Naprawa to jak bieg przez płotki. Prawo do naprawy zderza się z własnością intelektualną producenta. Niedawna sprawa „hakowania pociągów” dotyka tylko jednego z aspektów problemu, o którym dyskutuje się w wielu państwach. W UE trwają prace nad nowymi regulacjami napraw.
Kiedy produkuje się dowolne maszyny i urządzenia – samochody, smartfony, traktory, pociągi – zarabiać można nie tylko na ich sprzedaży. Nie mniej ważnym, a często podstawowym źródłem przychodu mogą być usługi świadczone później, w tym przede wszystkim serwis i naprawa.
Jeśli zamiast zaplanowanego postarzania produktu (czyli powodowania szybszego zużycia), by wymusić kupowanie nowego produktu, producent postanowi zarabiać na serwisie, walka o jak największy kawałek tortu bywa ostra.
Producentom zależy wtedy na ograniczeniu niezależnym dostawcom dostępu do napraw.
Z perspektywy klientów dwa kluczowe pytania brzmią:
Z kolei z globalnego punktu widzenia: szerszy dostęp do naprawy i odejście od modelu „zużyj i wyrzuć” są konieczne, aby efektywnie korzystać z zasobów naturalnych i przeciwdziałać kryzysowi klimatyczno-ekologicznemu.
Sporą rolę odgrywa kilka różnych konstrukcji prawnych, które mieszczą się w ogólnym pojęciu praw własności intelektualnej.
Po pierwsze, mamy tu prawa autorskie, chroniące oryginalne wyniki ludzkiej działalności twórczej (utwory). Wszechobecne w dzisiejszych urządzeniach programy komputerowe są chronione prawem autorskim na zasadach zbliżonych do tych, które obowiązują dla utworów literackich. Chroniona prawem autorskim może być także dokumentacja niezbędna do przeprowadzenia naprawy, a niekiedy także kształt produktu czy jego części.
Po drugie, urządzenie lub jego część może wykorzystywać wynalazek, który z kolei może być chroniony patentem.
Po trzecie, kształt (design) produktu, w tym poszczególnych części zamiennych, może być chroniony jako wzór przemysłowy.
Po czwarte, produkt może być też opatrzony znakiem towarowym, którym może być na przykład nazwa czy logotyp.
W idealnie kulistym prawniczym świecie każde z tych praw funkcjonowałoby niezależnie od pozostałych, bo wszystkie mają inny cel i, co za tym idzie, nieco inną treść, a także różny „termin ważności”.
Przykładowo: producent czy osoba uprawniona do wzoru przemysłowego może zabronić innym sprzedaży ich wytworów, w których zastosowany jest taki wzór. Czyli – w uproszczeniu – wszystkiego, co z punktu widzenia użytkownika wygląda mniej więcej tak samo.
Ale tę wyłączność może utrzymać przez nie więcej niż 25 lat. Co więcej, regulacje o wzorach przemysłowych przewidują odstępstwa na rzecz oferowania produktów jako części zamiennych.
Z kolei znaki towarowe mają przede wszystkim umożliwiać odróżnianie towarów i usług pochodzących z jednego źródła od tych pochodzących z innych źródeł, czy też informować o pewnym stałym poziomie jakości.
Ochrona znaków towarowych zmierza głównie, choć nie tylko, do przeciwdziałania sprzedaży podróbek, „żerowaniu” na cudzej renomie albo rozmywaniu jej. Co szczególnie kuszące, ochrona znaku towarowego może trwać w nieskończoność – wystarczy ją regularnie przedłużać i nie przestać używać znaku w obrocie handlowym.
Przepisy o znakach nie odnoszą się też wyraźnie do kwestii części zamiennych. Tu dochodzimy do pytania: co jeśli nie tylko będziemy rejestrować części jako wzory przemysłowe, ale także umieszczać na nich znaki? To nie wymysł, tylko strategia stosowana w rzeczywistości.
Zamiast wyraźnie rozgraniczonych uprawnień chroniących różne dobra w różnym zakresie, mamy zatem plątaninę, w której trudno zorientować się nawet osobom specjalizującym się w tej dziedzinie prawa.
Za mądrze brzmiącym pojęciem nakładania się praw własności intelektualnej (overlapping IP rights) kryje się jednak nie tylko akademicki spór o paragrafy, lecz również ścierające się interesy – przedsiębiorców, ale także państw członkowskich.
Nie szukając daleko: dość przychylne spojrzenie na problematykę „niezależnej” naprawy samochodów może mieć Polska, w której działa kilku poważnych producentów części zamiennych. Ta perspektywa niekoniecznie będzie bliska dla Niemiec, w których siłą napędową gospodarki wciąż jest branża motoryzacyjna, a w jej interesie leży rynkowa dominacja tzw. części oryginalnych (OEM), czyli wymuszanie używania takich części w naprawach.
Spróbujmy przyjrzeć się kilku przykładom – motoryzacyjnym i nie tylko. Od razu zaznaczmy: to tylko migawka, a nie pełny obraz.
Cofnijmy się mniej więcej o dekadę. Włoska spółka Acacia produkowała i sprzedawała alufelgi, które oznaczała własnym znakiem towarowym i wyraźnie wskazywała, że nie są to części oryginalne, a służyć mają jedynie jako części zamienne. Jednak część produktów była identyczna ze wzorami zarejestrowanymi na rzecz Audi i Porsche.
Producenci zdecydowali się na pozew. Pierwszoplanową rolę odgrywa tu klauzula napraw, czyli specyficzny dla prawa wzorów przemysłowych mechanizm, zgodnie z którym ochrona nie przysługuje wzorowi stanowiącemu część złożonego produktu, gdy jest wykorzystywany „do celów naprawy tego produktu złożonego, aby przywrócić mu jego pierwotną postać”.
Rozpatrujący sprawę sąd apelacyjny w Mediolanie w końcu poprosił Trybunał Sprawiedliwości UE o interpretację unijnych przepisów. Felgi kół samochodowych nie są częściami, które absolutnie muszą mieć określony wygląd – niektóre ich elementy pełnią głównie funkcje ozdobne. Audi i Porsche twierdziły zatem, że nie są to ściśle rozumiane części zamienne.
Trybunał nie zgodził się z tak wąskim podejściem, ale zastrzegł, że część zamienna musi odpowiadać pierwotnej pod względem barwy i rozmiaru. W uproszczeniu: naprawa tak, tuning nie.
To jednak nie koniec wątpliwości. Wyjątek dotyczy przecież części zamiennych, a nie części do dowolnego użytku. Czy producent nieoryginalnych części musi zapewnić, na przykład sprzedając je tylko wyspecjalizowanym warsztatom, że zostaną wykorzystane wyłącznie w roli części zamiennych?
A może wystarczy poinformować konsumentów o funkcji sprzedawanego produktu w dołączonej do niego ulotce?
Według TSUE producent i sprzedawca części mają zachować „należytą staranność”, by użytkownicy przestrzegali ograniczeń na dalszym etapie łańcucha dostaw. Co to oznacza?
Po pierwsze: wyraźne informowanie w ulotkach, katalogach i dokumentach sprzedażowych, że części nie są oryginalne i są przeznaczone tylko do przywrócenia oryginalnego wyglądu.
Po drugie: zapewnienie, zwłaszcza w drodze umowy, by części zostały wykorzystane tylko w celu naprawy. I wreszcie po trzecie: odmowa sprzedaży, jeśli sprzedawca będzie miał choćby uzasadnione powody, by wiedzieć, że część nie zostanie wykorzystana w dozwolonym celu.
W sumie: Trybunał docenił znaczenie klauzuli napraw z punktu widzenia konkurencji na unijnym rynku, ale także interesów konsumentów, którzy kupując produkt, nie chcą przymusu korzystania wyłącznie z oferty producenta. Nałożył jednak na producentów i sprzedawców części zamiennych obostrzenia, chroniąc interes producentów części oryginalnych.
Wróćmy do teraźniejszości, bo nadal trwa spór między Audi a jednym z polskich dystrybutorów części zamiennych (POLCAR), którego klientami są profesjonalne warsztaty.
Tym razem w centrum uwagi są jednak przepisy dotyczące znaków towarowych. Polskiej spółce zarzucono naruszenie prawa ochronnego na znak towarowy – charakterystyczne cztery nakładające się okręgi.
Zarys tego znaku znajdował się na osłonach chłodnicy w miejscu przeznaczonym na zamontowanie emblematu Audi. Zdaniem Audi dozwolona byłaby tylko sprzedaż atrap chłodnic odpowiadających wyglądem i technicznymi parametrami oryginalnym częściom samochodowym, ale bez elementu mocującego, który kształtem odpowiada znakowi towarowemu.
Audi twierdzi też, że musi chronić renomę swojego znaku, która może ucierpieć, jeśli na rynku będą oferowane atrapy złej jakości zawierające znak towarowy.
Polski producent co prawda systematycznie wycofuje ze swojej oferty osłony z takimi elementami mocującymi, ale przyznaje, że zależy mu na utrzymaniu silnej pozycji na rynku. Dlatego zdecydował się sprzedawać także osłony, których jego zdaniem nie oferuje nikt inny. On sam z kolei stara się mieć w asortymencie części do wszystkich modeli, także tych starszych.
Pytanie zadane Trybunałowi Sprawiedliwości UE przez warszawski sąd czeka obecnie na rozstrzygnięcie. Sprawa jest prawnie bardzo złożona, ale istota problemu tkwi w tym, że w prawie znaków towarowych po prostu nie ma tak zwanej klauzuli napraw.
To z kolei prowokuje kilka pytań bez oczywistych odpowiedzi.
Czy znak towarowy jest tu w ogóle użyty po to, żeby wskazywać na pochodzenie towaru? A jeśli tak, to czy któryś z wyjątków ograniczających zakres ochrony znaku towarowego obejmuje opisywaną tu sytuację?
Zastosowanie każdego z nich jest zresztą uzależnione od tego, czy powołujący się na nie przedsiębiorca działa zgodnie z uczciwymi praktykami handlowymi. Czym są uczciwe praktyki? Oczywiście tak ogólne pojęcie daje spore pole do popisu sądowi, ale nie ma tu pełnej dowolności.
Blisko dwadzieścia lat temu Trybunał Sprawiedliwości uznał, że nieuczciwe jest przedstawianie własnego towaru jako „imitacji lub repliki” towaru oznaczonego znakiem towarowym. Wtedy chodziło o wymienne ostrza do maszynek do golenia.
Rzecznik Generalna TSUE Laila Medina w opinii przedstawionej Trybunałowi we wrześniu 2023 r. zaproponowała kilka możliwych rozstrzygnięć. Podejście, które chyba uznaje za optymalne, opiera się na dość prostym argumencie: części zamienne mają pozwalać odtworzyć oryginalny wygląd, a oryginalny wygląd w tym wypadku zakłada miejsce na emblemat producenta.
Nie dochodzi zatem w ogóle do użycia – w prawnym sensie tego słowa – znaku towarowego, bo nie wskazuje on tu na pochodzenie towaru. To podejście bliskie stanowisku warszawskiego sądu, który zadając Trybunałowi pytanie, zasugerował też możliwą odpowiedź.
Co ciekawe, Rzecznik Generalna powołała się także na empiryczne badania przeprowadzone niezależnie od tej sprawy przez badaczki z Uniwersytetu Jagiellońskiego: prof. Annę Tischner i prof. Katarzynę Stasiuk. W opublikowanym w ubiegłym roku artykule wskazują, że profesjonalni nabywcy uznają odwzorowanie znaku za niezbędną cechę techniczną produktu, a nie za oznaczenie jego pochodzenia.
To jednak nie zamyka sprawy.
Z opinii wynika, że gdyby Trybunał nie zgodził się z powyższym wnioskiem, sytuacja może okazać się korzystniejsza dla producenta samochodów. Opinia nie jest zresztą wiążąca dla sędziów, a Trybunał ledwie kilka lat temu jasno stwierdził, że znana z prawa wzorów przemysłowych klauzula napraw w świecie znaków towarowych nie ma nic do powiedzenia.
Tymczasem opinia w „polskiej” sprawie Audi już teraz budzi emocje – jeden z niemieckich prawników-praktyków zajmujących się prawem znaków towarowych w dość bezpośrednich słowach skrytykował Rzecznik Generalną, zarzucając jej zignorowanie wcześniejszego niemieckiego wyroku w podobnej sprawie (korzystnego dla Audi), a nawet…naruszenie zasad etyki zawodowej przez przytoczenie artykułu polskich badaczek.
Jak wspomniałem wcześniej, wzory przemysłowe i znaki towarowe to tylko kawałki większej układanki. W przypadku urządzeń elektronicznych (a do takich trzeba obecnie zaliczyć niemal wszystko, od zegarków po pociągi) dużego znaczenia nabiera ochrona programów komputerowych w ramach prawa autorskiego.
Bez oprogramowania urządzenie może zmienić się w mniej lub bardziej masywny przycisk do papieru. Z kolei ponad 30 lat temu ówczesna Europejska Wspólnota Gospodarcza uznała, że oprogramowanie wewnętrzne urządzeń będzie chronione tak samo, jak „zwykły” program instalowany na osobistym komputerze.
Naprawa urządzenia może jednak wymagać przynajmniej wiedzy o tym, jak działa takie wewnętrzne oprogramowanie, a niekiedy także uruchomienia go lub dokonania w nim zmian. Sęk w tym, że prawa autorskie do programu obejmują zarówno wykonywanie jego kopii (choćby nietrwałych, powstających przy uruchomieniu), jak i dokonywanie jego zmian (znów rozumianych szeroko: zmieszczą się tu nie tylko „merytoryczne” zmiany kodu, ale też przetłumaczenie go na inną postać).
A gdy czynność, której chcemy się podjąć, jest objęta prawami własności intelektualnej, mamy dwie możliwości: albo uzyskujemy zgodę uprawnionego, albo znajdujemy przepis, który pozwala nam działać bez zgody.
Taki przepis istnieje. Unijne, a w ślad za nim także polskie prawo autorskie zezwala legalnemu użytkownikowi programu komputerowego na kopiowanie i zmienianie go, o ile jest to konieczne do użycia programu „zgodnie z zamierzonym celem, włącznie z poprawianiem błędów”.
Haczyk? Niejeden. Przede wszystkim to, czy użytkownik może samodzielnie poprawiać błędy, zależy od umowy. Do niedawna nie było też wcale oczywiste, czy omawiany tu wyjątek dotyczy wszystkich zmian w programie.
Jednak Trybunał Sprawiedliwości uznał niedawno, że w celu poprawienia błędów wolno także poddać program dekompilacji, czyli „przetłumaczyć” go z postaci nadającej się do uruchomienia do postaci kodu bardziej zrozumiałego dla ludzi. Dodał, że legalnego użytkownika programu nie można całkiem pozbawić możliwości poprawiania błędów.
Jednak nie wykluczył, że będzie to czynność zarezerwowana dla uprawnionego (producenta) – o ile będzie to wynikało z umowy. Jeśli polska „sprawa pociągów” trafi kiedykolwiek do sądu, można spodziewać się, że omawiane tu rozstrzygnięcie Trybunału Sprawiedliwości będzie miało ogromny wpływ na jej wynik.
To jeszcze nie koniec. Coś do powiedzenia mają także tak zwane techniczne zabezpieczenia (często nieprecyzyjnie określane jako DRM – Digital Rights Management) chronione „po sąsiedzku” do praw własności intelektualnej.
To mechanizmy utrudniające lub uniemożliwiające dostęp do utworów, czy też ich kopiowanie. Przepisy zakazujące ich obchodzenia wprowadzano głównie po to, by utrudnić życie tak zwanym internetowym piratom.
Obecnie są jednak wykorzystywane także do utrudniania dostępu do oprogramowania diagnostycznego. Symbolem tej praktyki jest od lat jeden z producentów traktorów, a co jakiś czas media donoszą o kolejnych przypadkach „hakowania” maszyn rolniczych, by ułatwić ich naprawę.
Oczywiście dyskusja toczy się nie tylko w Europie, ale skupmy się na tym, co dzieje się w Unii Europejskiej.
Nietrudno zauważyć, że z punktu widzenia dostępu do naprawy, regulacje dotyczące własności intelektualnej są niespójne, a wejście niezależnego usługodawcy lub producenta części na rynek przypomina krzyżówkę łamigłówki i biegu przez płotki.
Tymczasem od lat powtarzane są polityczne deklaracje o ułatwianiu dostępu do napraw, czy też o tak zwanym prawie do naprawy. Co z nich wynika? Obecnie na finiszu są prace nad dyrektywą w sprawie wspólnych zasad promujących naprawę towaru.
Jej pierwszy projekt zakładał między innymi nałożenie na producentów dodatkowych obowiązków dotyczących informowania o możliwościach naprawy, a także zapewnienia konsumentom dostępu do naprawy, a niezależnym serwisom do części zamiennych, narzędzi i niezbędnych informacji.
Dotyczyłoby to jednak tylko niektórych kategorii urządzeń (np. pralek, zmywarek, odkurzaczy, telefonów komórkowych czy tabletów). Projekt w żaden sposób nie dotykał też praw własności intelektualnej. Skupiał się raczej na wymuszeniu na producentach, by naprawę w ogóle umożliwiali, zamiast wymuszać pozbycie się zepsutego urządzenia po kilku latach.
W skomplikowanym procesie tworzenia prawa UE od projektu do gotowej dyrektywy jest jednak daleka droga. Swoje stanowiska przedstawiły już Rada UE oraz Parlament Europejski. Ten ostatni zaproponował daleko idące poprawki.
Uwagę zwraca propozycja, by zakazać producentom blokowania dostępu do naprawy prawnie (umowami) i technicznie (sprzętem lub oprogramowaniem), a także odmawiania naprawy, jeśli sprzęt był wcześniej naprawiany przez kogoś innego.
Choć nie jest to odpowiedź na postulaty reform w prawie własności intelektualnej, byłaby to znacząca zmiana. O tym, czy propozycje Parlamentu zostaną ostatecznie przyjęte, zadecydują jednak prawno-polityczne negocjacje w ramach tajemniczej, i niestety mało transparentnej, procedury rozmów trójstronnych (trilog) między PE, Radą UE z udziałem Komisji Europejskiej.
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Rozbrajamy mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I piszemy o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
Doktor nauk prawnych, adiunkt w Katedrze Prawa Własności Intelektualnej na Wydziale Prawa i Administracji UJ; do 2023 pracował jako radca prawny, specjalizując się w prawie nowych technologii
Doktor nauk prawnych, adiunkt w Katedrze Prawa Własności Intelektualnej na Wydziale Prawa i Administracji UJ; do 2023 pracował jako radca prawny, specjalizując się w prawie nowych technologii
Komentarze