Składowisko, które spłonęło w Zielonej Górze, nie powinno istnieć. Sąd 3 lata temu nakazał jego likwidację. „Żadna albo niewiele z decyzji o likwidacji tzw. bomb ekologicznych zostało wyegzekwowanych. Tu jest słabość państwa” – mówi OKO.press Hanna Marliere, ekspertka gospodarki odpadami
Pożar składowiska odpadów w Przylepie w Zielonej Górze wybuchł w sobotę, 22 lipca. „Ogień możemy gasić jeszcze kilka, kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt godzin” – mówił mediom starszy kapitan Arkadiusz Kaniak, rzecznik lubuskiej straży pożarnej. Następnego dnia rano zorganizowano sztab kryzysowy, z udziałem ministry klimatu i środowiska Anny Moskwy i wojewody lubuskiego Władysława Dajczaka. „Zdrowie i życie mieszkańców nie jest zagrożone” – mówił wojewoda.
Moskwa uspokajała: „Nie ma ryzyka dalszego rozprzestrzenienia się pożaru. Żadne z ujęć wody nie jest zanieczyszczone”.
W niedzielne popołudnie ogień został opanowany.
Trudno jednak o spokój, kiedy nikt oficjalnie nie przyznaje, co w Przylepie było składowane. Magazyn wynajmowała początkowo firma Awinion z Budzynia. „Firma zwiozła niebezpieczne odpady, zarobiła i zniknęła. Zostawiła za to Zielonej Górze poważny problem” – pisała zielonogórska „Wyborcza” już w 2017 roku. W 2020 roku Naczelny Sąd Administracyjny nakazał likwidację składowiska, a jako organ właściwy wyznaczył prezydenta Zielonej Góry. W międzyczasie Przylep został włączony w granice administracyjne miasta.
Do lipca 2023 prezydent nie zlikwidował składowiska odpadów.
„Zażądam okazania badań. Rok temu wojewoda i politycy PiS zapewniali, że Odra nie jest zatruta i można się w niej kąpać. Nie można im wierzyć” – powiedziała „Wyborczej” lubuska marszałek Elżbieta Polak. „W Przylepie były składowane niebezpieczne, toksyczne odpady. Prezydent miał nakaz utylizacji i nic nie zrobił. Teraz z wojewodą PiS pudrują kłęby dymu”.
OKO.press o konsekwencje pożaru składowiska w Przylepie pyta Hannę Marliere, specjalistkę z zakresu ochrony środowiska i gospodarki odpadami, prezeskę zarządu Green Management Group i prezeskę Fundacji Pro Terra.
Katarzyna Kojzar, Marcel Wandas, OKO.press: Jedna strona politycznego sporu mówi, że nie ma czym się przejmować, druga strona pożar składowiska pod Zieloną Górą nazywa małym Czarnobylem. Jak jest naprawdę? Jak bardzo mamy się martwić?
Hanna Marliere: To jest przykre, że politycy, zamiast zadbać o to, by mieszkańcy mieli rzetelną informację, eskalują dyskusję między sobą, która nie wnosi nic merytorycznego dla zainteresowanych. Pojawiły się bardzo ogólnikowe komunikaty, że w tym dymie głównie są substancje ropopochodne i węglowodory aromatyczne. Z takiej informacji trudno cokolwiek wnioskować. Przede wszystkim powinno zostać ujawnione, jakie dokładnie odpady były w tej hali magazynowane. Służby to wiedzą.
W kwestii badań powietrza powinny być podane główne substancje, powinna być podana siła wiatru, kierunki opadu i powinny być wykazane strefy, w których nastąpi opad pyłu niosącego to zanieczyszczenie.
Takie modelowanie można zrobić nawet za pomocą darmowych programów w kilkanaście minut.
Rozprzestrzenienie się tej chmury, gdzie i jak opadnie ten pył, co niesie ze sobą, czy faktycznie tylko lekkie cząsteczki, czy jednak też inne substancje, które w przypadku opadu na glebę mogą prowadzić do jej skażenia – tej informacji oczekują mieszkańcy. I ja też oczekuję takiej informacji, chociażby dlatego, że jest okres zbioru owoców miękkich, malin, wiśni i trudno jednoznacznie powiedzieć, gdzie ta chmura toksycznego pyłu opada i w jakich stężeniach. Nie wiemy, jakie substancje osadziły się na ziemi. Z drugiej strony uspokajanie, że nic się nie dzieje, nie jest żadnym uspokojeniem.
Bo bez informacji merytorycznej takie uspokajające słowa nic nie znaczą. Są puste.
Decyzja o braku ewakuacji mieszkańców była słuszna?
Chcę wierzyć w to, że służby, przede wszystkim straż pożarna, oceniły skalę ryzyka w sposób właściwy. Ewakuacja jest ostatecznością i pewnie byłaby podjęta przy ryzyku wybuchów czy podobnych niebezpieczeństw.
Traf chciał, moje dziecko jest na obozie w lesie pod Świebodzinem, więc jechałam wczoraj trasą na Zieloną Górę i widziałam ten słup dymu. Było to spektakularne, bo 30 km dalej było widać naprawdę ogromny słup dymu. Na szczęście pogoda była bezwietrzna, więc słup dymu uniósł się stosunkowo wysoko i nie rozwiewał się po najbliższym otoczeniu. I nie padało, więc te substancje, które znalazły się w powietrzu, rozprzestrzeniły się wysoko w atmosferze. Tak to przynajmniej wyglądało, ale bez modelowania mogę tylko zgadywać. Mogę mówić, jak to wygląda z punktu widzenia przyrodnika, który zna się na procesach przyrodniczych.
Gdyby był wiatr, który by roznosił zanieczyszczenie nisko, przy domach, ryzyko byłoby większe.
Mogę jednak domniemywać, że decyzja o braku ewakuacji była przemyślana. Chociaż – to trzeba podkreślić – skutki pożaru na pewno są niebezpieczne dla osób, które mają wrażliwy układ oddechowy. Czyli dla osób, które mają astmę, obturacyjne zapalenie płuc, dzieci, osoby starsze. Osoby wrażliwe z punktu widzenia układu oddechowego powinny tym bardziej być poinformowane i powinno się wobec nich zastosować jakąś formę nadzoru. Tak drażniący dym może wywołać silne reakcje, groźne dla życia i zdrowia.
Co możemy powiedzieć o substancjach, które były tam składowane? “Gazeta Wyborcza” ujawniła, że były tam nawet substancje oznaczane jako trucizna.
Nie chcę się wypowiadać, jakie tam były substancje, bo nie mam dostępu do materiałów źródłowych. Domyślam się, że to był magazyn różnorodnych substancji. Na pewno większość była oznaczona jako substancje niebezpieczne – choć pamiętajmy, że w domu też mamy tak oznaczone substancje, środki chemiczne, farby, lakiery. Ale w domu mamy ich małe ilości, a tu mówimy o 5 tys. ton. To jest ogromna ilość. Ryzyko, że między tymi substancjami zachodzą reakcje chemiczne pod wpływem ciepła, rozpuszczenia się beczki, wylania się którejś z substancji – jest graniczące z pewnością.
Nie wiemy, jak między sobą zareagowały poszczególne substancje, jakie pochodne związki chemiczne się ulotniły i w jaki sposób na nas oddziałują.
I to właśnie brak informacji, której oczekiwałabym od polityków, bo oni to wiedzą. Wiedzą, bo w 2014 roku była wydana decyzja starosty na taki magazyn, więc już na etapie tej decyzji przedsiębiorca złożył jakąś informację o planowanym magazynowaniu odpadów. Następnie ta decyzja była cofnięta. Najczęściej cofa się ją na skutek interwencji na miejscu: organ posiadał więc informację o tym, co tam się dzieje. I w końcu, w 2020 roku sąd nakazał likwidację magazynu. W aktach sądowych na pewno jest szczegółowy raport z tego, co konkretnie jest tam magazynowane i w jakich ilościach.
Ta informacja powinna zostać ujawniona jako pierwsza. Zgody, które były powszechnie wydawane przed 2018 rokiem, na magazyny tak dużych ilości opadów, w miejscach do tego nieprzeznaczonych, w halach, które nie są dostosowane do magazynowania odpadów, nie powinny w ogóle ujrzeć światła dziennego. To praktyka wynikająca dziurawego prawa. W tamtym czasie jednak starosta był związany wnioskiem przedsiębiorcy i jeśli wpłynął wniosek kompletny, to organ musiał wydać decyzję.
Co to znaczy?
Wydając decyzję, w ówczesnym reżimie prawnym, organ był związany wnioskiem, czyli jeśli nie dopatrzył się elementów, które uprawniają go do odmowy wydania decyzji, to musiał tę decyzję wydać na mocy Kodeksu Postępowania Administracyjnego. Te przepisy się mocno zaostrzyły po fali pożarów składowisk w 2018-2019. To nie zmienia faktu, że do dzisiaj żadna albo bardzo niewiele z decyzji o likwidacji tzw. bomb ekologicznych zostało wyegzekwowanych. Tu jest słabość państwa. Od kilku lat mamy kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset decyzji administracyjnych w obiegu prawnym, zobowiązujących do likwidacji takiego miejsca magazynowania niebezpiecznych odpadów i nikt z tym nic nie robi.
W przypadku Zielonej Góry widać administracyjny ping-pong: władze centralne zrzucają winę na szczebel lokalny, lokalne władze rozkładają ręce i domagają się środków na likwidację składowiska. Tak to wygląda również w innych przypadkach?
W przypadku miejsc składowania odpadów niebezpiecznych, na przykład mogilników, sarkofagów, starych hal, które nie spełniają norm jest jasne, kto powinien zajmować się ich likwidacją. To sąd wskazuje podmiot, który jest za to odpowiedzialny. Na drodze stają jednak pieniądze. Takie odpady można utylizować jedynie w specjalistycznych instalacjach. W większości trafiają do przystosowanych do tego spalarni odpadów.
Takich instalacji jest bardzo mało, zwykle mają możliwość przyjęcia kilkunastu tysięcy ton odpadów rocznie. W mediach mówi się – przypomnę – że w Zielonej Górze magazynowano ich 5 tys. ton. Mówimy więc o jednej trzeciej wydajności spalarni odpadów niebezpiecznych. Koszt zutylizowania tony odpadu sięga w nich kilku tysięcy złotych. Można sobie policzyć, ile samorząd musiałby wydać, by w sposób legalny i bezpieczny zutylizować odpady. To nie jest budżet 5, 10 tysięcy złotych zapomogi, a dziesiątki milionów złotych. Samorządom, niezależnie od ich wielkości, trudno dźwigać takie kwoty.
Samorządy proszą więc o wsparcie. Skąd powinno nadejść?
Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej powinien odpowiadać za wypłatę takich środków. To instytucja, która powinna dystrybuować pieniądze na zapobieganie szkodom w środowisku, a więc i na likwidację miejsc, w których potencjalnie są warunki, w jakich może dojść do katastrof ekologicznych. Mamy przyjemność pracować z NFOŚ przy programach dotacji dla przedsiębiorców i samorządów. Śledząc nabory wniosków trudno mi jednak wskazać w ostatnim czasie program dedykowany dla samorządów likwidujących bomby ekologiczne. Pieniądze są potrzebne, bo takich miejsc, jak to pod Zieloną Górą w Polsce mamy kilkaset – i mówię to z pełną odpowiedzialnością.
To są te słynne „niemieckie śmieci”, o których podczas niedzielnego pikniku w Stawiskach mówił Jarosław Kaczyński?
To są nasze odpady naszych pseudoprzedsiębiorców. Oni wyczuli, że mogą utworzyć spółkę-słupa i zarobić sprowadzając nawet z najbliższej okolicy kilka tysięcy ton mauzerów czy beczek z dziwną substancją. Wynajmują halę, potem likwidują spółkę, jest po sprawie. To jest polska myśl ekonomiczna i w dużej części to są polskie odpady. Obraz złego Niemca, który wysyła do nas całe ciężarówki toksycznych odpadów, to demagogia.
Odpady w Europie krążą na podstawie Konwencji Bolońskiej, nasze również wyjeżdżają do innych państw, w tym do Niemiec. Zarówno te niemieckie, jak i z innych kierunków, trafiają też do Polski. Pamiętajmy, że potrzebujemy ich w polskiej gospodarce, bo są surowcem przerabianym przez polskie firmy zajmujące się recyklingiem. To większość ich importu. Taka argumentacja polityków jest więc niebezpieczna dla recyklerów, którzy przez nią mogą mieć utrudniony dostęp do surowców wtórnych.
Co dzieje się z odpadami niebezpiecznymi po zmianie przepisów, skoro nie jest już tak łatwo założyć składowisko? Gdzie utylizuje się takie odpady?
Nowe regulacje w dużej mierze uniemożliwiły budowanie takich szemranych, niejasnych biznesów. Ograniczono czas magazynowania odpadów i wprowadzono zabezpieczenia finansowe. Przedsiębiorcy muszą wpłacać potężne kaucje na gwarancje bankowe na poczet sytuacji, w której porzuciliby magazyn, firmę czy składowisko lub doszłoby na jego terenie do jakiejś katastrofy. W toku wydawania decyzji Straż Pożarna razem z Inspektoratem Ochrony Środowiska udaje się na miejsce i ocenia, czy taka instalacja w ogóle istnieje, czy hala jest właściwie przygotowana, czy może służyć do gospodarki odpadami.
Nie oznacza to jednak końca szarej strefy. Mamy do czynienia z typowym pościgiem policjanta za złodziejem, w którym to złodziej jest zawsze kilka kroków do przodu. Jest wiele miejsc, gdzie ktoś coś magazynuje, nie do końca przyznaje się, co to właściwie jest, i tak sobie to leży w oczekiwaniu na lepsze czasy.
Nie jesteśmy w stanie podać listy tych kilkuset miejsc składowania niebezpiecznych odpadów? Czy może jednak ktoś taką listę stworzył?
Takie listy krążą, ale nie ma żadnego oficjalnego wykazu. Często chodzi o lokalizacje wytypowane przez organizacje ekologiczne.
Nie trafiłam na żaden zestaw, który zbierałby wszystkie potrzebne informacje w jednym miejscu. A on powinien powstać, w ten sposób państwo powinno nas chronić, dając nam informacje.
Te miejsca magazynowania czy gromadzenia odpadów powinny być podzielone na kilka grup, pod względem potencjalnego ryzyka, jakie stwarzają. Można wskazać na przykład na grupę „czerwoną”, czyli te instalacje, które trzeba zlikwidować w terminie krótszym niż rok. Po ich wydzieleniu NFOŚ przygotowuje środki, które trafiają do samorządów. Powstaje sposób szybkiej aplikacji o fundusze, które umożliwiają unieszkodliwienie tych odpadów.
Z drugiej strony, po co stresować wyborcę taką listą, szczególnie w tak gorącym politycznie czasie.
Śmieci nie są nigdy tematem neutralnym emocjonalnie. Pracując w tej branży od ponad 15 lat, zauważyłam, że najmniejsza inwestycja związana z gospodarką odpadami wzbudza ogromne emocje. Zwykle negatywne, na których trudno jest wygrać.
Ale przecież można działać bez emocji.
Polska uporządkowała przecież sektor legalnych, ale niespełniających wymogów UE składowisk konwencjonalnych odpadów.
Powstała lista wskazująca, które składowiska i w jakim terminie należy zamknąć lub przebudować. Przez około osiem lat, podchodząc do tego systemowo, nie politycznie, udało się zamknąć wszystkie składowiska, które nie mogły być zmodernizowane. Resztę przebudowano. Nowe, które powstają, są budowane w zupełnie innym reżimie. A więc chodzi o brak politycznej woli do systemowego rozwiązania problemu odpadów.
Ekologia
Jarosław Kaczyński
Anna Moskwa
Ministerstwo Klimatu i Środowiska
pożar składowiska odpadów
pożar składowiska przylep
Zielona Góra
Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Szkoły Reportażu. W OKO.press zajmuje się przede wszystkim tematami dotyczącymi ochrony środowiska, praw zwierząt, zmiany klimatu i energetyki.
Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Szkoły Reportażu. W OKO.press zajmuje się przede wszystkim tematami dotyczącymi ochrony środowiska, praw zwierząt, zmiany klimatu i energetyki.
Reporter, autor tekstów dotyczących klimatu i gospodarki. Absolwent UMCS w Lublinie, wcześniej pracował między innymi w Radiu Eska, Radiu Kraków i Off Radiu Kraków, publikował też w Magazynie WP.pl i na Wyborcza.pl.
Reporter, autor tekstów dotyczących klimatu i gospodarki. Absolwent UMCS w Lublinie, wcześniej pracował między innymi w Radiu Eska, Radiu Kraków i Off Radiu Kraków, publikował też w Magazynie WP.pl i na Wyborcza.pl.
Komentarze