt. Nie tylko Odra i Nysa, ale i ich liczne dopływy. Na wielu stacjach benzynowych nie działają toalety. – Kanalizacja zapchana – tłumaczy obsługa.
Z głównego mostu w Lądku widać ogrom zniszczeń. Brzegi rzeki jakby przeorała łopata gigantycznej koparki. Stojące wzdłuż koryta domy są podmyte do fundamentów, niektórym woda zerwała całe ściany, w innych powyrywała drzwi, okna i futryny. Kłody drewna leżą porozrzucane po całym mieście jak bierki. Woda wyrwała bruk z ulic, podniosła i połamała asfalt jak wafle, poskręcała znaki drogowe, poprzewracała słupy ogłoszeniowe, latarnie, kosze na śmieci, rozwlekła je po mieście, naniosła do niego gałęzi. Jedne samochody wrzuciła na murki, schody, inne zabrała w dół rzeki i wypluła setki metrów dalej.
Mam wrażenie, że jestem na planie filmu wojennego.
Pod budynkami góry zniszczonych mebli, lodówek, wyrwanych z framug drzwi i okien. Część naniosła woda, część mieszkańcy wyrzucili z mieszkań. Przy Strażackiej mężczyzna koło 40-stki wynosi z kamienicy wiadra błota. Nie chce rozmawiać, nie ma czasu. Musi sprzątać. Jego żona zgadza się na rozmowę.
Mieszkają na pierwszym piętrze w kamienicy blisko rzeki. Kiedy woda zalała piwnice na wysokość metra, uciekli z dzieckiem do mamy Moniki, która mieszka na trzecim piętrze przy rynku. Wcześniej strażacy i strażnicy graniczni jeździli po Lądku i przekazywali informacje, by ludzie przenosili się na wyższe piętra, pytali, czy mają gdzie się schronić.
– Koło 10:25 nie było jeszcze źle – wspomina Monika. – Pięć minut później woda zaczęła się błyskawicznie podnosić. Koło południa usłyszałam wyjącą syrenę. Wiedziałam, co to znaczy: pękła tama w Stroniu Śląskim. Z okien kamienicy przy rynku widać było, jak zabytkowy rynek błyskawicznie zamienia się w basen z burą wodą.
Do rozmowy włącza się Moniki sąsiadka – Bożena. W niedzielę 15 września o 10:00 rano była jeszcze z mężem przy mieszkaniu. Drzwi od strony rzeki były zamknięte na klucz. O 10:30 woda je wyważyła i wlała się do budynku. Oni zaczęli uciekać. Mąż Bożeny zasłabł, przewrócił się w wodę.
– Bałam się, że się utopił. Myślałam, że zwariuję – opowiada kobieta. Na szczęście oboje dotarli do mieszkania jej mamy.
Monika z mężem wrócili do mieszkania koło godz. 13:00. Wody było w piwnicy po sufit. Do dziś jej ściany są „inkrustowane” drobnymi muszelkami, piaskiem, trawą. Kiedy woda opadła, zostało z metr błota.
– Najbardziej potrzebne nam są gumowe rękawiczki – mówi Bożena. – Bo nie ma wody, a musimy sprzątać. Bierzemy wodę z rzeki – tłumaczy kobieta.
– Nie ma też prądu, gazu, nie wiemy, jaki jest stan techniczny budynku – dodaje Monika. – Nie wiemy, czy działają sprzęty. Łóżka i podłogi są mokre, już się wypaczają. Spać tu nie możemy, bo wszystko nasiąknięte wodą, zimno strasznie, a mamy dziecko.
Bożena pokazuje mieszkanie: okna pootwierane, by schło i się wietrzyło.
– Smród jest niesamowity – tłumaczy. – Muszę jeszcze szafę odsunąć, bo za nią wilgoć, ale nie mam gdzie trzymać rzeczy. Wyciągnęłam sukienki, by schły, bo nie ma jak prać, używać toalety, myć zębów, czy zmywać. Bożena z mężem na razie mieszkają u jej mamy. Znajomi przywieźli im zapasy pościeli, środki czystości, kawę, herbatę. Bożena dzieli się tym z Moniką i sąsiadami z kamienicy naprzeciwko.
– Na razie nie pracuję – mówi mąż Bożeny, który jest trenerem personalnym w Kłodzku, też zalanym przez powódź. Mężczyzna obawia się, że nie będzie mieć wielu klientów. A kiedy nie pracuje, nie zarabia.
Pomoc rządu?
– Co to jest 8-10 tys. – mówią małżonkowie. Bożena dodaje, że podobno będzie też zapomoga w wysokości do 100 tys. zł na mieszkanie.
– Ale co to znaczy do 100 tys. zł? – denerwuje się.
Kobiety chwalą, że zwykli ludzie im pomagają. Do poniedziałku nie było nikogo, bo nikt nie mógł tu dojechać, ale teraz przyjeżdża coraz więcej ich przyjaciół, znajomych i zupełnie obcych ludzi. Ściągają do Lądka z różnych stron Polski. Nawet z Gdańska. Na jednym rogu ktoś rozdaje wodę, na innym ktoś przygotowuje w food trucku ciepłe jedzenie.
– Dobrze, że żyjemy – dodaje jej mąż Bożeny – Niektórzy tego nie przeżyli, innym woda porwała domy.
Na zabytkowym 500-letnim kamiennym moście w Lądku-Zdroju stała przez ponad 300 lat figura świętego Jana Nepomucena. Jest patronem mostów, tonących, świętym, który chroni pola przed powodzią i suszą. Podczas tegorocznej powodzi krążyła plotka, że ktoś figurę świętego zdjął, zanim nadeszła do Lądka największa woda.
– Nie, nie – protestuje Zdzisław (72 l.), który mieszka w kamienicy przy moście. – Byłem tu do ostatka – mówi emerytowany hydraulik. – Znam się trochę na wodzie.
Chwilę przed nadejściem największych fal przebiegł z psem przez most i pobiegł do kuzynki, która mieszka po drugiej stronie rzeki. Wyżej niż on. Stamtąd obserwował, co się dzieje. Póki płynęła tylko woda, przelewała się przez most i święty trwał na posterunku. Ale kiedy pękła tama w Stroniu Śląskim nadeszła katastrofa.
– Dwumetrowa fala prała przez 20 minut. Wszystkie najgorsze zniszczenia zrobiła w tym czasie – opowiada Zdzisław.
Widział, jak ciągnięte przez wodę pnie drzew walą w most, tworzą wir, który wyrzuca część zabytkowych kamieni mostu na ulicę. Kłody niesione przez wodę wyrywały też rury kanalizacyjne i gazowe.
– Jedna strąciła Jana. Gdzieś leży pod resztką mostu albo popłynął dalej. Może to jakieś przesłanie? – zastanawia się Zdzisław.
– Most przetrwał duże powodzie. Woda w 1997 roku tylko go opłynęła. Żeby nie ta tama, teraz też woda by przepłynęła. No i sama woda nic by nie zrobiła, ale te kłody… – zasępia się Zdzisław. – O tu są oryginalne kamienie z mostu – pokazuje płyty leżące kilka metrów dalej. – Nie wiem, czy będą je zbierać, na razie nikt się tym nie interesuje. Trzeba by po kogoś zadzwonić.
Ponad stuletnia, kamienna tama w Stroniu Śląskim wytrzymała. Woda zaczęła wypłukiwać, a w końcu przerwała ziemne wały, z którymi była połączona.
– Trzydzieści lat te wały poprawiali, ale tylko od wyborów do wyborów – mówi Zdzisław. – Już w 1997 zaczęły przeciekać. Od tego czasu niczego nie zrobiono z wyjątkiem włożenia głowy do telewizora – twierdzi. – No nic, lecę kolegom pomóc, bo już wyglądają na mnie. Trzymajcie się – mówi i klepie mnie po ramieniu, jakbym to ja potrzebowała wsparcia.
Za rynkiem wzdłuż ulicy Wiejskiej domy stoją bardzo blisko rzeki. W jednym z nich na parterze mieszkała Dorota z kilkuletnim synem. Teraz kręcą się przed domem, a razem z nimi młody owczarek niemiecki. Nikt nie ma czasu go głaskać.
– Walczyliśmy od piątku, układaliśmy worki z piaskiem – opowiada kobieta.
W sobotę woda wlała się do domu, ale była jeszcze niżej niż okna. W niedzielę, kiedy poszła pierwsza fala, uciekli do ciotki. Dorocie udało się zabrać tylko trochę ciuchów i dokumenty. Resztę powrzucała do szaf, szafy do góry, wszystko było przy suficie. Myślała, że woda wejdzie do połowy wysokości mieszkania. Ale po zerwaniu tamy podniosła się ze 20 cm powyżej sufitu. I zrobiła wewnątrz wirówkę.
– To nasza trzecia powódź. Gdyby nie tama, nie byłoby takich zniszczeń. W 1997 roku nie pękła. Ale chyba ktoś ją zaniedbał. Trawkę pokosili, ale jej stan nie był dobry. No i po wszystkim. Teraz można tylko sprzątać.
We środę po południu w Oławie, pół godziny autem od Wrocławia, mieszkańcy pomagają zabezpieczać miasto. Jedni nasypują piasek do worków, inni je wiążą, kobiety tną sznurek na kawałki. Mężczyźni wrzucają worki z piaskiem na łopatę koparki, która przerzuca je na ciężarówkę. Pomagają im młodzi chłopcy.
Heroiczna Ekipa Lokalnej Pomocy (HELP), grupa przyjaciół, która wkracza do akcji, gdy Oławianie ich potrzebują, ustawiła namiot. Wydaje tu napoje i jedzenie dla pracujących przy napełnianiu worków. Ktoś przywiózł im kilka zgrzewek wody, ktoś inny energetyki (tylko dla dorosłych), młody chłopak częstuje pizzą, starszą pani herbatą. Brakuje tylko worków na piasek. A potrzeby są duże, bo o ile Odra utrzymuje się na stabilnym poziomie, to kilku dzielnicom zagraża dużo mniejsza Oławka.
W piątek 20 września w Oławie woda już opada. HELP zbiera pieniądze dla mieszkańców zalanego polderu Lipki – Oława. W Ptakowicach woda też powoli odchodzi, ale za to wybija zatkana kanalizacja. W Lądku-Zdroju zarządzaniem kryzysowym zajęło się wojsko, ale ludzie nadal sami wynoszą błoto z domów i mieszkań. Potrzebują naszej pomocy.
Tu znajdziesz informacje na temat zbiórek i zrzutek dla powodzian:
Na zdjęciu głównym: Najbardziej ucierpiały kamienice stojące wzdłuż brzegów rzeki Białej Lądeckiej, Lądek-Zdrój. Fot. Agnieszka Rodowicz.
Reporterka, fotografka, studiowała filologię portugalską. Nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za reportaż o uchodźcach i migrantach w pandemii (2020), zdobyła też wyróżnienia Prix de la Photographie Paris 2016 i 2009.
Reporterka, fotografka, studiowała filologię portugalską. Nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za reportaż o uchodźcach i migrantach w pandemii (2020), zdobyła też wyróżnienia Prix de la Photographie Paris 2016 i 2009.
Komentarze