Sześć lat seminarium jest dla kleryka jak tor przeszkód. Sprytni i odporni przejdą go bez obrażeń. Wrażliwszych czeka strach, frustracja lub złamany życiorys
Tekst prof. Stanisława Obirka „Kasta nieszczęśliwych. Jak seminaria deprawują katolickich księży" wzbudził bardzo duże zainteresowanie czytelniczek i czytelników OKO.press. Prof. Obirek analizował sytuację w seminariach duchownych z punktu widzenia ich kontrreformacyjnej historii i mechanizmów podporządkowywania - i demoralizowania - kleryków, którzy po takiej formacji wkraczają w stan kapłański.
Reporter Mariusz Sepioło, autor książki „Klerycy" rozmawiał z ludźmi, którzy przez seminarium duchowne przeszli. Oto, co mają do powiedzenia.
Ciemna noc, kręta droga, a za oknem burza z piorunami. Jedziemy powoli, omijamy powalone na szosę konary, a ksiądz z siedzenia pasażera snuje opowieść o kościelnym zepsuciu, które zaczyna się w seminariach.
Alkohol, romanse, seksualne frustracje i seksualne fiksacje, koterie i intrygi – wszystko to kandydata na księdza uczy podejrzliwości, a na drugiego człowieka każe patrzeć jak na wroga.
Wiatr huczy, ksiądz opowiada, a mnie zwalone na szosę gałęzie drzew kojarzą się z kłodami rzucanymi pod nogi klerykom od przekroczenia seminaryjnej furty. Oddaj telefon – kłoda, nie patrz na kobiety – kłoda, rączki na kołdrę – kłoda, wyjście raz w tygodniu – kłoda, wyznaj grzechy swoje i grzechy kolegów – kłoda, kłoda, kłoda.
Kleryków jest coraz mniej. O kryzysie powołań mówi się od wielu lat, ale ostatnie dane pokazują, jak głębokie to zjawisko. Jesienią 2021 roku formację zaczęło tylko 356 kandydatów na księży, czyli prawie sto mniej niż rok wcześniej. Były seminaria, do których na pierwszy rok nie zgłosił się ani jeden kandydat.
Chciałem sprawdzić, jak wygląda codzienne życie tych nielicznych. Przez dwa lata rozmawiałem z księżmi i klerykami. Efektem była książka „Klerycy. O życiu w polskich seminariach” wydana w 2021 roku.
- Jak się nazywa to zjawisko z wojska, w którym starsi robią różne rzeczy młodszym? – zapytał Marek, były ksiądz.
- Kocenie.
- Inaczej.
- Fala.
- Tak, fala. Pamiętam taką delikatną formę fali. Po mszy obłóczynowej, kiedy wszyscy byliśmy już w swoich sutannach, wychodziliśmy z kościoła i starsi robili szpaler. Musieliśmy iść między nimi, a oni „przyklepywali”.
- To znaczy?
- Uderzali w plecy, w ramię, w tył głowy. Niektórzy robili to w chamski, agresywny sposób. Jeśli któregoś z nas nie lubili, to ten kleryk miał przechlapane. Po przejściu przez taki spacer naprawdę bolały go plecy.
Niewinny zwyczaj? Nieszkodliwy rytuał? Dla jednych tak, dla drugich to pierwsze zetknięcie z opresyjnym systemem.
Formacja zaczyna się czasem już wcześniej, zanim klerycy w październiku zaczną studia – na nowicjacie. To zazwyczaj kilka tygodni spędzonych z innymi kandydatami na kleryków i pod okiem wykładowców z seminarium. Młodzi chłopcy poznają panujące w nim zasady, uczą się życia „na godzinę”, kiedy grafik dnia jest starannie podzielony i zapełniony.
Według Tomasza, byłego księdza dzisiaj mieszkającego w Niemczech i pracującego z trudną młodzieżą, nowicjat służy ukształtowaniu kogoś w rodzaju nowego człowieka. – Na nowicjacie przekonuje się ciebie, że jesteś człowiekiem wybranym, swego rodzaju elitą. Ja wtedy czułem się częścią takiej elity. Nie dlatego, że jestem taki „fajny”, „lepszy”, ale dlatego, że zostałem powołany do bycia księdzem – opowiadał mi Tomasz. – W Kościele katolickim, w jego codziennym, potocznym nauczaniu, sugeruje się nieraz wyższość sakramentu kapłaństwa nad sakramentem małżeństwa. Pan Bóg cię wybrał, jesteś kimś, jesteś „ponad”.
Zaczynasz czuć przynależność do systemu. Wtedy zdecydowanie łatwiej jest tobą manipulować.
Po nowicjacie składa się pierwsze śluby. – Potem przychodzi czas głównej formacji i zaczyna się normalne życie – mówił Tomasz. – Do seminarium przychodzą młodzi chłopcy, niedoświadczeni, naładowani ideałami. I stykają się z chłopakami z piątego, szóstego roku, takimi wygami. Widzą, że ci nie są szczególnie uduchowieni. Mnie to dziwiło, kiedy słyszałem, jak starsi przeklinali, oszukiwali przełożonych, gdzieś na boku kieliszek wina, piwo... Normalni faceci. Było to dla mnie zderzenie dwóch światów.
Były kleryk Jacek: Chodziłem sobie po korytarzach i trafiłem na korytarz diakonów, gdzie w pewnym momencie usłyszałem: „Kurwa, znowu ruszałeś moją ładowarkę i nie odłożyłeś na miejsce, zajebię cię kiedyś!” – i w tym momencie mistycyzm prysł, pojawiła się normalność. Okazało się, że nie trzeba być świętym, można być też człowiekiem. Trochę mi ulżyło.
Świat seminarium funkcjonuje wokół sztywnych, zapisanych w regulaminach nakazów i zakazów. Klerycy nie mogą używać telefonów komórkowych i korzystać z Internetu. Nie mogą się kontaktować z osobami spoza seminarium, z wyjątkiem najbliższej rodziny. Choć i tak pierwsze wizyty rodziców są dozwolone najczęściej po kilku miesiącach.
Dni zaczynają od obowiązkowej wspólnej modlitwy (kto się nie stawi – jest podejrzany). Potem wspólne śniadanie, obowiązkowe wykłady i godziny wyznaczone na odpoczynek, a nawet naukę. Telewizor? Tylko wspólnie w świetlicy i od czasu do czasu. Wieczorem jest silentium, czyli czas, kiedy nie powinno się ze sobą rozmawiać, a trzeba się poświęcać refleksji nad sobą i na modlitwie.
Z czasem klerycy mogą sobie pozwolić na chwilę względnego luzu. Raz w tygodniu mogą wyjść na kilka godzin poza seminarium, na spacer, do kina, do kawiarni. Ale najczęściej w towarzystwie kolegi – w seminaryjnej nomenklaturze zwanym „socjuszem”. – Socjusze wypatrywali, kto z kim wychodził z seminarium, a kto z kim chodzi po mieście. Później wicerektor z ambony ogłaszał, że sporządzili całą listę alumnów, którzy chodzili bez socjusza lub z innym socjuszem niż ten pierwotnie wyznaczony – opowiadał mi ksiądz Bartosz, jako kleryk w Szczecinie, a potem w Gnieźnie. – Tym, którzy się tego dopuścili, radził, żeby sami zgłosili się do rektoratu. Jeśli się nie zgłoszą, zostaną odpowiednio ukarani. Chodziło o to, by jeden drugiego obserwował, śledził. W praktyce odbywało się to tak, że socjuszem był ktoś, z kim dany kleryk nie miał dobrych relacji.
Można uprawiać sport. Ping-pong, koszykówka, siatkówka, piłka nożna. Sport w seminarium to rozrywka, ulga dla napiętych mięśni, ale też sposób na rozładowanie, wyżycie się. – Do pewnego momentu mieliśmy w seminarium całkiem fajną siłownię – opowiadał mi były kleryk Marcin. – Chodziliśmy na nią całą grupą. Ale w końcu i tego nam zabronili. Bo uznali, że ćwiczymy, żeby „rozbudować muskulaturę i podobać się dziewczynom”.
Były kleryk Robert: - Wyobraź sobie, że masz w pracy szefa, takiego najgorszego z możliwych przedstawiciela „polskiej szkoły zarządzania”, „janusza biznesu”, który trzy czwarte swojego czasu poświęca na to, by stać nad tobą i wciąż się o coś przypieprzać. Ciągle szuka pretekstu, żeby komuś coś kąśliwie powiedzieć albo zaszkodzić czymś konkretnym: zabrać ci coś z pensji. A teraz wyobraź sobie jeszcze, że masz nie jednego takiego szefa, ale kilkunastu. Tacy właśnie są przełożeni w seminarium.
Były ksiądz Tomasz wspominał, że przełożeni na każdym kroku tłumaczą klerykom niepisany „kodeks wartości”. – Musisz być gotowy na wyrzeczenia! Jeśli nie jesteś – nie nadajesz się. Taka dyscyplina bardzo wzmacnia więź pomiędzy adeptem a całym systemem. Z tego uścisku nie można się uwolnić, system trzyma cię na smyczy. Są dwie metody, którymi Kościół hierarchiczny radzi sobie z „krnąbrnymi”. Albo czeka, daje się wykrzyczeć, po czym wszyscy o wszystkim zapominają i do widzenia, następny etap; albo druga metoda, już bardziej brutalna – wykluczenie.
Najważniejszy nakaz w seminarium dotyczy utrzymywania celibatu. A to powoduje frustracje i napięcia, które wyładować można tylko na boisku albo na siłowni.
- W seminarium o życiu seksualnym się nie rozmawia – mówił były kleryk Robert. – Nawet z ojcem duchownym, podczas regularnych rozmów. Może inaczej: zdarza się to, ale zwykle sprowadza do sytuacji tragikomicznych.
Przykład: kleryk z parafii Roberta, wcześniej tancerz, wytrzymał w seminarium kilka miesięcy. Dlaczego? – Przełożony go wezwał i powiedział mu: „Masz pedalskie ruchy”
– opowiada Robert. – No i kolega się stamtąd zabrał. Jeśli więc rozmowy o sprawach seksualnych są, to właśnie na takim poziomie.
Moi rozmówcy o słyszeli o przypadkach molestowania w polskim Kościele albo sam go doświadczyli. Tych ostatnich wśród moich bohaterów było kilku. Jeden z nich ciągle jest księdzem, mimo że napaści seksualnej ze strony innego księdza doświadczył dwa razy, jeszcze jako nastolatek.
Cała reszta jest świadoma panujących w seminariach niezdrowych relacji na tle homoseksualnym lub istnienia związków kleryków z kobietami. Kilku obecnych księży i kleryków przyznało, że romantyczna relacja z kobietą nieomal skończyła się ich odejściem z seminarium.
Jednocześnie tematy seksualności w seminariach nie są przepracowywane. Jeśli się pojawiają: to w strywializowanej formie, sprowadzone do koszarowego żartu. – W pierwszych dniach na spotkaniu wychowawczym z rektorem dostaliśmy instrukcję, czego nie można i czym to grozi – opowiadał były kleryk Jacek. – Pogadanka trwała dość długo, dwie godziny. Dotyczyła głównie celibatu i czystości seksualnej. Była to wyliczanka typu:
Przełożony nakryje cię na masturbacji – wylatujesz. Zbliżysz się do kolegi – wylatujesz. Będziesz uprawiać seks z koleżanką z wydziału – wylatujesz. Zrobisz jakiejś dziewczynie dziecko – wylatujesz. Masz chcicę – pier…j się młotkiem i przejdzie.
Marcin, były kleryk (dzisiaj mieszka i prowadzi firmę w Stanach Zjednoczonych): - Czasem trafiało nam się sprzątanie pryszniców. Ściany i podłogi były po prostu zaspermione. To było ohydne. Masturbacja była na porządku dziennym. Widziałem magazyny z twardym porno. U kleryków, którzy dzisiaj są proboszczami. Tam panuje myślenie, że w momencie, kiedy zamyka się za tobą furta, zostajesz wykastrowany. Ale przecież pozostają ludzkie popędy.
Masz dziewiętnaście, dwadzieścia lat. Hormony rozpieprzają ci mózg. A nie masz żadnych narzędzi psychologicznych do radzenia sobie z własną seksualnością. Tam się o tym nie rozmawia.
Teoretycznie można pójść do ojca duchowego, do którego zadań należą regularne rozmowy z klerykami, także o ich problemach, słabościach, popełnianych grzechach. Ci, którzy trafią na wrażliwego, wyrozumiałego ojca duchowego – mają szczęście, bo bez obaw mogą mu się zwierzyć. Inni muszą się liczyć z tym, że z gabinetu ojca duchowego ich zwierzenia trafią wyżej – do gabinetu przełożonych. A ci z tą wiedzą mogą zrobić użytek.
Nic dziwnego, że niektórzy młodzi księża całkiem otwarcie przyznawali, że zniesienie celibatu byłoby dobrym rozwiązaniem. Ale chwilę później dodawali, że w obecnych warunkach to niemożliwe.
Głośno nie mówi się też o tym, że klerycy regulują emocje za pomocą używek.
Według byłego kleryka Marcina, w seminarium „butelka kręciła się na okrągło”. Wcześniej nie pił prawie w ogóle, w seminarium „szklankę wódki wypijał na raz”. – Dla mnie nie jest to żaden powód do dumy, ale do wstydu. Taka była jednak prawda. Topiliśmy wszystkie smutki w alkoholu – opowiadał mi Marcin. – Seminarium sprzyjało powstawaniu problemów alkoholowych, które potem miały swoje konsekwencje. Nie mieliśmy tam żadnej opieki, pomocy psychologicznej. Nawet proste, fizyczne wyładowanie stresu stało się niemożliwe. Zostawała butelka.
Jak przez seminaryjną furtę przemycić alkohol? – Wychodziłeś, kupowałeś, przenosiłeś przez furtę dwie, trzy butelki. Ja na trzecim roku piłem z chłopakami z czwartego, piątego roku. My chodziliśmy do nich, oni przychodzili do nas. Mieliśmy różne schowki. Na przykład za oknem: wsadzało się wódkę do rynny. Jeśli miało się balkon, to gdzieś za barierką. Każdy kleryk miał też szafeczkę zamykaną na klucz. A w każdej szafce były dwie rzeczy nielegalne: telefon komórkowy i flaszka wódki.
Pamięta: siedzieli z kolegą w pokoju i pili wódkę. Udawali, że się uczą. – Nagle do pokoju wszedł przełożony. Mieliśmy wysokie szklanki. Trzy czwarte zalane wódką, reszta sokiem owocowym. Przełożony nie powiedział ani słowa. Czasem wódkę wlewało się do kubka i piło jak kawę.
Strach przed ujawnieniem, że łamało się regulamin, jest wielki. Dla wielu oznacza to relegowanie z seminarium po kilku latach, a w praktyce – powrót do życia bez doświadczenia zawodowego, wykształcenia i konieczność „zbudowania siebie na nowo”. Dla innych wyrzucenie z seminarium to okrycie się hańbą i poniżenie w oczach bliskich, znajomych i sąsiadów.
Dlatego klerycy szukają sposobów, by oczyścić sumienie, ale nie narazić się przełożonym. – Wzór był prosty. Jeśli miałeś akcję z wódką, akcję pod prysznicem sam albo z innym kolegą, nie szedłeś do stałego spowiednika, tylko do jakiegoś zaufanego księdza – tłumaczył Marcin, były kleryk. – Co środę odbywała się spowiedź u księży „z miasta”, którzy przychodzili z zewnątrz. Często byli to starsi, niedosłyszący mężczyźni. Widziałem, jak co tydzień właśnie do nich ustawiała się najdłuższa kolejka.
Z rozmów do książki „Klerycy” wynika, że seminaryjny system kształtuje nie tylko „potulne owieczki”, łatwo podporządkowujące się „górze” (biskupom, kurii). Produkuje także – jak to ujął jeden z moich bohaterów – „ślizgaczy”, świetnie orientujących się w niepisanych regułach kombinatorów, którzy wiedzą, czego unikać i na co położyć większy nacisk.
Tym ostatnim łatwiej jest podobno przetrwać sześć lat formacji. Lepiej odnajdują się w systemie zależności, wiedzą, do kogo się zbliżyć, żeby coś osiągnąć. Bywa, że donoszą na innych. – Kleryk wie, że jego życie zawsze będzie wygodne. Że zawsze będzie praca, zawsze będzie dach nad głową. Będzie pięknie – mówił mi były kleryk Czarek. – Wystarczy powiedzieć kazanie trzy razy w niedzielę i pół godziny tygodniowo odsiedzieć w kancelarii parafialnej. No, może jeszcze parę godzin religii w szkole. To, że przełożeni takich postaw nie zauważali, to kwestia dobrej gry aktorskiej, udawania. Takim „ślizgaczom” łatwiej jest potem odejść z Kościoła. Odchodzą, szybko zakładają rodziny, otwierają jakiś własny biznes i dobrze się w tym czują. Tymczasem ci, którzy mają autentyczne powołanie, po seminarium zderzają się z rzeczywistością, na którą nie są przygotowani, i przez wiele lat cierpią.
Są też tacy, których krucha psychika presji nie wytrzymuje. Wtedy zdarzają się kryzysy. Wielu z nich ich nie przetrwa – odejdą na własne życzenie albo zrobią wszystko, by góra podjęła tę decyzję za nich.
- Jest we mnie żal, bo mówiono nam, klerykom, że seminarium jest naszym domem, że jesteśmy wspólnotą, ale kiedy wyrzucało się kleryka z powodu jego grzechów, to tak naprawdę zostawiało się go samemu sobie
– mówił młody ksiądz Łukasz. – To mnie zawsze bolało, boli do dzisiaj. Nasz Kościół diecezjalny nie okazał moim wyrzuconym kolegom odpowiedniej pomocy. Być może się mylę, bo nie znam wszystkich okoliczności, nie wiem na pewno, czy oferowano pomoc tym, którzy musieli odejść. Wydaje mi się jednak, że to jest nasza porażka. Powinniśmy się o nich bardziej zatroszczyć, nawet jeśli są winni. A może zwłaszcza wtedy, gdy są winni.
W tekście wykorzystałem wypowiedzi rozmówców z mojej książki „Klerycy. O życiu w polskich seminariach”. Imiona niektórych zmieniłem.
dziennikarz FRONTSTORY.PL. Publikował reportaże i wywiady m.in. w „Tygodniku Powszechnym” i „Polityce”. Autor kilku książek reporterskich: „Klerycy”, „Himalaistki”, „Ludzie i gady”.
dziennikarz FRONTSTORY.PL. Publikował reportaże i wywiady m.in. w „Tygodniku Powszechnym” i „Polityce”. Autor kilku książek reporterskich: „Klerycy”, „Himalaistki”, „Ludzie i gady”.
Komentarze