Jestem zwolenniczką określenia, które od ponad dekady pojawia się w literaturze naukowej – starsi dorośli. Pozostawienie słowa „dorosły” przy przymiotniku starszy, zwłaszcza w polskich warunkach, niweluje ryzyko infantylizowania – mówi OKO.press dr Magdalena Rosochacka-Gmitrzak, socjolożka zajmująca się procesem starzenia
Katarzyna Sroczyńska: Za 25 lat osoby mające 60 lat i więcej będą stanowiły 40 proc. populacji Polski – prognozuje GUS. Z jego danych wynika też, że w 2023 roku w stosunku do roku poprzedniego najbardziej wzrosła liczba osób w wieku 75-79 lat, przekraczając 13 proc. społeczeństwa. Około 16 proc. stanowiły osoby 80-letnie i starsze.
Dr Magdalena Rosochacka-Gmitrzak*: Społeczny namysł nad starzeniem się to jest relatywnie nowa rzecz. Zaczęliśmy się przyglądać społecznemu starzeniu się, bo jak tsunami zaczęły się pojawiać wizje tego, jak świat będzie się zmieniał. Mam na myśli apokaliptyczne doniesienia demografów. Z drugiej strony starzenie się wiąże się ze wspaniałą rzeczą, którą lubię nazywać dywidendą rozwoju cywilizacyjnego, a mianowicie tym, że po prostu żyjemy coraz dłużej. Prognozowana globalna średnia trwania życia już za pięć lat, w 2030 roku, osiągnie 75 lat. Tymczasem jeszcze na początku XX wieku średnia globalna wynosiła 31 lat, a europejska – 48 lat.
Przeciętna trwania życia, czyli lifespan, to jedno, ale w krajach zachodnich mówi się o coraz większej wadze healthspan, czyli przewidywanej trwania w zdrowiu. To nie jest oczywiście to samo, bo cieszyć się z dywidendy rozwoju cywilizacyjnego można wtedy, kiedy jesteśmy zdrowi, a więc dobrze się czujemy i jesteśmy sprawni, także intelektualnie. Myślę, że radość i optymizm, które moglibyśmy żywić w związku ze wspomnianą dywidendą, wystąpią, gdy te średnie będą coraz bardziej zbliżone, czyli gdy przewidywana trwania życia będzie się pokrywała z przewidywaną średnią życia w zdrowiu.
A jak jest teraz?
Bardzo różnie. Starzenie się jest procesem zindywidualizowanym. Ale faktycznie życie w zdrowiu wydłuża się, najszybciej tę zmianę możemy obserwować w krajach Afryki, choć oczywiście najwyższą średnią cieszą się mieszkańcy zachodniego Pacyfiku, Europejczycy i Amerykanie.
No właśnie, mam wrażenie, że nie ma jednej starości. Ludzie w różnym wieku tracą zdrowie i sprawność, czy fizyczną, czy intelektualną. Utrata jednego nie zawsze oznacza utratę drugiego. A poza tym trudno porównywać 60-latka z 80-kilkulatkiem. Dzieli ich różnica pokolenia.
Oczywiście – nie ma bowiem kogoś takiego jak typowa starsza osoba. Wiemy o tym co najmniej od słynnych badań Bernice Neugarten z Uniwersytetu w Chicago przeprowadzonych na początku lat 70., które początkowo miały pokazać, kim są starsi mieszkańcy Chicago. Neugarten już na pilotażowym etapie przekonała się, że musi przeformułować to pytanie i że trzeba sprecyzować, czym jest starość. Ja zresztą jestem zwolenniczką określenia, które od ponad dekady pojawia się w literaturze naukowej – older adults, starsi dorośli. Pozostawienie słowa „dorosły” przy przymiotniku starszy, zwłaszcza w polskich warunkach, niweluje ryzyko infantylizowania i odpodmiotowiania starszych dorosłych osób.
Po 65. roku życia można mówić o wczesnym etapie, o takich młodych older adults. Powyżej 75. roku życia pojawia się faza przejściowa, Neugarten mówi o niej „starość właściwa”. U niektórych starszych dorosłych może wtedy wystąpić ryzyko niesamodzielności, wielochorobowości, osłabienia funkcji poznawczych. Ale podkreślmy, że nie musi. Po 85. roku życia zaś pojawia się „starsza” starość – old old. Z kolei w typologii Światowej Organizacji Zdrowia po 60-tce występuje wczesna starość, po 75. roku życia – późna starość, a po 90. – wiek sędziwy. Osoby, które dożyją tych lat, nazywamy długowiecznymi.
Długo myśleliśmy, że w tym, kiedy tracimy sprawność, bardzo dużą rolę odgrywają geny. Że to jest 50 na 50, geny i styl życia.
Tymczasem dziś analizy socjobiologów i gerontologów pokazują, że przecenialiśmy wpływ genów i że odpowiadają one za nasz stan w kilkunastu, maksymalnie 30 procentach.
Z perspektywy moich 50 lat to, co pani mówi, brzmi całkiem optymistycznie. Ale zatrzymajmy się tu i teraz. Dowiadujemy się o mężczyźnie, który trochę po siedemdziesiątce jest na tyle schorowany, że wymaga opieki, w wyniku rozmaitych życiowych okoliczności jest samotny, poza tym potrzebuje wsparcia materialnego. W podobnej sytuacji jest wiele innych osób, naszych sąsiadów i sąsiadek. Ich niezaspokojone potrzeby bezpieczeństwa i wsparcia łatwo mogą doprowadzić do tego, że stracą nawet to, co mają – na przykład mieszkanie, niespecjalnie zyskując cokolwiek w zamian. Osób, które z powodu rozmaitych niepełnosprawności przestają być niezależne. Tymczasem od 13 lat obowiązuje w Polsce konwencja ONZ o prawach osób z niepełnosprawnościami, która zapewnia wszystkim prawo do niezależnego życia, niezależnie od sprawności i starości. Czy ten zapis ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością?
Ryzyko niesamodzielności może naznaczyć życiorys osoby w każdym wieku. Możemy unikać tego ryzyka, niwelować je, dodatkowo się ubezpieczyć, ale to może się zdarzyć każdemu i każdej z nas.
Myślę, że nie tylko w przypadku tej konwencji, o której pani mówi, ale też w przypadku wielu rozwiązań, postulatów czy zapisów prawnych pojawia się coś, co można by za gerontolożką społeczną Matildą White Riley nazwać structural lag – w nawiązaniu do jet lagu, czyli sytuacji, w której organizm nie nadąża za zmianami stref czasowych. Riley zwróciła uwagę na fakt, że preferencje dotyczące wyborów życiowych, faktyczne potrzeby, sytuacja mieszkaniowa starszych dorosłych osób podążają jedną ścieżką, tymczasem rozwiązania, które pojawiają się na poziomie dostępności usług, rozwiązań czy praw, zupełnie inną. Powstaje rozdźwięk między tym, czego ludzie oczekują i jak wyglądają ich preferencje, także w kontekście myślenia o własnej starości, a tym, co znajduje się w szeroko rozumianej ofercie dla seniorek i seniorów. Mówię na przykład o usługach społecznych, socjalnych, prawnych.
Ten rozdźwięk zdarza się oczywiście nie tylko w Polsce, ale u nas jest dziś bardzo zauważalny.
Wrócę teraz do historii starszego mężczyzny wymagającego opieki, o którym pani wspomniała – abstrahuję od kwestii upolitycznienia tej sprawy, ale mam nadzieję, że ten kazus zwróci uwagę na sytuację wielu starszych dorosłych, którzy mogą się zaleźć w podobnej sytuacji ze względu na stan zdrowia. Gdybyśmy sobie mieli wyobrazić, jak ta historia wyglądałaby w idealnym świecie, to o starszym człowieku, który mieszka w pojedynkę i potrzebuje wsparcia, w wyniku dociekań i troski sąsiadów, znajomych, przyjaciół czy rodziny wiedziałyby odpowiednie służby socjalne. A warto dodać, że będzie coraz więcej osób 60 plus żyjących w jednoosobowych gospodarstwach, co przewidywał już pod koniec lat 60. Jerzy Piotrowski.
Mamy już kilka elementów, które rzeczywiście pochodzą raczej ze świata idealnego: zakłada pani, że wokół starszej osoby są sąsiedzi, którzy tę osobę dostrzegają, obserwują i mają z nią jakąś relację, a poza tym są służby, do których ci sąsiedzi mają odwagę i mogą się zwrócić.
Tak, zakładam, że te dwa środowiska o sobie wiedzą. Co znaczy, że mówimy o takich służbach socjalnych, czy w ogóle o takiej pomocy społecznej, które znają środowiska nie tylko bezpośrednio zagrożone samotnością, starzeniem się obarczonym niesamodzielnością czy życiem z niepełnosprawnością, ale znają swoje środowisko w ogóle, bo się nim interesują i w nim bywają.
Mam na myśli taki bardziej skandynawski model, gdzie służby pojawiają się nie tylko wtedy, kiedy jest akcyjna potrzeba. Kiedy można działać raczej prewencyjnie, a nie post factum.
To są społeczności zrównoważone, w których działania adresowane do starszych osób są zintegrowane z ich faktycznymi potrzebami.
Pani mówi o roli sąsiadów, ale u nas pierwsze pytanie w takiej sytuacji brzmi: a gdzie była rodzina?
Celowo nie rozpoczęłam od rodziny. Kiedy tak pytamy, to dajemy wyraz przekonaniu, że to na rodzinie spoczywa obowiązek pieczy, wsparcia, zabezpieczenia wszystkich potrzeb starszej osoby niesamodzielnej. Tymczasem historia relacji może pokazywać, że nie ma do kogo się odezwać. Oczywiście prawo przewiduje sytuację odwróconej alimentacji, kiedy to dzieci muszą łożyć na rodziców, ale to wymiar finansowy, a co z wymiarem emocjonalnym, pielęgnacyjnym, opiekuńczym, higienicznym? Rodzina może się tym zająć, ale nie musi. Powtarzam: nie musi.
Warto też sobie odpowiedzieć na pytanie: rodzina, czyli kto? Zazwyczaj dorosła córka, chyba że jest sprawny współmałżonek.
Badałam mężczyzn, którzy opiekują się swoimi żonami w sytuacji wystąpienia niepełnosprawności czy choroby neurodegeneratywnej. Oni starają się być buforem i dopóki mogą, nie wzywają dzieci do pomocy. Kiedy zapytałam najstarszego ze swoich badanych, 94-latka, który opiekował się swoją 92-letnią żoną, o dzieci, to usłyszałam: pani nie wie, jaki mój syn jest schorowany! On ma 70 lat i mówi tak: „Ja się modlę, żebym żył jak najdłużej, bo w ten sposób chronię swoje dzieci. Ja je tak bardzo kocham, że chcę, żeby one się zajmowały swoimi dziećmi, wnukami, a nie musiały się zajmować schorowaną mamą. I wie pani co, ja myślę, że moje dzieci to są nawet w gorszym stanie niż ja. Dopiero w ubiegłym roku zimą zdałem sobie sprawę z tego, że ja już nie powinienem z Nosala zjeżdżać sam”.
A kiedy nie ma współmałżonka?
To dorosła córka, na którą spada obowiązek nieformalnej opieki. Ma przeważnie około 50 lat, czyli mniej więcej tyle, co pani i ja. To jest osoba, która do emerytury ma jeszcze około 10 lat. Może mieć nie tylko dzieci, ale i wnuki. Zakładamy, że pracuje i nie może przestać pracować, bo doświadczy ubóstwa w przyszłości.
W przypadku dzieci, głównie córek, pojawia się dylemat: albo moja bieda na emeryturze – jeśli zrezygnuję z pracy i podejmę się trudu opieki nad niesamodzielnym starszym rodzicem albo twoje, rodzicu, dobre życie, bo jesteś zaopiekowany przeze mnie. I wtedy czasem szukamy innych rozwiązań. Tym bardziej że opiekun(ka) rodzinna już po dwóch latach doświadcza wypalenia i poważnych problemów z własnym zdrowiem fizycznym.
Poza tym w przyszłości coraz więcej będzie osób, które nie mają dzieci. Najwyższa pora wyjść poza krąg rodzinny.
Czyli sąsiedzi, przyjaciele?
Cudownie, gdyby było tak, że mieszkamy w społeczności wiekowo zróżnicowanej, bo moglibyśmy mieć młodszego sąsiada czy sąsiadkę, która z życzliwości czy ciekawości zapuka i zapyta, czy czegoś nie trzeba. Wiele organizacji pozarządowych oddolnie inicjuje podobne działania, wystarczy spojrzeć na efekty takich programów jak realizowany od lat w Towarzystwie Inicjatyw Twórczych „ę” ze środków Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności „Seniorzy w akcji”.
Ale proszę pamiętać, że jesteśmy w Polsce w roku 2025 i w wielu środowiskach przyzwolenie na sąsiedzką ciekawość to wciąż rzecz nowa. Osoby powyżej 75. roku życia były wychowywane zgodnie z regułą: nie mów nikomu, co się dzieje w domu, nie interesuj się, niech sąsiedzi nie wiedzą za dużo. To wymaga zmiany myślenia.
Mówi pani o potrzebie otwartości na sąsiadów ze strony osoby, która być może będzie potrzebowała opieki, ale otwieram gazetę i czytam o sposobie wyłudzania mieszkań „na przyjaznego sąsiada”. Można się zastanawiać nad indywidualnym, etycznym wymiarem tej sytuacji: jak ta relacja powinna wyglądać, żeby była przyzwoita, ale można też o niej myśleć w wymiarze społecznym: czego potrzeba na poziomie organizacji życia społecznego, żeby ten starszy dorosły czuł się bezpieczny.
No cóż, warto być przyzwoitym, jak powiedział prof. Bartoszewski. Ale widzę rozwiązanie problemu, o którym pani mówi. Mieszkam na warszawskim Grochowie, niedaleko Osiedla Młodych. Kiedy je budowano w PRL, miało być schronieniem dla bezdomnych kochanków, do dziś spaceruje się tam między romantycznymi ulicami Romea i Julii na przykład. I to faktycznie było osiedle młodych, tylko że dawno temu. Potem przez chwilę było to osiedle starych, kiedy dzieci zaczęły się wyprowadzać, a dzisiaj to osiedle międzypokoleniowe. A kiedy myślimy o osiedlu, które się zestarzało wspólnie, to trochę niwelujemy ryzyko podejrzanego sąsiada. Mogę nie lubić Kazikowskiej spod dwójki, ale w gruncie rzeczy wiem, że to przyzwoita osoba i że mogę na nią liczyć w potrzebie. Byłoby wspaniale, gdybyśmy mogli starzeć się w społecznościach, które znamy. Nie tylko w wymiarze ludzkim, ale i przestrzennym.
Dobrze by było realnie mieć prawo do zestarzenia się w miejscu zamieszkania.
To jest piękna idea, która jest do zrealizowania w polskich warunkach, tylko trzeba wzmocnić, ba – wprowadzić wiele usług, by stała się rzeczywiście dostępna.
Jakich?
Zaraz o tym opowiem, ale chciałabym zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt starzenia się w miejscu, które się zna. Jak już ustaliłyśmy dobrze jest znać Kazikowską spod dwójki, ale też dobrze czasem wyjść samej – lub z nią właśnie – do sklepu, który jest 200 metrów od domu. Nawet osoby, które doświadczają początków chorób neurodegeneratywnych lepiej funkcjonują w miejscu, które dobrze znają. Bo ono jest „umojone”, a to wzmacnia poczucie bezpieczeństwa.
I sprawia, że funkcjonowanie poznawcze też jest lepsze, niż byłoby w nowym miejscu?
Nie przesadza się starych drzew. Ależ oczywiście, że tak, nie towarzyszy temu stres. Co nie znaczy, że powinniśmy pozostawać tylko w takim zrutynizowanym środowisku, ale na pewnym etapie ważne, by tych nowych bodźców nie było za dużo.
A wracając do tego, czego potrzeba, by starzenie się w miejscu zamieszkania było możliwe, bezpieczne i zaopiekowane. Zbyt długo zwracanie się ku środowisku, zamiast ku instytucjom, było u nas rozumiane jako zwracanie się ku rodzinie, z pominięciem innych możliwych elementów znajomego miejsca zamieszkania i społeczności, takich jak sąsiedztwo czy służby społeczne, które działają prewencyjnie, są zainteresowane tym, co dzieje się w społeczności, nie tylko wtedy, kiedy wydarza się tragedia, ale także po prostu znają to środowisko i jego mieszkańców. Znają, bo np. organizują pikniki sąsiedzkie, wyprzedaże czy sąsiedzkie ogrody lub wspierają bądź inicjują zainteresowanie budżetem partycypacyjnym.
Żeby zapewnić komuś warunki do dobrego starzenia się, potrzebujemy, żeby środowisko było znane starszej dorosłej osobie, szczególnie takiej niesamodzielnej. Pokażę pani miejsce, które bardzo mi przypomina takie wymarzone, starzejące się osiedle, które kiedyś było osiedlem młodych. Chodzi mi o Naturally Occuring Retirement Communities (NORC), czyli naturalnie powstające wspólnoty emerytów, w tym wypadku z Nowego Jorku.
NORCs to osiedla zbudowane w USA kilkadziesiąt lat temu dla młodych, z myślą o ich potrzebach, o ich młodych rodzinach. Wybudowane wówczas wielopiętrowe bloki dziś są dostępne dla osób poruszających się na przykład na wózkach, bo zostały zaplanowane dla matek, które wychodziły z dwójką lub trójką dzieci i właśnie z wózkiem.
My możemy osiągnąć podobny efekt, wprowadzając renowacje i udoskonalenia na przykład w polskich punktowcach. One naprawdę są adaptowalne.
Na czym polega atrakcyjność NORCsów?
Po pierwsze, z powodu organizacji przestrzeni wewnątrz budynków – były budowane z myślą o rodzicach z dużą liczbą dzieci, wózków itd.
Po drugie z powodu otoczenia. Mamy aptekę tuż za rogiem, mamy blisko szpital. Poza tym parki i tereny zielone między budynkami, a dodatkowo usługi dostępne w niedalekiej odległości.
No i coś, co Anglosasi nazywają Old Friends Down the Hall, czyli tuż obok mieszkają znajomi, choćby ta Kazikowska spod dwójki, której dzieci przed laty biegały z naszymi razem po podwórku, czy chodziły do jednej szkoły.
W przykładzie nowojorskiego NORCsa, który omawiam ze studentami, pojawiają się dwie bohaterki: Charlotte i Esther, mieszkanki tego osiedla od 1969 roku. Esther kilka lat temu przeniosła się do ośrodka opieki, gdzie wspierana jest samodzielność, takiego bardziej otwartego domu spokojnej starości, ale nie czuła się tam dobrze.
„Byłam traktowana jak trzylatka” – powiedziała, opisując tę sytuację.
Tak, i zdecydowała się wrócić tam, gdzie może mieszkać otoczona przyjaciółmi.
Ale co zrobić, żeby tak jak żyją Ester i Charlotte, mogły żyć Maria i Teresa na Grochowie, Bałutach, czy w Nowej Hucie?
Wchodzimy w polskie realia, gdzie ludzie w pewnym momencie z powodu braku wind stają się więźniami i więźniarkami czwartego piętra. Musimy te windy wstawić – to pierwsza rzecz. Po drugie, konieczne jest spełnienie kilku warunków, dzięki którym NORCsy działają. Przede wszystkim mieszkańcy osiedla muszą wiedzieć, kto nim zarządza i znać tych zarządzających. W NORCsach są osoby odpowiedzialne za komunikowanie się ze społecznością i animowanie życia osiedlowego. Nie chodzi więc o podmiot, który tylko zarządza czynszem i budżetem remontowym, ale pojawia się nowa postać, zatrudniana i finansowana przez zarząd wspólnoty – animator życia społecznego na osiedlu.
Poza tym zarząd wspólnoty ma budować partnerstwa z dostarczycielami usług, takich jak Meals on Wheels, czyli posiłki dowożone do domu. Bo czasami dzieje się tak, że żebym bezpiecznie mogła się starzeć w moim miejscu zamieszkania, to dobrze by było, żebym już sama nie gotowała. I powinien to podpowiedzieć ktoś bliski, z kim mamy dobry kontakt, jeśli nie rodzina czy przyjaciele, to pracownik socjalny, który jest znany zarówno zarządowi osiedla, jak i mnie oraz moim sąsiadom. Jeśli to konieczne, powinien móc zaproponować dofinansowanie takiej usługi.
W Australii stosuje się podobne rozwiązanie, tylko dodatkowo przychodzi do starszego dorosłego wolontariusz, który razem z nim śniadanie, obiad czy kolację zje. Co wymaga, by w ramach budowania partnerstw zarząd osiedla wszedł w porozumienie z jakimś np. zakładem pracy, który buduje międzypokoleniowy wolontariat pracowniczy albo pozwala poczuć się aktywnymi ludziom, którzy przechodzą na emeryturę. A ten moment w życiu to jeden z największych stresorów, który potrafi szybko zabijać.
Kiedy takie inicjatywy wdrożymy, musimy je stale monitorować i oceniać, systematycznie dbać o sieć wolontariacką, która się również może zestarzeć. Szukamy i rekrutujemy nowych wolontariuszy, pokazujemy, że czas na emeryturze można spędzać w inny sposób, ale przede wszystkim zapobiegamy samotności każdej ze stron.
Czyli łączymy coś, co wydaje się trudne do połączenia: niezależność i współzależność. Każdy może w tych warunkach realizować swoją potrzebę niezależności, ale jesteśmy realistami i wiemy, że potrzebujemy innych ludzi, żeby przetrwać. A czego trzeba, żeby taki plan urzeczywistnić?
Przede wszystkim potrzebujemy wspólnoty, którą znamy. Na to się pracuje przez lata, a dzisiejsza anonimizacja osiedli temu nie sprzyja. Ale już teraz prowadzi się działania, które tej anonimizacji przeciwdziałają. Mam na myśli na przykład Centra Aktywności Lokalnej, które promują i podtrzymują sąsiedzkie więzi.
Ale zna pani taką spółdzielnię czy wspólnotę, która wspiera takie działania?
Znam miejsca, które nie są wspólnotami w obrębie bloku, ale są cohousingami, czyli miejscami, gdzie ludzie decydują się wspólnie mieszkać, tworzą taki rodzaj intencjonalnej wspólnoty. Grupa znajomych zaprojektowała sobie zgodnie ze swoimi potrzebami takie miniosiedle na obrzeżach miasta. Tańsze w utrzymaniu niż pojedyncze mieszkanie, ekologiczne, ze wspólnym podwórzem, kilkoma domami szeregowymi wokół i commonhouse, gdzie są niezależne mieszkania oraz przestrzeń do wspólnego gotowania czy spędzania wolnego czasu.
Wydaje mi się to luksusową wersją dostępną być może dla mnie albo dla pani, które dzisiaj jesteśmy 50-letnie i możemy jeszcze o tym pomyśleć.
To prawda, że kiedy pytamy Polaków, czy chcieliby mieszkać z inną osobą spoza rodziny, to dowiadujemy się, że zdecydowana większość deklaruje chęć mieszkania samodzielnie w odległości mniej niż 15 minut na piechotę od swoich dzieci, ale nie z dziećmi i nie z innymi ludźmi niż żona, mąż czy partner lub partnerka.
Co więc zrobić, żeby mogli jak najdłużej mieszkać u siebie, bezpiecznie i w zdrowiu?
Na terenach wiejskich działać podobnie jak w osiedlach typu NORC. Budować takie sieci czy partnerstwa, w które zaangażowani są sołtysi czy sołtyski, ludzie z OPS-u, z domu kultury czy biblioteki. Sprzyja temu też technologia, choćby Irlandia jest prekursorem zaawansowanych technologicznie rozwiązań w opiece medycznej, umożliwiających zdalny kontakt z lekarzem i monitorowanie stanu zdrowia na odległość. I rozbudowywać sieci wolontariuszy, którymi mogą być starsze osoby, które są wciąż sprawne, aktywne. W ten sposób minimalizujemy dystans pokoleniowy. Musimy więc zbudować dużą wspólnotę i jeszcze regularnie monitorować, czy wszystko w niej należycie działa.
Z badań „Świat na miarę seniora. Sytuacja osób starszych w Polsce”, przeprowadzonych w zeszłym roku na UKSW, wynika, że seniorzy jako swoją pierwszą potrzebę deklarują stabilną sytuację materialną (28,4 proc.), potem – potrzebę bycia aktywnym (28,3 proc.), odpowiednią opiekę lekarską (27,5 proc.) i bycie potrzebnym (21 proc.).
To ja bym jeszcze dodała do tego wyniki badań CBOS z 2012 roku dotyczące kontaktów z sąsiadami i innych więzi społecznych. Generalnie wynika z nich, że im jesteśmy starsi, tym słabsze mamy kontakty z tymi ludźmi, których potrzebujemy do dobrego starzenia się – z naszymi rówieśnikami.
My ich w cyklu życia wytracamy, bo błędnie stawiamy na rolę rodziny, która – jak wspomniałyśmy – będzie w przyszłości malała.
Więc to, co musimy zrobić, to zwrócić się ku grupie rówieśniczej, ale też otworzyć się na szersze kontakty z innymi pokoleniami, czyli budować takie konwoje składające się z przyjaciół, znajomych, sąsiadów – w różnym wieku. No i oczywiście warto rozpocząć takie działanie w jak najmłodszym wieku.
*Dr Magdalena Rosochacka-Gmitrzak – socjolożka, adiunktka w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Jej zainteresowania naukowe koncentrują się wokół socjologii starzenia się, gerontologii społecznej i socjologii rodziny. Ekspertka w Komisji ds. Osób Starszych w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Doradczyni Zarządu Towarzystwa Inicjatyw Twórczych „ę”.
Komentarze