Kosztem naszego kapitalistycznego sukcesu było stworzenie silnie konsumpcyjnej kultury, w której jest zaskakująco niewiele miejsca na dzieci. Ten sukces wygenerował problemy, których często nawet nie potrafimy dobrze nazwać, a co dopiero rozwiązać. – mówi ekonomista Piotr Koryś
„Pożegnanie z pańszczyzną. Historia gospodarcza Polski od rozbiorów do dziś" Piotra Korysia to książka, która syntetyzuje najnowsze dzieje Polski z punktu widzenia procesów gospodarczych i społecznych. Obejmuje kluczowy dla naszego kraju okres, w którym przeszliśmy od społeczeństwa szlacheckiego, utrzymującego się z pracy chłopów pańszczyźnianych do nowoczesnego społeczeństwa funkcjonującego w gospodarce rynkowej. Według naszego rozmówcy było to tak:
Krzysztof Katkowski: Rzeczywiście pożegnaliśmy się z pańszczyzną?
Piotr Koryś: Polski tytuł nawiązuje do „Pożegnania z jałmużną" Gregory’ego Clarka. Uważa on, że istnieją instytucje, które wyznaczają przemiany cywilizacyjne. I jałmużna — a raczej odejście od jej modelu jako sposobu wspierania biednych — symbolizuje koniec pewnej epoki. Podobnie w Polsce: koniec pańszczyzny to koniec pewnego modelu cywilizacyjnego, zamknięcie rozdziału dawnej Polski i przejście do nowoczesności.
Oczywiście, jak to z instytucjami bywa, ich formalny koniec może być gwałtowny — i tak rzeczywiście było w Polsce, choć dość późno. Ale jeśli chodzi o instytucje nieformalne — jak powiedzieliby ekonomiści — czyli głębokie struktury społeczne zakorzenione w kulturze, języku, nawykach, to ten koniec trwa znacznie dłużej. W tym sensie mówię o długim pożegnaniu z pańszczyzną.
Przy czym pańszczyzna nie jest jednoznaczna z feudalizmem, choć może tak wyglądać – i tak też się często mówi, pisząc o „syndromie folwarcznym”. W Polsce model feudalny przetrwał wyjątkowo długo, ze względu na specyfikę kulturową i cywilizacyjne zapóźnienie wobec Zachodu. Paradoksalnie jego echem był PRL, gdzie państwo — a nie właściciele prywatni — odgrywało dominującą rolę w relacjach z robotnikami i chłopami, przypominając dawne struktury feudalne, ale w nowej, publicznej formie. Co jednak istotne, w latach dziewięćdziesiątych dochodzi do przełamania tego podejścia: w relacjach feudalnych wyzysk był wspierany przez instytucje państwowe — pańszczyzna była jego sformalizowaną formą. Obecnie wyzysk istnieje, ale już w zupełnie innych miejscach, zupełnie innych formach.
Czym więc była pańszczyzna?
Pańszczyzna funkcjonuje dziś w świadomości społecznej dwojako – jedni ją mitologizują i usprawiedliwiają, a inni radykalnie krytykują, ignorując kompletnie jej społeczne znaczenie. Podobnie jest zresztą z tradycją szlachecką.
W sensie relacji społeczno-gospodarczej poddaństwo — najprościej mówiąc — była to zależność prawna, społeczna i ekonomiczna między właścicielem ziemskim — czyli właścicielem głównego czynnika produkcji w przednowoczesnej Europie — a chłopem, który posiadał drugi czynnik, czyli pracę. To dawało właścicielowi przewagę, a jej bezpośrednim skutkiem były konkretne zobowiązania chłopa — robocizna, daniny, świadczenia.
Pańszczyzna to nie to samo, co nowoczesne niewolnictwo, takie jak w Amerykach, ale wiele swobód chłopa było ograniczonych.
Właściciel miał przewagę instytucjonalną i kulturową, wiele uprawnień determinujących los chłopa. Jednak zakres zarówno obowiązków, jak i praw chłopskich był różny w różnych okresach i miejscach, i był zależny od sytuacji ekonomicznej. Zresztą wbrew pozorom, pańszczyzna nie znikała w wyniku linearnego „postępu”, tylko czasem się zaostrzała, np. w czasach upadku państwa.
Pańszczyzna istniała formalnie jako kontrakt — ale był to kontrakt asymetryczny i, co gorsza, międzygeneracyjny. Można go – w bardzo dużym uproszczeniu – porównać do niekończącego się kredytu hipotecznego, który przechodzi z rodziców na dzieci i dalsze pokolenia. Chłop dostawał ziemię, dom, obietnicę bezpieczeństwa zapewnianego przez właściciela ziemskiego — w zamian za zobowiązania wobec niego.
Historia Zachodu to historia przekształcania tych zobowiązań w czynsze pieniężne. I to nie dlatego, że właściciele stali się bardziej humanitarni, tylko ze względu na okoliczności historyczne takie jak krucjaty, Czarna Śmierć, spadki populacji. Ograniczały one możliwość kontroli pana nad chłopem, stawiały właścicieli ziemskich w sytuacji nagłych spadków populacji chłopów. Dzierżawa ziemi z jednej strony ułatwiała utrzymanie chłopów, z drugiej zapewniała strumień dochodu niezależny od pracowitości chłopa w okresach wykonywania renty pańszczyźnianej. Nie dość, że ułatwiała życie właścicielom ziemi, redukując koszty kontroli, to przenosiła istotną część ryzyka gospodarowania na chłopa.
Czyli przejście do czynszu było postępem?
Z jednej strony tak — można mówić o ewolucji, modernizacji. Ale z perspektywy chłopa nie zawsze. Czynsz pieniężny przerzucał ryzyko na chłopa. Tak jak dziś płacisz ratę kredytu niezależnie od dochodu, tak chłop musiał zapłacić, niezależnie od urodzaju i wyników gospodarowania. Przy pańszczyźnie miał odpracować określoną liczbę dni — co było bardziej stabilne, choć też opresyjne.
Okej, pańszczyzna się skończyła. Żyjemy teraz w kapitalistycznym raju?
Nie, nie ma żadnego raju. Nie było raju socjalistycznego, nie ma też raju kapitalistycznego. Natomiast – i tu muszę przyznać rację Marcinowi Piątkowskiemu, mimo że się z nim często spieram – rzeczywiście żyjemy w okresie jednego z największych cywilizacyjnych sukcesów Polski. Od 1990 roku minęło 35 lat i w tym czasie, choć nie we wszystkich obszarach, to jednak pod wieloma względami awansowaliśmy do grona krajów naprawdę zamożnych.
Obecnie Polska, jak większość krajów Unii Europejskiej, to kraj społeczeństwa postindustrialnego, kapitalistycznego.
Już w PRL-u w dużej mierze przestaliśmy być społeczeństwem postszlacheckim. Wojna zniosła wiele hierarchii. Jasne, można jeszcze odnaleźć wątki, relikty – ale nie są już one fundamentem.
Dziś jesteśmy raczej społeczeństwem szybkiego awansu ekonomicznego. Czasem towarzyszy temu ostentacyjna konsumpcja – może nawet bardziej niż w społeczeństwach protestanckich, gdzie się ją ukrywa.
W tym sensie nie zgadzam się do końca z „Ludową historią Polski", choć uważam, że to jedna z najważniejszych polskich książek ostatnich lat. Adam właściwie pomija fakt, że PRL był państwem postfeudalnym i przynoszącym recydywę relacji pańszczyźnianych. Wspomina chyba tylko o kolektywizacji lat 50.
Według mnie, mimo modernizacji gospodarki (zwłaszcza w czasach Bieruta i Gierka), był to czas stracony. Uprzemysłowienie w modelu socjalizmu państwowego okazało się ślepą uliczką, nie pomagało doganiać Zachodu, nie zmniejszało różnic w jakości życia pomiędzy robotnikiem Warszawy czy Katowic a robotnikiem z zagłębia Ruhry, czy Mediolanu. A jak spojrzymy na losy chłopów, w tym po 1956 to jeszcze gorzej, wykluczono ich z wielu, i tak zresztą często pozornych, zdobyczy PRL-owskiego „państwa dobrobytu”. Również w sensie społecznym – mogliśmy stworzyć lepsze warunki dla młodych i zakumulować więcej kapitału. Skok po 1989 roku był ogromny, ale wcześniejsze dekady miały swoje kosztowne konsekwencje.
Co więc stało się w 1989 roku?
Wydaje mi się, że rok 1989 i przyjęcie instytucji Zachodu było radykalnym zerwaniem ciągłości – przynajmniej instytucjonalnej. Oczywiście, pewne rzeczy były głęboko zakorzenione kulturowo i częściowo przetrwały, ale wiele straciło znaczenie. W tym sensie 1989 rok to raczej moment symbolicznego pożegnania z pańszczyzną.
Można powiedzieć, że cały XX wiek to seria prób odejścia od modelu Polski przednowoczesnej. Najpierw rok 1918, który z różnych powodów – m.in. przez wrzesień 1939 roku – nie zakończył się pełnym sukcesem. Potem 1945 – z wielkimi nadziejami, którym intelektualiści pokroju Miłosza dawali wyraz: że teraz zbudujemy lepszą Polskę. I znów – nie udało się, choć istniał pewien potencjał, także z powodu przemieszczenia Polski na Zachód czy efektów wojennej mobilności społecznej.
PRL dosyć szybko odtworzył wcześniejsze struktury. Relacje przypominające feudalne, w tym naszą dawną pańszczyznę, pojawiły się na wsi, w fabryce, a nawet na uniwersytecie.
Także w relacjach obywatela z władzą. Obietnica równości szybko się rozmyła. Zamiast niej pojawiły się przywileje związane ze stanowiskiem, kontaktami z górą, różne formy nierówności w dostępie do dóbr i zasobów niekoniecznie związane z różnicami w dochodach.
Towarzyszyły temu stosunki klientelistyczne na różnych poziomach hierarchii politycznych i zawodowych. Do załatwienia paszportu (przypomnę, nie należał się każdemu, zamiast tego trzeba było prosić, wyjaśniać i uzasadniać powód oraz czas wyjazdu) przydawały się znajomości. Pomagały także w tym, by przesunąć się w kolejce do mieszkania czy samochodu, by dostać pracę w lepszym miejscu. A wszystko to były decyzje administracyjne, a w końcowym efekcie de facto arbitralne decyzje urzędników.
Można zerknąć do książek Antoniego Mączaka, by dostrzec, jak podobny był to system do tego przednowoczesnego. Historyk Ken Jowwit określił państwo typu sowieckiego jako „neopatrymonialne” – czyli takie, które w nowych warunkach odtwarzało model państwa feudalnego. Widzimy to dziś również w Chinach. W odniesieniu do Polski doskonale to opisał socjolog, Jacek Tarkowski.
W 1945 roku wojna, ten „wielki zrównywacz” (jak brzmi tytuł książki Waltera Scheidela), w okrutny sposób otworzyła kanały awansu i mobilności społecznej, ale potem – zwłaszcza w okresie stalinizmu – modernizacja stała się brutalna i autorytarna, a z czasem kanały mobilności społecznej stały się coraz bardziej zamknięte. Mamy przecież symboliczny przykład Warszawy jako miasta właściwie zamkniętego – żeby tu zamieszkać, trzeba było mieć meldunek, a meldunku nie dostawało się bez mieszkania, którego nie dało się dostać bez meldunku.
Czyli jak patrzymy na modernizację PRL-u, to z jednej strony…
…to z jednej strony, technicznie rzecz biorąc, tak – udało się. Powstały fabryki, ludzie przeprowadzali się ze wsi do miast. Pojawiła się mobilność – zarówno przestrzenna, jak i społeczna. Ale tylko do momentu, kiedy władza sama tego procesu nie zatrzymała, a przynajmniej znacząco ograniczyła – właśnie w latach 60. Wtedy pojawiły się kolejne bariery, które powstrzymywały awans społeczny. Modernizacja technicznie miała miejsce, ale to był proces niekoniecznie szybki, ani efektywny.
Może gdyby Polska była demokratycznym krajem kapitalistycznym – jak Hiszpania od pewnego momentu – to rozwój przebiegałby szybciej. Choć nawet Hiszpania w czasach autorytarnych rozwijała się szybciej niż PRL. Ale oczywiście nie jesteśmy w stanie tego przetestować.
Z twojej książki wynika jednak trochę bardziej złożony obraz niż jednoznaczne potępienie PRL-u: Polska to kraj jednolity, unitarny, dopiero od niedawna. I gdyby nie PRL, a później neoliberalne reformy lat dziewięćdziesiątych, to tego kraju – w takim sensie, w jakim go znamy – by po prostu nie było. Mielibyśmy podziały na zabory, także językowe, ale i prawne, gospodarcze…
Bo to w ogóle są dwa osobne wątki. Po pierwsze, mam wrażenie, że przez ostatnie 200 lat jesteśmy raczej przedmiotem historii niż jej podmiotem. To, co się wydarzyło między 1938 a 1947 rokiem, w dużej mierze odbyło się poza „naszą” wolą polityczną.
Jednym z efektów tamtego okresu było ukształtowanie się państwa unitarnego – bardzo jednolitego etnicznie jak na europejskie warunki. I to się utrwaliło, m.in. przez brak migracji w PRL-u. To miało duże zalety – ułatwiło społeczną spójność, co pozwoliło nam przejść przez transformację bez większych napięć. Efekty tego widać choćby dziś: ład społeczny, czyste ulice, porządek.
Gdybyś cofnął się do Polski z 1985 roku – szarej, brudnej, ponurej – to nie wyobraziłbyś sobie, że tak będzie wyglądać Warszawa za 40 lat. Nawet w latach 90., kiedy robiło się trochę bardziej kolorowo, to nadal była Polska brudna, zaśmiecona, nieporządna. Trudno było sobie wtedy wyobrazić, że osiągniemy ten poziom „niemieckiego” ładu – choćby tylko pod względem czystości.
A co z klimatem? Kapitalizm nie jest odpowiedzią na kryzys, na katastrofę klimatyczną.
Z ekologią to temat jest złożony. Pamiętajmy, jak wyglądał późny PRL – to była totalna masakra, kraj – jak już wspomniałem – zdewastowany ekologicznie. Wisła była jak brązowa breja, z kominów szedł dym bez filtrów, choćby taka Skawina pod Krakowem była cała pokryta pyłem z huty aluminium. Więc postęp, który się dokonał, jest ogromny, w ekologii też a może zwłaszcza. To nie jest tak, że tylko chcę to wszystko bronić, ale warto zrozumieć: ten sukces cywilizacyjny był i jest naprawdę duży. Nauczyliśmy się wielu rzeczy, w tym, jak dbać o środowisko. Socjalizm nie był nigdy odpowiedzią na problemy ekologiczne – tego doskonale nauczył nas czas PRL.
W książce pojawia się też temat „doganiania Zachodu”. Czy to był motor naszej historii gospodarczej od XVIII wieku aż do dziś? Czy może właśnie teraz symbolicznie się to zakończyło – np. tą głośną okładką „The Economist” sprzed paru miesięcy?
To bardzo ciekawe pytanie. Rzeczywiście, w myśleniu elit polskich idea „peryferyjności” pojawia się gdzieś w XVIII wieku – wtedy, gdy do Polski dociera oświecenie. I właśnie wtedy uświadamiamy sobie, że jesteśmy peryferiami – to zresztą czas „wynajdywania” peryferii.
Oczywiście, słabość państwa dostrzegano wcześniej, pojawiały się głosy, że trzeba je zreformować, unowocześnić. Ale wtedy chodziło bardziej o naprawę, a nie o nadrabianie dystansu cywilizacyjnego. To zjawisko technologicznego zapóźnienia stało się wyraźnie widoczne właśnie w XVIII wieku – choć podróżnicy zachodni zauważali to wcześniej.
Od tamtego momentu pojawia się w polskim dyskursie pojęcie „zacofania” – i odtąd, rzeczywiście, mamy do czynienia z długotrwałym procesem myślenia o przyszłości w kategoriach nadrabiania. Nie wiem, czy to jest motor, czy „wzorzec historii” jako takiej, ale na pewno jest to wzorzec naszego myślenia o rozwoju.
Czyli historia nie jest zdeterminowana przez jakieś obiektywne prawa – które nieuchronnie doprowadziły nas do miejsca, w którym jesteśmy?
Ująłbym to inaczej. Jasne, istnieją pewne trwałe mechanizmy – na przykład to, że są kraje będące trwałymi liderami. Gdy spojrzymy na Europę, to centrum gospodarcze, polityczne, kulturowe mieści się na dosyć wąskim pasie – gdzieś między Londynem a północnymi Włochami. Czasem ktoś zdoła do tego centrum doskoczyć – jak Niemcy w XIX wieku – ale to są wyjątki.
Jeśli prawdziwa jest hipoteza, że co jakiś czas następują przełomy technologiczne – takie jak rewolucje przemysłowe – to one zawsze najpierw pojawiają się w krajach centrum. Tam się kumulują wynalazki, które zmieniają sposób funkcjonowania społeczeństw. Dopiero potem rozchodzą się po reszcie świata – tam, gdzie tańsza jest praca czy ziemia. A to umożliwia wzrost gospodarczy i owo doganianie.
I dlaczego my nadrabialiśmy dystans po 1989 roku? Bo to się po prostu opłacało. Dla Zachodu opłacalne było inwestowanie tutaj – tańsza siła robocza, tańsza energia, tańsza ziemia. Jest wiele takich czynników. Nie ma więc jakiegoś obiektywnego „prawa historii”, które mówiłoby, że musieliśmy dotrzeć tu, gdzie jesteśmy, ale są mechanizmy ekonomiczne, które potrafimy opisać, a które pozwalają nam lepiej zrozumieć, w jaki sposób skorzystaliśmy z korzyści z zacofania i dlaczego dobrze nam to wyszło.
Ale zapłaciliśmy cholernie dużą cenę za transformację – do tego bez powodu, bo wtedy nie była konieczna terapia szokowa. Wtedy to też była tragedia – bezrobocie, zaostrzenie podziałów klasowych, także pod kątem regionalnym...
Wiesz, tutaj mam inną perspektywę. Zgadzam się z tobą, ale zwróciłbym uwagę na coś innego – bo na demografię. To jest ciekawe, bo istnieje cała grupa społeczeństw, które odniosły sukces dokładnie w ten sposób. Ostatnie w kolejce przed nami były Chiny, które również w ten sposób osiągnęły wzrost – i które również są w zapaści demograficznej.
No bo... kiedy wytwarza się produkt krajowy brutto, to robi to ludność aktywna zawodowo – w relacji do całej populacji. A ta zależy od tego, ilu jest dzieci i ilu jest seniorów. Dzieci generują ogromne koszty – finansowe, czasowe – wyłączają też część rodziców z rynku pracy. Wymagają zaangażowania nauczycieli, lekarzy, całej infrastruktury. A druga obciążająca grupa to osoby starsze.
Więc jest taki demograficzny moment – demograficzne „okno” – kiedy dzieci jest mało, a ludzi starszych jeszcze niewielu.
I wtedy następuje szansa (nie zawsze wykorzystywana – to niewątpliwa zasługa polityków czasu transformacji, że jako społeczeństwo ją wykorzystaliśmy) na najszybszy wzrost – taki moment przeżywaliśmy w czasie transformacji i w XXI wieku. Ale my bardzo szybko weszliśmy w model bardzo niskiej dzietności – dziś jesteśmy liderami Europy w tym zakresie. Co więcej – zeszliśmy z relatywnie wysokiego poziomu do rekordowo niskiego w ciągu jednego pokolenia.
Innymi słowy: kosztem kapitalistycznego sukcesu było stworzenie silnie konsumpcyjnej kultury, w której jest zaskakująco niewiele miejsca na dzieci. Bo dziecko to rezygnacja – z czasu, dochodów, zasobów. I to szerszy proces – indywidualizacja, rozpad wspólnoty. Ta zmiana postaw to jeden z kluczowych efektów transformacji.
Czyli twoim zdaniem demografia jest soczewką, przez którą widać inne problemy transformacji?
Demografia skupia wiele tych napięć. Może się mylę, może to „świat smartfonów” czy Internetu. Bo przecież wyzwanie demograficzne to w dużym stopniu coś globalnego. Ale wydaje mi się, że właśnie tutaj – w głębokości zmian demograficznych i ich dynamice – widać to najostrzej. Transformacja spowodowała zmianę – skupienie się na indywidualnym sukcesie i niechęć do dzielenia się nim z innymi. To ogromna zmiana postaw społecznych.
W sensie materialnym – transformacja była gigantycznym sukcesem. Ale ten sukces wygenerował problemy, których często nawet nie potrafimy dobrze nazwać, a co dopiero rozwiązać.
Jakbyś to wytłumaczył? Gdzie doszukiwać się korzeni tej sytuacji demograficznej?
Może to ma związek z trudną dostępnością mieszkań? Albo z tą kulturową zmianą, która przyszła w latach 90., kiedy bezrobocie było bardzo wysokie. Najpierw decyzje o posiadaniu dzieci były ryzykowne ze względu na brak pracy, a potem – z powodu kosztów i dostępności mieszkań. Do tego doszedł jeszcze specyficzny model relacji obywatela z systemem bankowym w Polsce (cena kredytu itd.) i cała ta warstwa kulturowa Zachodu, która nagle do nas wtargnęła. Może nawet mocniej niż gdzie indziej. Gdzieś tutaj trzeba szukać przyczyn.
Nakłada się na to jeszcze mnóstwo innych czynników. Warto zauważyć, że dla polskich polityków aż do około 2010 roku problemem nie był niedobór ludzi, tylko ich nadmiar – nadmiar pracowników. Dlatego uważano za korzystne, że Polacy zaczęli masowo wyjeżdżać za granicę. Jak spojrzysz na teksty z lat 2005–2007 w Rzeczpospolitej, to zobaczysz: „młodzi zbyt mało energicznie wyjeżdżają na Zachód”. Ta emigracja krótkookresowo rozwiązała wiele polskich problemów – zmniejszyła presję na system świadczeń społecznych, na rynek pracy. Ale w dłuższej perspektywie to był oczywiście poważny problem. Tyle że wtedy nikt nie próbował z nim walczyć.
Fakt, że młodzi chcą się przemieszczać, zdobywać nowe doświadczenia – super. Ale ta emigracja znaczyła coś więcej. Polska przez długi czas była krajem emigracyjnym. I choć szybko zaczęliśmy być także krajem imigracyjnym, to ta ostatnia, duża fala emigracji była już wyraźnym problemem – w warunkach spadającej dzietności. Tyle że w tamtym momencie nikt tego nie zauważał.
To zmierzając do końca – skoro mówimy o sukcesie ekonomicznym, wzroście PKB... Czy znów nie zapłacimy za to zbyt wysokiej ceny w sensie społecznym?
Możliwe. Nie chcę powiedzieć, że na pewno – ale ryzyko istnieje.
Bo wiadomo – fetyszyzowanie PKB prowadzi do ignorowania innych wskaźników społecznych. A lista problemów przed Polską jest długa. Ostatnio pojawiły się w niemieckiej prasie głosy, że Polska może być „drugą Grecją” – w kontekście ryzyka poważnego kryzysu fiskalnego.
Będziemy mieć też kryzys opieki nad osobami starszymi. Coraz więcej seniorów będzie żyło samotnie, bez rodzin. Nie mamy systemowego rozwiązania. I nie będziemy go mieli za 5 lat – a problem będzie tylko narastał. Spadną zasoby siły roboczej. Motory wzrostu, które dziś mamy, znikną. Co wtedy?
Nadganianie przez imitację – kopiowanie instytucji, oferowanie taniej siły roboczej – już się wyczerpało.
Wykorzystaliśmy już „korzyści z zacofania”, jak to nazywał Alexander Gerschenkron.
Kolejny problem: nie wiemy, jak w tym kraju uprawiać politykę – mówię to, oczywiście, z perspektywy ekonomisty. W Polsce politykę uprawia się w perspektywie tygodnia, miesiąca – krótkoterminowo. Niewiele mamy pomysłów na długofalowy rozwój. A te, które się pojawiają, często nie są realizowane przez drugą stronę sporu – niezależnie od tego, kto nią jest.
Ten permanentny konflikt polityczny uniemożliwia budowanie długookresowych wizji. Być może to jest jedno z naszych największych wyzwań.
Paradoksalnie – łatwość, z jaką się rozwijaliśmy po ’89 roku, mogła nam zaszkodzić. Dostaliśmy wsparcie z Europy, z Zachodu.
Skopiowaliśmy instytucje. I nie zajęliśmy się sobą – swoją wewnętrzną polityczną i społeczną tożsamością.
I jeśli miałbym wskazać fundamentalne koszty transformacji – tu je właśnie widzę obok demografii i tego, że stajemy się społeczeństwem bez dzieci.
Tu dochodzimy do drugiego wątku – to nie jest sukces całkowicie „nasz”. Jeśli spojrzymy na statystyki od 1989 roku, to Polska wygląda świetnie na tle regionu. Ale może bardziej uczciwie byłoby patrzeć od 1970 roku – wtedy nasze PKB było porównywalne z Węgrami czy Czechosłowacją. I dzisiaj znowu jest porównywalne. Różnica polega na tym, że my mieliśmy w międzyczasie 15 lat totalnego zjazdu – od połowy lat 70., gdy Gierek zadłużył kraj. Kredyty zostały wykorzystane nieefektywnie: fabryki niedokończone, eksport niesprzedawalny. W latach 70. ponad 80% naszego eksportu to był węgiel. Pod koniec dekady nadal dominował.
Byliśmy krajem surowcowym – tani węgiel, tania energia, tania siła robocza. To był model komunistyczny, który pod koniec lat 80. próbował się przekształcić w taki państwowy kapitalizm – trochę jak w Chinach.
Polacy zarabiali wtedy po 20–30 dolarów miesięcznie.
Właśnie. To była darmowa siła robocza. Do tego dochodziły relacje między małym biznesem, polityką, służbami, milicją.
Więc można powiedzieć, że byliśmy blisko modelu typu „europejskie Chiny” – ale się z tego wykaraskaliśmy. Gdyby nie upadek ZSRR, gdyby nie katastrofa w Afganistanie, to być może stalibyśmy się właśnie takim tanim zapleczem produkcyjnym dla Zachodu, zdewastowanym ekologicznie.
Dlatego uważam, że ten sukces, który osiągnęliśmy – to sukces całego regionu. Reforma w Polsce była szybka i liberalna, w Rumunii – późna, na Słowacji – inna. Ale koniec końców, jeżeli porównasz dane z lat 70., to różnice w rozwoju gospodarczym nie są wielkie. Cały region skorzystał na tym, że przesunęła się wschodnia granica Europy.
Czyli co – zawsze jesteśmy uzależnieni od interesów imperiów?
Chyba tak. Chyba nie zbudowaliśmy własnej autonomii. Jak mówiłem wcześniej – od 200 lat jesteśmy raczej przedmiotem historii. I przez ostatnie 35 lat niewiele się w tym zmieniło. Znaleźliśmy się po prostu w szczęśliwym miejscu i czasie.
Nie można umniejszać zasług ludzi – przedsiębiorców, pracowników, nawet polityków – ale trzeba pamiętać, że one były możliwe dzięki konkretnym okolicznościom. Nie da się opisać polskiej transformacji jako historii suwerennej, indywidualnej, jakiejś wyjątkowej. Tak być może można mówić o Chinach. Ale nie o Polsce.
My w końcu po ponurych 200 latach znaleźliśmy się w szczęśliwym miejscu – Europa i USA były zainteresowane takim, a nie innym kształtem naszego regionu. I wykorzystaliśmy to jako społeczeństwo bodaj najlepiej, jak się dało...
*Piotr Koryś – historyk gospodarki i ekonomista; adiunkt w Katedrze Historii Gospodarczej Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego, kierownik Ośrodka Badań Ekonomicznych w Instytucie Studiów Społecznych tegoż uniwersytetu, a także Główny Ekonomista Związku Przedsiębiorców i Pracodawców oraz ekspert Instytutu Sobieskiego. Ostatnio wydał „Pożegnanie z pańszczyzną. Historia gospodarcza Polski od rozbiorów do dziś”.
Krzysztof Katkowski (ur. 2001) – socjolog, tłumacz, dziennikarz, poeta. Absolwent Universitat Pompeu Fabra w Barcelonie i Uniwersytetu Warszawskiego. Współpracuje z OKO.press, „Kulturą Liberalną”, „Dziennikiem Gazeta Prawna” i „Semanario Brecha”. Jego teksty publikowały m.in. „la diaria”, „Gazeta Wyborcza”, „The Guardian” „Jacobin”, , „Kapitàl noviny”, „Polityka”, „El Salto” czy CTXT.es.
Krzysztof Katkowski (ur. 2001) – socjolog, tłumacz, dziennikarz, poeta. Absolwent Universitat Pompeu Fabra w Barcelonie i Uniwersytetu Warszawskiego. Współpracuje z OKO.press, „Kulturą Liberalną”, „Dziennikiem Gazeta Prawna” i „Semanario Brecha”. Jego teksty publikowały m.in. „la diaria”, „Gazeta Wyborcza”, „The Guardian” „Jacobin”, , „Kapitàl noviny”, „Polityka”, „El Salto” czy CTXT.es.
Komentarze