Ani socjalizm, ani kapitalizm nie potrafią uniknąć potężnych problemów wynikających z wewnętrznych sprzeczności wokół pojęcia własności. Nie mają doświadczenia ogrodu – tego, co się ma, a zarazem tego, co cię posiada. Ogrody uczą nas, że własność, tak samo zresztą, jak posiadanie, to złudzenie
W drugiej połowie tygodnia pączki róży na moim balkonie rozszczelniły zielone kokoniki, dzięki czemu już wiem, że zakwitną na jasnoczerwono. Choć od kilku lat mam na balustradzie skrzynki na zioła, to pierwszy rok, kiedy próbuję stworzyć kaskadę zieleni i kwiatów na większą skalę. Wyjątkowo uparta alergia na nawet najdrobniejsze pleśnie sprawia, że nie mogę hodować kwiatów w mieszkaniu: balkon musi mi zastąpić mini dżunglę na parapetach.
Przez lata, od kiedy zainstalowałam pierwsze doniczki, moje życie się mocno zmieniło: na początku spędzałam w domu tyle czasu, co na wyjazdach; moje zioła marniały albo były zjadane przez żyjątka przybyłe z wiatrem z lasu po drugiej stronie ulicy. Stopniowo stawałam się coraz bardziej odpowiedzialna, dobierałam rośliny wytrzymujące mój tryb życia, osadzałam się, terapeutyzowałam, kupowałam lepsze donice, nawozy, systemy nawadniające. Dbając o balkonowe skrzynki, dbałam też o siebie. Mój mikro ogródek pozwolił mi zapuścić korzenie…
Ogrody coś z nami robią.
W trzecim sezonie I tak po prostu… (to kontynuacja kultowego serialu Seks w wielkim mieście, ale tym razem przedstawia bohaterki w wieku perimenopauzalnym) główna bohaterka Carrie po katastrofie z udziałem szczurów zmuszona jest zlikwidować uroczy ogródek na tyłach swojego szeregowca, po czym zatrudnia znalezionego na Instagramie architekta ogrodów. Ów pyta ją, jaką ma ultimate vision – co by zrobiła, gdyby wszystko było możliwe na tych kilkudziesięciu metrach kwadratowych wyjątkowo drogiego gruntu. Carrie, która najchętniej poprosiłaby go o ogród podobny do tych, jakie już zaprojektował dla tej czy innej gwiazdy, staje przed tym pytaniem, jak sarna wpatrzona w światła pędzącego samochodu. I tak po prostu… wiemy już, o czym będzie cały sezon serialu: o wychodzeniu z zewnętrznych wzorców, znajdowaniu wewnętrznej prawdy w sobie. Wszystko za sprawą ogrodu.
Choć ogrodnictwo jest stare jak świat – a na pewno tak stare, jak Mezopotamia – dopiero dzisiaj temat ten, od zawsze ważny dla feminizmu, zaczyna przebijać się w kontekście odzyskiwania znaczeń i doświadczenia przez kobiety. Mamy do czynienia z intrygującą obfitością esejów o uprawie ogrodów i siebie przy okazji: wspaniały Ogród poza czasem Olivii Laing, przełamująca bariery Sztuka przetrwania Anki Wandzel, emanująca siostrzeństwem Dlaczego kobiety uprawiają ogrody? Alice Vincent… W tym samym nurcie powstają wystawy, na przykład Tygrys w ogrodzie, retrospektywa ukraińskiej malarki Marii Prymaczenko, która w zeszłym roku okazała się prawdziwym przebojem i trzeba było ją przedłużać o kolejne wakacyjne tygodnie.
Wygląda na to, że ogrodnictwo, zanurzanie rąk w ziemi, było dla wielu z nas sposobem na odzyskiwanie równowagi po pandemii. Lockdown obudził w nas potrzebę własnego kawałka raju. Jak się okazuje, dość dosłownie – Olivia Laing ze zdumieniem ustaliła bowiem, że:
„Z początku myślałam, że to te ogrody porównywano do raju, ale ku mojemu zaskoczeniu było zupełnie na odwrót. Angielskie słowo paradise, ze wszystkimi jego czarownymi konotacjami, wywodzi się od słowa w języku awestyjskim, używanym w Persji dwa tysiące lat przed naszą erą. A konkretnie od słowa pairidaēza, co oznacza ‘ogród otoczony murem’; pairi to ‘wokół’, a daiz – ‘budować’”.
Skoro wylądowaliśmy zamknięci w czterech ścianach, to przynajmniej wypełnijmy je własnym kieszonkowym rajem.
Dobrze, ale jak ma się ogród do demokracji, o której zwykle piszę? Przecież, można pomyśleć, ogród jest przywilejem – kaprysem bogaczy, sposobem na zabicie czasu. Pełne przepychu ogrody królów, arystokratów i bogaczy miały oszałamiać i onieśmielać, udowadniać potęgę. Cyrus Wielki, władca Persji i, można powiedzieć, wynalazca imperializmu (techniki władzy „kroczącej“, opartej na podboju) budował swoje pairidaēza wszędzie tam, gdzie wraz z wojskami dotarł, by włączyć daną krainę do swojego imperium.
Ogrody Medyceuszy we Florencji miały być mikrokosmosem odzwierciedlającym rosnące wpływy włoskich kupców na całym świecie. Francuskie ogrody królewskie, regularne, symetryczne i podporządkowane żelaznej woli ogrodnika rezonowały z innymi wynalazkami epoki, takimi jak wojskowa musztra czy polityczny absolutyzm.
Z kolei słynne angielskie ogrody, których zadaniem było odzwierciedlać dzikość natury, powstawały, jak pisze Laing, kosztem nierzadko całych osad, które miały pecha znajdować się na osi atrakcyjnej perspektywy. Za kojącym pięknem wielkich ogrodów nierzadko stały popisy władzy, przywileju i przemocy.
Mówimy tu o wielkich ogrodach, których właściciele zachodzili do nich, by na nie popatrzeć, ale zwykle nie po to, by w nich pracować, choć być może spacer pośród liści i kwiatów był wytchnieniem także w ich ciężkiej pracy. W ogrodach i zieleni XIX-wieczni decydenci upatrywali też sposobu, by ukoić frustrację wykorzenionej miejskiej biedoty. Jeden z najstarszych w Polsce parków publicznych utworzono w Toruniu w 1817 r. na terenie poprzemysłowym: w miejscu dawnej cegielni, która wyczerpała zasoby surowca.
W 1833 r. Izba Gmin uchwaliła ustawę, na podstawie której w całej Wielkiej Brytanii zaczęto tworzyć parki publiczne. Nie z dobrej woli ani szczodrości serca – za utylitarystą Jeremym Benthamem uważano, że w ten sposób osiągnie się „lepsze standardy zachowania“ wśród plebsu, a także ograniczy żądania zmiany politycznej (i rzeczywiście, w porównaniu z choćby Francją i turbulencjami między innymi z 1830, 1848, 1852 czy 1872 roku, Wielka Brytania cieszyła się niemal niezmąconym spokojem społecznym aż do okresu międzywojennego).
Przywiązanie do zieleni i natury nie było wcale niezrozumiałe. Wielka parcelacja – grodzenie ziemi i zmiana statusu wieśniaków korzystających z terenów wspólnych na najemców/dzierżawców i pracowników najemnych zależnych od wielkich posiadaczy – wciąż była świeżym procesem. W Anglii i Irlandii grodzenie przebiegało najbardziej intensywnie w drugiej połowie XVIII i na początku XIX wieku. W Niemczech najbardziej intensywne przekształcenia własności ziemskiej, przede wszystkim koncentracja majątków, miały miejsce nieco wcześniej, bo po przetoczeniu się wojny trzydziestoletniej (1618-1648), choć formalizacja obrotu ziemią, a więc także ścisłe pilnowanie, do kogo dany grunt należy, datuje się od pierwszej połowy XVIII wieku, kiedy to zaczęto prowadzić pierwsze w tym kraju księgi wieczyste i hipoteczne.
Niekoniecznie precyzyjne określanie, czyja jest ziemia – luźne przypisywanie kontroli nad gruntem panu, który pobierał dziesięciny bądź czynsze w zamian za możliwość uprawy i użytkowania pól czy pastwisk, sprzyjał uwspólnianiu pracy na roli – było to widoczne właściwie wszędzie w Europie.
Systemy te miejscami przetrwały bardzo długo – w Polsce w zasadzie do połowy XIX w. i uwłaszczenia chłopów, a we Włoszech nawet do końca II wojny światowej.
Ukonkretnienie własności ziemskiej, rekonfiguracja i zacieśnienie związków między użytkiem, posiadaniem i własnością (trzy prawne kategorie odnoszące się do stosunku człowieka do rzeczy, jak np. gruntu) okazało się mieć potężne konsekwencje dla kształtu relacji społecznych, ale również dla jednostkowego i wspólnotowego przeżywania świata.
Karol Marks rozpoczął swój epokowy Kapitał od omówienia pojęcia wartości dodatkowej, pojęcia, w którym mocnym echem odbija się szok wobec skali przemian społecznych i ekonomicznych zachodzących w XIX w. Wartość dodatkowa miała obejmować zarówno rentę gruntową, jak i poniekąd nową dla ekonomii politycznej kategorię: zysk z pracy najemnej płynący do pracodawcy.W tamtym okresie oczy całej Europy zwrócone były na Anglię, chociażby ze względu na systemowość i rzetelne opisywanie na bieżąco procesów, które tam zachodziły. Także i Marks śledził postępy grodzenia i urbanizacji z taką uwagą, jak my dzisiaj śledzimy wyczyny Donalda Trumpa. Ubolewał, że najbardziej znany wówczas ekonomista angielski, David Ricardo (1772-1823) nie dostrzegał potencjału konfliktu na styku interesów posiadaczy i producentów z interesami rosnącej masy pracowników najemnych, „naiwnie ujmując to przeciwieństwo jako przyrodzone prawo społeczne”. Ten konflikt nazwał walką klas.
Ale o ile przez sto kilkadziesiąt lat pojęcie to rozpatrywano przede wszystkim w odniesieniu do dysproporcji środków materialnych, u Marksa nie było to wcale tak proste – także dlatego, że bardzo długo Kapitał czytano w oderwaniu od wcześniejszych pism brodatego Niemca, w których wykuwał i systematyzował swoje założenia filozoficzne. To w „młodomarksowskich” Rękopisach paryskich pojawia się dojmująca teoria alienacji ludzkiej pracy: jeśli pracę zaczynamy traktować abstrakcyjnie, tylko przez pryzmat produkcji, następuje jej uprzedmiotowienie, a to ma swoje daleko idące konsekwencje: jeśli praca staje się przedmiotem, przedmiotem handlu, to jej realizacja uprzedmiotowia jej wykonawcę, robotnika:
„Urzeczywistnienie pracy występuje jako odrzeczywistnienie robotnika, uprzedmiotowienie występuje jako utrata przedmiotu i dostanie się w jego niewolę, przyswojenie – jako wyobcowanie, jako alienacja […] Alienacja robotnika we własnym produkcie oznacza nie tylko to, że jego praca staje się przedmiotem, bytem zewnętrznym, lecz i to, że istnieje poza nim, niezależnie od niego, jako coś obcego, i że staje się wobec niego samodzielną potęgą, że życie, które dał przedmiotowi, przeciwstawia mu się wrogo i obco“ – pisał młody Marks emocjonalnym i pełnym współczucia językiem – bardzo różnym od późniejszego o dwadzieścia kilka lat, suchego i analitycznego Kapitału.
Samo pojęcie alienacji pojawiło się wcześniej – podziwiani przez Marksa niemieccy filozofowie Hegel i Feuerbach nazywali w ten sposób odcięcie człowieka od tego, czym może się stać – dzięki rodzinie, wspólnocie, edukacji itd. Feuerbach w szczególności uważał, że człowiek przez religię zostaje wyalienowany od najlepszych części swojej istoty, ponieważ doktryny wiary je właśnie przypisują Bogu, człowiekowi nakazując przeżywanie siebie jako egoistę. Marks katalog alienacji poszerzył o pracę najemną, czyli taką, w której wytwórca zostaje odcięty od owocu swojej pracy: „robotnik nie potwierdza się w swojej pracy, lecz zaprzecza, nie czuje się zadowolony, lecz nieszczęśliwy, nie rozwija energii fizycznej i duchowej, lecz umartwia swe ciało i rujnuje się duchowo”, krótko mówiąc, praca taka „nie jest zaspokojeniem potrzeby pracy, lecz środkiem do zaspokojenia potrzeb poza nią”.
Innymi słowy, jeśli czytać Kapitał równolegle z Rękopisami, można powiedzieć, że wartość dodatkowa jest miarą alienacji, jaka zadziała się, żeby towar mógł zyskać swoją cenę i znaleźć nabywcę – alienacji pracy, alienacji człowieka od ziemi, alienacji klienta od swoich realnych potrzeb (co Marks bez ogródek nazywał fetyszyzmem towarowym) itd.
Przed Marksem o wewnętrznej potrzebie pracy, dzięki której człowiek rozwija się i staje tym, kim ma być, mówił chyba tylko Goethe. Po Marksie z klasycznych filozofów nie mówił o tym wprost chyba nikt (w ścisłym sensie wartość pracy dla człowieka podnosił także Freud, ale w niewielkim stopniu przebiło się to do ekonomicznego mainstreamu)… Dlatego tak ciekawe są współczesne eseje pisarek-ogrodniczek, które we frapujący sposób dzielą się opisami powrotu do pracy niewyalienowanej, pozostającej w ścisłym związku ze swoimi owocami (dosłownie!) i niezainteresowanej tym, jak oceni czy wyceni ją reszta świata.
Z podobnych powodów, co parki publiczne (a do tego ze względu na uzupełnianie diety i dobroczynną i łagodzącą obyczaje aktywność na świeżym powietrzu) w drugiej połowie XIX wieku zaczęto tworzyć w miastach działki pracownicze. W latach 60. XIX w. Berlin i Paryż demontowały przestarzałe fortyfikacje – w kolejnej dekadzie to właśnie na terenach powojskowych utworzono pierwsze działki, odpowiedniki dzisiejszych RODOS-ów. Grunty pod działki przekazywały też elity ziemskie (wspólnoty te miały narzucane przez właścicieli gruntów regulaminy, z których na każdej stronie przebijała motywacja „darczyńców”, by uładzić obyczaje i zapobiegać strajkom czy rewolucjom).
O ile działki w „pozłacanym wieku” (zwanym również belle époque, piękną epoką – okresie bezprecedensowego rozwoju technologicznego i gospodarczego na podglebiu drapieżnego, nieograniczanego jeszcze prospołecznymi regulacjami kapitalizmu) często po kilku lub kilkunastu latach odbierano działkowcom, gdy natrafiła się poważna okazja inwestycyjna, wraz z demokratyzacją, wzrostem znaczenia ruchów pracowniczych i zmianą myślenia o urbanistyce działki zyskiwały coraz bardziej stabilny status. Przykładem może być Warszawa, w której ROD-y (Rodzinne Ogrody Działkowe) lub RODOS-y (to samo, ale Otoczone Siatką) nie tylko tkwią uparcie w samym środku najdroższych dzielnic, np. Mokotowa, ale można nawet argumentować, że przyczyniają się do atrakcyjności okolic, w których powstały.
Polski Związek Działkowców (PZD) prowadzi 4667 terenów rodzinnych ogrodów działkowych w całej Polsce, na których wedle wyliczeń ze strony PZD w 2016 r. znajdowało się ponad 917 tysięcy działek. PZD jest członkiem założonego w 1926 r. Międzynarodowego Biura Ogrodów Działkowych i Rodzinnych, skupiającego stowarzyszenia ogrodowe z Austrii, Belgii, Danii, Finlandii, Francji, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Luksemburga, Niderlandów, Norwegii, Polski, Szwecji czy Szwajcarii.
W 2013 r. działkowcy w trybie inicjatywy obywatelskiej wprowadzili na agendę projekt ustawy O rodzinnych ogrodach działkowych – dzięki zebranym 900 tysiącom podpisów okazali się siłą, która mogłaby również dobrze zorganizować referendum (do wprowadzenia na agendę projektu ustawy trzeba 100 tysięcy ważnych podpisów, projekt referendum wymaga 500 tysięcy). Choć użytkownicy RODOS-ów nie są ich właścicielami, ustawa chroni ich prawa do działek nawet tam, gdy dochodzi do np. odzyskania terenu w drodze roszczenia reprywatyzacyjnego.
Jak podpowiada mi sztuczna inteligencja, „posiadanie to stan faktyczny, czyli faktyczne władanie rzeczą. Własność to stan prawny, czyli prawo do korzystania i rozporządzania rzeczą”. Jak pisałam, grodzenie pól spowodowało w znacznej mierze nałożenie się tych dwóch kategorii na siebie. Działki pracownicze / rodzinne dzięki sile korzystających z nich wspólnot spowodowały zaś, że posiadanie i własność na powrót się „rozjechały”. Korzystamy na tym wszyscy: działki to tereny o niesamowitej bioróżnorodności, oazy dla owadów-zapylaczy, ale także zielone i społeczne płuca gentryfikujących się metropolii.
W antropologii społecznej istnieje przekonanie, że dopóki rodzaj ludzki nie rozumiał biologicznych mechanizmów reprodukcyjnych, czcił kobiety jako magiczne dawczynie życia – ale wystarczyło przejście w tryb rolniczo-hodowlany i wgląd w rolę nasienia w zapłodnieniu ssaków, by stosunek sił został odwrócony. Dla Arystotelesa – a więc i jego następców przez kolejne 1700 lat – kobieta miała być jak gleba, pasywnie przyjmująca aktywną zasadę życia, nasienie. W zasadzie nie wiadomo, do czego miała być potrzebna poza zapewnieniem bezpiecznego kontenera rozwijającemu się płodowi – i rzeczywiście, nawet dziś zdarza się porównywanie kobiety do „naczynia” na ciążę. Organizacje zajmujące się prawami reprodukcyjnymi od lat przestrzegają przed możliwymi konsekwencjami takiego podejścia, które ziściły się w głośnych przypadkach Izabeli z Pszczyny czy Doroty z Nowego Targu, zmarłych na sepsę w efekcie uporczywego podtrzymywania obumierającej ciąży.
Niestety metafory rolnicze i gleboznawcze w polityce na tym się kończą. Tymczasem każda osoba, która kiedykolwiek miała do czynienia z uprawianiem ogrodu, doskonale wie, że samo wpadnięcie nasienia w bruzdę ziemi wystarcza wyjątkowo rzadko, a raczej jest to zaledwie początek – o ile nasionko zdecyduje się wykiełkować… Dbałość o wysiewy, sadzonki i dorosłe rośliny, podlewanie, pielenie, nawożenie, przycinanie, usuwanie martwych liści i całych roślin, planowanie, zestawianie, podpieranie, a dla bardziej zaawansowanych – np. krzyżowanie w celu uzyskania piękniejszych barw czy większej odporności, to tylko część aktywności wymaganych, by ogród rósł i miał się dobrze.
W dyskusji o ciążach, płodach i dzieciach politycy i eksperci najczęściej zapominają o tych aspektach.
By sięgnąć do znakomitego sformułowania Olivii Laing, przyjmują oni „perspektywę właściciela, lustrującego wzrokiem nieskończone połacie należącego doń krajobrazu, który wygląda na otwarty i swobodny, choć w istocie jest precyzyjnie ukształtowany i ściśle kontrolowany”.
Brytyjska dziennikarka Alice Vincent postanowiła zadać pytanie, dlaczego kobiety uprawiają ogrody. Szukając odpowiedzi, zjeździła całą Wielką Brytanię, odwiedzając więzienia, schroniska dla kobiet i ogrody indywidualnych kobiet, które zechciały się z nią podzielić swoimi historiami, a nawet czytając zapomniane feministyczne bestsellery sprzed lat. Okazało się, że dla kobiet angażujących się w ogrodnictwo, pielęgnacja i miłość do roślin były formą terapii – dla wielu był to sposób na uporanie się z traumami z przeszłości i emocjonalnymi trudnościami chwili obecnej. Sama Vincent w toku prac nad książką pracowała nad własnym, zaniedbanym i pustym ogrodem, przetwarzała własne pragnienie macierzyństwa i lęki przed nim, zmagała się z konfliktowymi oczekiwaniami ze strony społeczeństwa i samej siebie:
„Pielęgnowanie, czy to w postaci macierzyństwa czy ogrodnictwa, nie może być tak proste, jak od wieków sugerują uromantycznione przekazy. Czuję to w moim własnym wirze myśli na temat posiadania dziecka, w moich lękach przed wydarciem mi kontroli przez małe, pulchne rączki, w porażce, jaką odkrywam w moim ogrodzie, gdy wkracza weń zimowy letarg”.
Dla niektórych z jej rozmówczyń ogród stał się zastępstwem dla nieobecnej matki, czuły, że to miejsce im matkuje. Jeszcze inne wzięły się za ogrodnictwo jaklo imigrantki, aby zapuścić w nowym miejscu korzenie. Więźniarki odcięte od swoich dzieci nazywały ich imionami rośliny, którymi opiekowały się w przywięziennej szklarni. Oczywiście nie należy też zapominać o aspekcie opieki za pomocą ogrodu, ziołolecznictwie czy karmieniu dzięki hodowanym roślinom.
Ogrody okazały się przestrzenią dogłębnych, wisceralnych emocji.
Słowo wisceralny pochodzi od łacińskiego viscera, wnętrzności – odnosi się do emocji, które czujemy tak głęboko, że są nie do opanowania przez rozum. I ogrodnictwo to rzeczywiście aktywność umykająca kalkulującemu rozumowi – w dobie dyskontów kontraktujących znakomite warzywa w niskiej cenie, kwiaciarni przez cały rok oferujących świeże kwiaty, szklarni i komór przechowalniczych, które dzięki kontrolowanej atmosferze nie dopuszczają do starzenia się i więdnięcia roślin – ogród wydaje się działalnością bezinteresowną, a nawet… egoistyczną w swoim wyłamywaniu się z powszechnego egoizmu rynkowego. Ogród nas ogranicza: przywiązuje do ziemi, domaga się pielęgnacji i troski. Można powiedzieć, że ogród bierze nas w posiadanie w równym stopniu, jak my posiadamy ogrody.
Socjalistyczna idea dóbr wspólnych, jak wiemy z własnego doświadczenia historycznego, upadła ze względu na powszechnie panujące przekonanie, że „co wspólne, to niczyje”, że nie trzeba się o to troszczyć, a w razie, gdybyśmy mieli taką chęć lub potrzebę, możemy sobie to, co wspólne przywłaszczyć. Z dzieciństwa w latach 80. pamiętam smutne i zdezelowane ławki na skwerach, podupadające budynki użyteczności publicznej, podeptane i przerośnięte chwastami trawniki i nieusuwalne braki we wszystkim.
Ale przecież było nie tylko tak. Na moim ursynowskim osiedlu ktoś miał genialną ideę, która wydaje mi się niesłychanie rezonować z ideałami dobra wspólnego, a mianowicie, by nie budować chodników od razu, ale dopiero wtedy, gdy mieszkańcy spieszący się do swoich spraw, nie wydepczą najwygodniejszych dla nich ścieżek. Wydaje się, że mimo braku innowacji i dostępu do nowoczesnych leków, opieka zdrowotna była lepiej postrzegana niż dzisiaj (Komitet Bioetyki przy PAN wydał właśnie bardzo smutne oświadczenie w sprawie agresji pod adresem pracowników zdrowia, wskazując na jej utrzymujące się przyczyny strukturalne).
Ani socjalizm, ani kapitalizm nie potrafią uniknąć potężnych problemów wynikających z wewnętrznych sprzeczności wokół pojęcia własności. Nie mają doświadczenia ogrodu – tego, co się ma, a zarazem tego, co cię posiada. Tego, co się pielęgnuje i co odwdzięcza się, matkując swojej ogrodniczce. Ogrody uczą nas, że własność, tak samo zresztą, jak posiadanie, to złudzenie. Że możemy myśleć o sobie co najwyżej jako o dzierżawcach. Że nasz stosunek do ziemi i uprawy ogrodu w znacznie większym stopniu niż na patriarchalnym zasiewaniu czy biernym umożliwianiu germinacji jest czasownikiem przechodnim i zwrotnym: pielęgnując ogród, sami jesteśmy przezeń pielęgnowani, a przy tym pielęgnujemy też siebie. To relacja własności, która wychodzi poza tytuły i władztwo. Uczy nas bycia w świecie, które przy odrobinie szczęścia okaże się fundamentalną zdolnością – po kapitalizmie.
Filozofka polityki, tłumaczka, działaczka feministyczna i publicystka. W latach 2012-2015 redaktorka naczelna portalu Lewica24.pl. Była doradczynią Klubu Parlamentarnego SLD ds. demokracji i przeciwdziałania dyskryminacji oraz członkinią Rady Polityczno-Programowej tej partii. Członkini obywatelskiego Komitetu Ustawodawczego Ratujmy Kobiety i Ratujmy Kobiety 2017, współorganizatorka Czarnych Protestów i Strajku Kobiet w Warszawie. Organizowała również akcję Stop Inwigilacji 2016, a także obywatelskie protesty pod Sejmem w grudniu 2016 i styczniu 2017 roku. Stale współpracuje z Gazetą Wyborczą i portalem Tygodnika Polityka, gdzie ma swój blog poświęcony demokracji pt. Grand Central.
Filozofka polityki, tłumaczka, działaczka feministyczna i publicystka. W latach 2012-2015 redaktorka naczelna portalu Lewica24.pl. Była doradczynią Klubu Parlamentarnego SLD ds. demokracji i przeciwdziałania dyskryminacji oraz członkinią Rady Polityczno-Programowej tej partii. Członkini obywatelskiego Komitetu Ustawodawczego Ratujmy Kobiety i Ratujmy Kobiety 2017, współorganizatorka Czarnych Protestów i Strajku Kobiet w Warszawie. Organizowała również akcję Stop Inwigilacji 2016, a także obywatelskie protesty pod Sejmem w grudniu 2016 i styczniu 2017 roku. Stale współpracuje z Gazetą Wyborczą i portalem Tygodnika Polityka, gdzie ma swój blog poświęcony demokracji pt. Grand Central.
Komentarze