Wiekopomny sukces czy utrata suwerenności? Rząd Zjednoczonej prawicy po wczorajszym szczycie UE nie potrafi ustalić wspólnej wersji. Ale ani Mateusz Morawiecki, ani Zbigniew Ziobro nie mówią prawdy o wyniku negocjacji w Brukseli
Jak pisaliśmy w OKO.press 10 grudnia 2020 na szczycie UE Polska i Węgry wycofały wstępne weto do wieloletniego budżetu Unii i Funduszu Odbudowy na walkę ze skutkami pandemii. Aby uruchomić Fundusz - najpewniej dopiero w połowie 2021 roku - Bruksela będzie potrzebowała jeszcze ratyfikacji przez parlamenty narodowe.
Morawiecki i Viktor Orbán chcieli wetować, bo nie podobało im się rozporządzenie wiążące wypłaty z unijnego budżetu z przestrzeganiem praworządności. Zrezygnowali z dwóch powodów:
Polski premier cieszy się, że obronił potężny budżet, wtórują mu politycy Porozumienia.
Porozumienie, które wynegocjowaliśmy, to podwójne zwycięstwo. Po pierwsze budżet UE może wejść w życie, Polska otrzyma z niego 770 mld zł. Po drugie te pieniądze są bezpieczne, bo mechanizm warunkowości został ograniczony bardzo precyzyjnymi kryteriami.
Z drugiej strony Zbigniew Ziobro zapowiada, że Solidarna Polska "zbierze się, by omówić skutki tej decyzji", Beata Kempa dziękuje mu "jako Polka i jako matka" i ubolewa, że oddaliśmy suwerenność. A Antoni Macierewicz w TV Trwam niemal oskarża Morawieckiego o zdradę narodową.
Rozporządzenie, prawnie obowiązujące, stworzy możliwość znaczącego ograniczenia polskiej suwerenności. Pozwoli na ingerowanie Komisji Europejskiej w działalność prezydenta, parlamentu, rządu a nawet samorządów, w niemal każdej dziedzinie.
Koalicja Zjednoczonej Prawicy wydaje się wisieć na włosku. Ale ani piewcy sukcesu, ani prorocy narodowej zguby nie mają racji. Pokazujemy dlaczego.
Morawiecki myli się co do skali swojego sukcesu. W OKO.press pisaliśmy, że konkluzje Rady Europejskiej z 10 grudnia 2020 w przytłaczającej większości stanowią parafrazę tekstu samego rozporządzenia "pieniądze za praworządność".
Zgodnie z art. 15 ust. 1 Traktatu o UE "Rada Europejska nie pełni funkcji prawodawczej".
Oznacza to, że Polska nie mogłaby np. poskarżyć się do Trybunału Sprawiedliwości UE, że któraś z instytucji nie wypełnia postanowień szczytu. Taki wniosek byłby skazany na porażkę, bo nie mamy do czynienia z aktem prawnym.
Czy zatem konkluzje unijnych szczytów są zupełnie bezwartościowe? Niekoniecznie.
Art. 15 ust. 1 TUE precyzuje, że zadaniem Rady Europejskiej jest nadawanie Unii "impulsów niezbędnych do jej rozwoju" i określanie "ogólnych kierunków i priorytetów politycznych". Konkluzje z jej szczytów są właśnie wyrazem jej woli politycznej, podobnie jak rezolucje Parlamentu Europejskiego czy zielone i białe księgi Komisji Europejskiej.
W Radzie Europejskiej zasiadają głowy państw członkowskich, najwyżsi przedstawiciele rządów. Choć teoretycznie wszystkie instytucje UE mają równe znaczenie, w praktyce zdanie Rady Europejskiej jest w Unii niezmiernie istotne. Fakt, że konkluzje są przyjmowane jednomyślnie, dodaje im dodatkowej wagi.
Tak więc dokument przyjęty na szczycie 10 grudnia będzie miał swoją polityczną wartość. Problem w tym, co tak naprawdę się w nim znalazło. Jak pokazaliśmy w OKO.press "deklaracje interpretacyjne" przyjęte przez Radę są w 90 procentach parafrazą tekstu rozporządzenia "pieniądze za praworządność".
Dla Mateusza Morawieckiego będą w najlepszym wypadku nagrodą pocieszenia na potrzeby krajowej opinii publicznej. Sam premier i zdecydowana większość polityków PiS próbuje dziś sprzedać je jako triumf.
Problem w tym, że
Morawiecki nie dostał w Brukseli nic nowego. Nie zablokował niczego, co nie byłoby już zablokowane. Ale myli się tutaj także Zbigniew Ziobro, gdy mówi o odebraniu Polsce suwerenności.
W projekcie rozporządzenia - które zanegował 16 listopada i które wejdzie w życie niezmienione - były już zarówno wyraźne obostrzenia, wykluczające stosowanie go w sposób arbitralny. Czy też w celu narzucania rozwiązań pokroju małżeństw osób tej samej płci. Był w nim już także "hamulec bezpieczeństwa", czyli możliwość przekazania wniosku o zawieszenie funduszy pod dyskusję Rady Europejskiej.
W kwestii "hamulca" nie zmieniło się także najważniejsze - procedura wydłużyć się może o maksymalnie trzy miesiące, a Rada Europejska nie będzie musiała na nic jednomyślnie się zgadzać. Po prostu temat przedyskutuje.
Jedynym elementem, którego w rozporządzeniu nie było, jest ten dotyczący wyroku TSUE. Polska i Węgry zapowiedziały już, że zaskarżą je w Trybunale. W konkluzjach Rada Europejska zapisała, że Komisja nie będzie mogła uruchomić mechanizmu do czasu, aż TSUE orzeknie, czy jest on zgodny z Traktatami.
Część komentatorów ubolewała, że tym samym procedura będzie mogła ruszyć najwcześniej pod koniec 2022 roku. Czyli już po tym, jak Viktor Orbán zapewni sobie reelekcję. To premierowi Węgier, podejrzewanemu o malwersacje funduszy UE, szczególnie zależało, by skarga do Trybunału wiązała się ze wstrzymaniem rozporządzenia.
Niekoniecznie jednak tak będzie. Wiceprzewodnicząca Komisji Europejskiej Věra Jourová skomentowała, że spodziewa się, że sprawa zostanie potraktowana przez Trybunał priorytetowo. "To kwestia miesięcy, a nie lat" - stwierdziła.
Sama możliwość zaskarżenia mechanizmu do TSUE nie jest niczym nowym. Państwa członkowskie mogą zrobić to na podstawie art. 263 Traktatu o Funkcjonowaniu UE.
Konkluzje politycznie zobowiązują Komisję Europejską, by poczekała na ewentualny wyrok zanim stworzy wytyczne stosowania mechanizmu. Jest to o tyle nowość, że wymóg ten został sformułowany wprost i zapisany na papierze. W praktyce jednak KE i tak najpewniej nie zrobiłaby żadnego kroku przed orzeczeniem Trybunału.
Sam TSUE niemal na pewno orzeknie, że mechanizm jest zgodny z unijnymi Traktatami. Podstawą prawną jest bowiem art. 322 TFUE mówiący o tym, że Parlament i Rada mogą uchwalić rozporządzenie dotyczące sposobów wydawania unijnych pieniędzy.
Zbigniew Ziobro nie ma racji także dlatego, że sam projekt, jak i deklaracje będą stosunkowo niegroźne dla rządu PiS - przynajmniej na razie. Bo naruszenia praworządności będą mogły być karane sankcjami wtedy, gdy Komisja udowodni, że mają zły wpływ na wydawanie unijnych pieniędzy.
W pierwotnej wersji projektu zapisano frazę „wpływają bądź mogą wpłynąć na należyte zarządzanie finansami i ochronę interesów finansowych Unii”. W wersji ostatecznej: „wpływają lub istnieje poważne ryzyko, że wpłyną na…”. Dodano także sformułowanie „w wystarczająco bezpośredni sposób".
Autorzy projektu precyzują, że Komisja będzie musiała stwierdzić co najmniej jedno z listy konkretnych naruszeń. Wniosek Komisji będzie musiała zaakceptować także Rada UE - większością kwalifikowaną. Nie ma więc mowy o arbitralności.
Przejęcie TK, SN, prokuratury, próby zastraszania sędziów Unia może uznać za naruszenia praworządności. Ale mechanizmu nie uruchomi, jeśli nie udowodni wpływu lub poważnego i bezpośredniego ryzyka wpływu tych naruszeń na prawidłowe wydawanie środków z budżetu UE.
Będzie musiała ponad wszelką wątpliwość – i na podstawie dogłębnej analizy – udowodnić, że atak na sądy przyczynił się do nieprawidłowości w wydawaniu pieniędzy. Jak do tej pory oskarżeń o malwersacje wobec Polski wysuwano znacznie mniej niż wobec Węgier.
Dziennikarka, absolwentka ILS UW oraz College of Europe. W OKO.press od 2018 roku, od jesieni 2021 w dziale śledczym. Wcześniej pracowała w Polskim Instytucie Dyplomacji, w Komisji Europejskiej w Brukseli, a także na Uniwersytecie ONZ w Tokio. W 2024 roku nominowana do nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej.
Dziennikarka, absolwentka ILS UW oraz College of Europe. W OKO.press od 2018 roku, od jesieni 2021 w dziale śledczym. Wcześniej pracowała w Polskim Instytucie Dyplomacji, w Komisji Europejskiej w Brukseli, a także na Uniwersytecie ONZ w Tokio. W 2024 roku nominowana do nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej.
Komentarze