Chociaż Kongres zatwierdził 40 mld dol. dla Ukrainy – i to głosami zarówno Partii Demokratycznej, jak i opozycyjnej Partii Republikańskiej – w debacie publicznej coraz częściej słychać głosy, że wsparcie dla Kijowa musi mieć wyraźne granice. A wojna powinna zmierzać do końca
W pierwszych tygodniach po rozpoczęciu rosyjskiej agresji Amerykanie nie mieli wątpliwości, że ofiarom należy pomóc. Kiedy w marcu instytut Pew Research Center poprosił o ocenę zaangażowania USA we wsparcie dla Ukrainy tylko 7 proc. ankietowanych odpowiedziało, że Waszyngton robi „zbyt dużo”.
Znaczna większość uznała, że udziela odpowiedniej pomocy (32 proc.) lub powinien robić więcej (42 proc.). W innym sondażu, tym razem dla agencji Associated Press, aż 54 proc. respondentów stwierdziło, że w kwestii Ukrainy Joe Biden nie jest wystarczająca „twardy” (tough), a 36 proc., że jego podejście jest właściwe. Tylko 8 proc. było zdania, że prezydent postępuje zbyt zdecydowanie.
Badań z podobnymi wynikami można znaleźć wiele, warto jednak zaznaczyć, że gdy już w maju ośrodek Pew Research Center ponownie zapytał Amerykanów o zdanie, odsetek przekonanych, że Stany Zjednoczone robią zbyt wiele wzrósł dwukrotnie, do 14 proc., a grupa tych, którzy sądzą, że pomoc jest odpowiednia lub powinna być większa, zmalała z 75 do 66 procent.
To jeszcze nie musi oznaczać, że Amerykanie en masse zaczynają być znużeni wojną lub odwracają się od Ukrainy. 10 marca Kongres przyjął ogromną ustawę wydatkową, w której znalazło się też 13,6 miliarda dolarów na wydatki związane z powstrzymywaniem Rosji. Kiedy Biden zwrócił o ponad 30 miliardów dodatkowego wsparcia, Kongres nie tylko zgodził się na propozycję prezydenta, ale jeszcze podniósł tę sumę do 40 miliardów.
W międzyczasie na biurko głowy państwa wysłano jeszcze ustawę „Ukraine Democracy Defense Lend-Lease Act of 2022". Nawiązuje ona do słynnej ustawy Lend-Lease Act z 1941 roku, która pozwoliła Franklinowi Rooseveltowi przesyłać aliantom amerykański sprzęt wojskowy jeszcze przed przystąpieniem USA do wojny przeciwko państwom Osi.
W ramach tamtej ustawy przekazano różnym sojusznikom wsparcie o łącznej wartości prawie 700 miliardów współczesnych dolarów. Obecna, podobnie jak jej poprzedniczka, na określony czas zwalnia administrację z niektórych obostrzeń obowiązujących przy wypożyczaniu i dzierżawie amerykańskiego sprzętu nie tylko Ukrainie, ale i innym krajom naszego regionu. Wszystko to w celu podniesienia ich zdolności obronnych w obliczu potencjalnej rosyjskiej inwazji.
Co więcej, wymienione wyżej ustawy przechodziły w Kongresie głosami ponadpartyjnej większości, co obecnie w Waszyngtonie naprawdę nie zdarza się często. Po tym, jak drugi, większy pakiet pomocowy został przegłosowany w Izbie Reprezentantów, lider Republikanów w Senacie, Mitch McConnell wspólnie z grupą senatorów republikańskich spotykał się w Kijowie z Wołodymyrem Zełenskim i obiecywał, że senatorowie jego partii także zagłosują za tą ustawą. Następnie, już ze Szwecji, deklarował poparcie dla wstąpienia tego kraju i Finlandii do NATO.
A jednak, mimo tej pozornej zgody, trudno nie odnieść wrażenia, że pojawiają się w USA sygnały niebezpieczne dla Ukrainy.
Początkowo głosy wzywające do powstrzymania się od interwencji lub jej ograniczenia dobiegały między innymi ze skrajnej amerykańskiej lewicy. Jej przedstawiciele postrzegali zaangażowanie Stanów Zjednoczonych jako kolejny przykład imperializmu, który na przestrzeni dekad prowadził do brutalnych ingerencji w wewnętrzne sprawy rozlicznych państw Ameryki Łacińskiej oraz katastrofalnych w skutkach wojen z Wietnamem i Irakiem na czele.
Jednocześnie dało się słyszeć w pewnym sensie sprzeczny z poprzednim zarzut, że amerykański rząd jest… nazbyt selektywny w swojej zagranicznej aktywności. Pomoc dla Ukrainy wysyłano pod hasłami ochrony demokracji, zabezpieczenia praw człowieka i prawa narodów do samostanowienia. Problem w tym, że w wielu innych miejscach świata, gdzie można by podjąć interwencje z tych samych powodów – choćby w Jemenie czy Syrii – amerykańskie władze okazywały się znacznie bardziej wstrzemięźliwe. A jakby tego było mało, wciąż blisko współpracują z reżimami, które nawet nie próbują udawać liberalnych demokracji – z Egiptem i Arabią Saudyjską na czele.
Wreszcie zwracano także uwagę na rzekomo uzasadnione obawy Rosji przed „ekspansją” NATO. Słowa mają znaczenie, a to konkretne ma znaczenie szczególne. Używanie terminu „expansion”, czyli właśnie „ekspansja”, „rozszerzenie” sugeruje bowiem, że stroną aktywną w tym procesie był wyłącznie Sojusz, który po prostu wchłonął kraje naszego regionu, nie oglądając się na sprzeciw Moskwy.
O wieloletnich zabiegach rządów wszystkich państw regionu o przyjęcie do NATO już się nie mówi, bo niespecjalnie pasują do narracji. A zgodnie z nią to nie społeczeństwa mające doświadczenia brutalnej rosyjskiej okupacji szukały bezpieczeństwa w strukturach Zachodu, lecz Stany Zjednoczone przesunęły swoje wojska pod same granice rywala, by go do reszty upokorzyć. Opinie Polaków, Czechów czy Litwinów nie mają w tej opowieści żadnego znaczenia – nasze państwa to po prostu teren rywalizacji o wpływy pomiędzy dwoma potęgami.
Skutek jest taki, że
krytyczne nastawienie do amerykańskiego militaryzmu i imperializmu – niekiedy jak najbardziej uzasadnione – w tym wypadku przesłania części lewicy brutalność i bezwzględność imperializmu rosyjskiego.
Oto największy kraj świata i jego autorytarny przywódca przedstawiany jest jako ofiara amerykańskiego awanturnictwa.
Ponadto mówi się również, że niemałe pieniądze inwestowane w pomoc Ukrainie można by przeznaczyć na rozwiązanie problemów wewnętrznych. Tym bardziej że Ukraina to rzekomo kraj z potężnymi wpływami organizacji skrajnie prawicowych, czy wręcz faszystowskich. Wspierając rząd w Kijowie administracja Bidena miałby wspierać de facto rozwój faszystowskiej międzynarodówki.
Co ciekawe bardzo podobne argumenty podnoszone są przez radykalną prawicę. Jedna z jej gwiazd, Tucker Carlson ze stacji Fox News, przekonywał miliony widzów swojego programu, że Ukraina to sztuczny twór, „państwo klientelistyczne” amerykańskiego rządu, o którym Amerykanie niewiele wiedzą. A pieniądze i żołnierzy wysyłanych na drugi koniec świata należałoby wysłać na południową granicę Stanów Zjednoczonych do odparcia migrantów. Podobne opinie powtarzał na swoich wiecach Donald Trump.
Chociaż trudno w to uwierzyć, Carlson wykorzystywał też wojnę do ataku na rzekomą hipokryzję Partii Demokratycznej. Skoro amerykańscy liberałowie tak lubią różnorodność i migrantów, dlaczego protestują przeciwko wejściu tysięcy Rosjan do Ukrainy? Przecież to tylko podniesie różnorodność tego społeczeństwa. I zastanawiał się jak to możliwe, że elity gotowe są bronić granicy państwa oddalonego o tysiące kilometrów, a swoją zostawiają „otwartą”.
Prezenter twierdzi, że nie jest ani „antyukraiński ani prorosyjski”, ale najwyraźniej odmiennego zdania są urzędnicy Kremla, którzy nakazali kontrolowanym przez siebie mediom cytowanie opinii Carlsona.
Gwiazdor stacji Ruperta Murdocha przekonywał też – zbliżając się do narracji lewicowej – że na wojnie zyskują wielkie korporacje, chociażby na skutek rosnących cen energii. Doskonałym, choć smutnym przykładem tego zbliżenia skrajnej lewej i skrajnej prawej strony był jeden z wywiadów, jakiego udzielił guru amerykańskiej lewicy Noam Chomsky.
Przekonywał w nim, że istnieje tylko jeden „mąż stanu”, który zamiast dalszej eskalacji konfliktu chce jego zakończenia w drodze negocjacji, a następnie stworzenia „nowej architektury bezpieczeństwa”, która nie byłaby oparta na sojuszach militarnych, lecz jakiejś bardziej inkluzyjnej formie porozumienia obejmującej także Rosję. Owym mężem stanu jest zdaniem Chomsky’ego… Donald Trump. Ten sam, który tuż przed inwazją zachwycał się posunięciami Putina, nazywając go „geniuszem”.
Innym razem, kiedy Izba Reprezentantów głosowała nad symboliczną uchwałą wzywającą prezydenta Bidena do zajęcia majątków rosyjskich oligarchów i przeznaczenia uzyskanych środków na pomoc Ukrainie, wśród 10 kongresmanów głosujących przeciw znaleźli się najbardziej skrajni przedstawiciele frakcji pro-trumpowskiej oraz piątka z najbardziej progresywnej frakcji w Partii Demokratycznej z kongresmanką Alexandrią Ocasio-Cortez na czele.
Ocasio-Cortez tłumaczyła potem, że uchwała zakładała przyznanie prezydentowi zbyt dużych uprawnień, co rodziło zagrożenie na przyszłość, ale nie były to argumenty specjalnie przekonujące. Nowe uprawnienia miały być ograniczone czasowo i wykorzystane tylko przeciwko zamożnym Rosjanom.
Koślawe argumenty części amerykańskiej lewicy w sprawie wojny w Ukrainie nie powinny jednak przesłaniać prostego faktu – wpływy tej grupy w Partii Demokratycznej są znacznie mniejsze niż wpływy frakcji izolacjonistycznej wśród Republikanów. Wśród 57 kongresmanów, którzy zagłosowali przeciwko wartemu 40 miliardów dolarów pakietowi pomocowemu, nie było ani jednego Demokraty, nowy Lend-Lease poparły też najbardziej lewicowe kongresmanki.
Podobnie w przypadku 11 senatorów, którzy nie poparli tej ustawy w izbie wyższej Kongresu. Wspomniany wyżej Mitch McConnell mówił wówczas, że „nurt izolacjonistyczny” zawsze był silny w Partii Republikańskiej, ale doświadczenia II wojny światowej uczą, że złu należy się przeciwstawiać na wczesnym etapie.
Ciekawie odpowiedział swojemu liderowi Josh Hawley – 42-letni, bardzo ambitny senator z Missouri. Uzasadniając swój sprzeciw wobec pomocy dla Ukrainy, napisał na Twitterze, że jego poglądy „To nie izolacjonizm. To nacjonalizm”.
Różnica jest istotna i sugeruje, że część prawicowych wyborców chce nie tyle całkowitego wycofania się Stanów Zjednoczonych ze świata, ile zmiany formy tej aktywności, którą dziś postrzegają głównie przez pryzmat ponoszonych kosztów, a nie odnoszonych korzyści. Nie chodzi więc o wstrzymanie pomocy w imię ogólnych zasad, lecz dlatego, że ewentualny upadek Ukrainy nie ma dla Stanów Zjednoczonych większego znaczenia.
Jak na razie „tradycyjni” Republikanie, antyrosyjscy i wierni głoszonym niegdyś przez partię ideałom promowania demokracji w świecie, wciąż mają przewagę, ale ich dominacja słabnie. Zapewne po listopadowych wyborach dodatkowe miejsca w obu izbach Kongresu zdobędą inspirowani i wspierani przez Trumpa izolacjoniści. J.D. Vance, autor znanej także w Polsce książki „Elegia dla bidoków” a obecnie kandydat Republikanów na senatora ze stanu Ohio, powiedział wprost, że wojna w Ukrainie nic go nie obchodzi.
Niepokój wszystkich, którzy pragną zwycięstwa Ukrainy, powinny wzbudzać także coraz donośniejsze głosy dobiegające z głównego nurtu debaty publicznej i wzywające Bidena do jak najszybszego zakończenia konfliktu.
W opublikowanym 19 maja komentarzu redakcyjnym „New York Timesa” znajdziemy oczywiście zapewnienia sympatii dla Ukrainy i potępienie Putina jako „nieprzewidywalnego despoty”. Ale jednocześnie redakcja przestrzega, że Rosja to wciąż potęga nuklearna, a Putin zainwestował w tę wojnę „zbyt wiele osobistego prestiżu, by się wycofać”.
Ten sam komitet redakcyjny jeszcze niespełna dwa miesiące temu, kiedy poznaliśmy makabryczny los mieszkańców Buczy, wzywał do dostarczania Ukraińcom broni i dokumentowania rosyjskich zbrodni, by świat wiedział o tym, co się stało, i by „dać szansę sprawiedliwości”. Dziś twierdzi, że jeśli Stany Zjednoczone nie chcą ryzykować eskalacji konfliktu i zaangażowania w bezpośrednią wojnę z Rosją, powinny szukać porozumienia.
Ukraińcy już wykazali się bohaterstwem, Rosja długo jeszcze będzie ponosić koszty wojny, a sam Putin „przejdzie do historii jako rzeźnik”, pisze gazeta, całkowicie pomijając fakt, że Rosjanie oraz wszyscy sympatycy Putina na świecie napiszą zupełnie odmienną historię tej wojny.
Artykułów w podobnym tonie jest na stronach szanowanych liberalnych pism więcej. Pojawiają się w nich także argumenty odwołujące się do sytuacji wewnętrznej w USA. Zgodnie z nimi przedłużająca się wojna zaszkodzi Bidenowi w wyborach i wzmocni trumpistowskie skrzydło Partii Republikańskiej. Zwolennicy tej tezy zdają się jednak nie zauważać, że dominacja Trumpa na amerykańskiej prawicy nie zaczęła się 24 lutego 2022 roku i nie zakończy się wraz z końcem wojny w Ukrainie.
Do głosów apelujących o podjęcie rozmów pokojowych dołączył też słynny Henry Kissinger. 99-letni były sekretarz stanu w administracji Richarda Nixona na konferencji w Davos powiedział, że Ukraina musi zrzec się terytoriów zajętych przez Putina w roku 2014, aby „pomóc Rosji zakończyć wojnę”. Idealnym – ale jak rozumiem, nie jedynym – rozwiązaniem byłby zdaniem Kissingera powrót do stanu sprzed 24 lutego, ponieważ stawianie sobie bardziej ambitnych celów, jak odzyskanie wszystkich podbitych przez Rosję terenów, byłoby już nie wojną wolność Ukrainy, lecz „nową wojną przeciwko Rosji”.
Arthur Vandenberg – w latach 1928-1951 wpływy senator Partii Republikańskiej, który przyczynił się do przesunięcia tej partii od izolacjonizmu do aktywnego zaangażowania w tworzenie powojennego porządku międzynarodowego – powiedział kiedyś, że „polityka kończy się na brzegu oceanu”. W sprawach zagranicznych Stany Zjednoczone miały zachowywać ciągłość niezależnie od tego, kto w danym momencie zasiadał w Białym Domu i dysponował większością w Kongresie.
To oczywiście pewien ideał, nigdy do końca niezrealizowany. Ale dziś amerykańska polityka zagraniczna w coraz większym stopniu staje się pochodną przetasowań w polityce wewnętrznej. To, obawiam się, nie wróży dobrze długofalowej pomocy dla Ukrainy. A także szerzej, nie wróży dobrze wzmocnieniu i ustabilizowaniu relacji transatlantyckich, co miało być jednym z priorytetów prezydentury Joe Bidena.
Publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański” [https://www.facebook.com/podkastamerykanski]. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS” [2020]. Dawniej sekretarz redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.
Publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański” [https://www.facebook.com/podkastamerykanski]. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS” [2020]. Dawniej sekretarz redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.
Komentarze