Prawo i Sprawiedliwość nadal ma kilku równoległych kandydatów do startu w wyborach prezydenckich. Ostatecznie zwycięzcę tych eliminacji wybierze oczywiście prezes. Kim są pretendenci? Oto jak wygląda sytuacja w partii Jarosława Kaczyńskiego
W rozpoczynający się właśnie nowy sezon polskiej polityki Prawo i Sprawiedliwość wchodzi poturbowane zauważalnie mocniej, niż można było prognozować jeszcze u progu politycznych wakacji. Główne wyzwanie zaczynającego się politycznego roku jest oczywiste – to będzie sezon prezydencki. Jesienią lub wczesną zimą poznamy wszystkich poważnych kandydatów startujących w przypadających latem przyszłego roku wyborach.
Ogłoszenie pretendenta PiS powszechnie spodziewane jest 11 listopada.
„To wciąż są wybory, które mogą odwrócić naszą kartę. Przynajmniej taka opinia przeważa w partii” – tak stawkę prezydenckiej elekcji opisuje w rozmowie z OKO.press jeden z polityków Prawa i Sprawiedliwości. I rzeczywiście, to są wybory, co do których nadal PiS może sobie rościć (czy też roić) nadzieję na zwycięstwo.
W pierwszej turze partia Kaczyńskiego może się spodziewać wyniku na poziomie sondaży parlamentarnych, czyli ok. 30 proc., które powinno zapewnić drugie miejsce, a wtedy dogrywka przy odpowiednio dobranym kandydacie i odpowiednio prowadzonej kampanii wcale nie byłaby z góry przesądzona na niekorzyść PiS. Szkopuł w tym, że dziś Nowogrodzka stoi przed poważniejszymi wyzwaniami, niż tylko wybór wymarzonego przez Jarosława Kaczyńskiego „młodego, wysokiego, okazałego, przystojnego” kandydata.
Są więc kłopoty finansowe. I to poważne – takie, które przesądzają o tym, że dla PiS nadchodzą lata chude.
Decyzja Państwowej Komisji Wyborczej o zakwestionowaniu rozliczenia kampanii parlamentarnej odbiera PiS na 4 lata prawie jedną trzecią dorocznych subwencyjnych dochodów. A do tego partia Jarosława Kaczyńskiego straciła znaczną część przysługującego jej jednorazowego zwrotu wydatków na kampanię z 2023 roku. Razem to 57,6 mln złotych mniej w partyjnej kasie.
Jeśli dodamy do tego problem z 15-milionowym kredytem w banku PKO BP, który PiS zaciągnął na pokrycie kosztów ostatniej kampanii, a który miał być spłacony do końca lipca, zobaczymy, że położenie partii Jarosława Kaczyńskiego stało się naprawdę trudne.
Problemy finansowe bardzo mocno komplikują sytuację PiS u progu kampanii prezydenckiej, bo oznaczają konieczność cięcia wydatków.
Kampania miała zaś być w początkowych założeniach prowadzona z niespotykanym dotąd rozmachem.
Tym bardziej że większość scenariuszy, o których za moment, zakłada start kandydata o relatywnie niskiej rozpoznawalności, którego przez cały czas pozostały do wyborów należałoby bardzo intensywnie i z użyciem wszelkich dostępnym metod promować. Brak pieniędzy w partyjnej kasie był też poważnym problemem w kontekście zamiarów takich jak organizacja jeszcze we wrześniu „Campusu PiS” – czyli okołopartyjnej imprezy mającej być rodzajem odpowiednika Campusu Polska Przyszłości firmowanego przez Rafała Trzaskowskiego. Ostatecznie decyzją prezesa imprezę odwołano.
PiS chcąc nie chcąc musi też organizować zbiórki na działalność partii wśród swego aktywu i sympatyków. Idzie w to dużo pary. O wpłacanie na partię apelują jej najważniejsi politycy – ci sami, którzy powinni zabiegać o uwagę i czas antenowy na potrzeby prezydenckiej prekampanii. To, że PiS musi sięgać do kieszeni swego elektoratu, nie do końca jest też w smak prawicowym mediom – przede wszystkim Telewizji Republika, która robi w tym samym czasie dokładnie to samo, tylko że z myślą o własnych potrzebach. Dość wymowny był moment, w którym Republika, na ogół transmitująca każdą najmniej ważną konferencję prasową PiS, przestała pokazywać akurat tę, na której politycy Prawa i Sprawiedliwości zaapelowali o datki.
Są też na liście problemów PiS rzecz jasna i te natury polityczno-karnej. Skala afer i nadużyć z okresu rządów PiS realnie przytłacza – a rządzącą koalicja z premierem na czele wzięła na swe sztandary hasło ich rozliczenia. PiS jest tu pod silną polityczną presją, a liczne przewiny z okresu rządów Zjednoczonej Prawicy są całkowicie naturalnym obiektem zainteresowania prokuratorów. Sprawa Marcina Romanowskiego, a następnie wydanie listu gończego za Michałem Kuczmierowskim, po czym jego dość sprawne zatrzymanie w Wielkiej Brytanii to tylko jedne z wielu wydarzeń o podobnej symbolice, które zaistniały w ostatnich miesiącach i będą miały miejsce w kolejnych.
W partii rosną obawy, że prawda o korupcyjno-aferalnym wymiarze rządów z lat 2015-2023 trafi również do elektoratu PiS, dotąd apriorycznie odrzucającego lub bagatelizującego większość tego rodzaju doniesień. Oprócz tych obaw jest jeszcze pewność, że rosnąca i coraz bardziej powszechna wiedza o aferach z lat 2015-23 będzie działała mobilizująco na elektorat kandydata lub kandydatów rządzącej koalicji, co może być czynnikiem przesądzającym o wyniku II tury wyborów prezydenckich.
Niemało dzieje się też wewnątrz partii.
Pod koniec września lub na początku października (najbardziej prawdopodobna data to weekend 28-29 września) odbędzie się kongres Prawa i Sprawiedliwości. Jarosław Kaczyński planuje wprowadzenie na nim dość istotnych zmian w strukturze swej partii. Mianowicie ma powstać – zapewne w miejsce obecnie funkcjonującego Komitetu Politycznego – Rada Naczelna PiS. Do niej weszliby PiS-owscy weterani, przez lata pozostający w bliskim kręgu Kaczyńskiego. W tym scenariuszu Rada Naczelna miałaby być w gruncie rzeczy radą nadzorczą – patrzącą na ręce nowemu zarządowi PiS i kontrolującą jego poczynania. Ów nowy zarząd mieliby zaś tworzyć dziarscy politycy młodszego pokolenia – trzydziesto- i czterdziestolatkowie, obecni posłowie bez wielkiego dorobku i przeszłości w formowanych przez PiS rządach.
Na mniej więcej miesiąc przed kongresem Jarosław Kaczyński postanowił dość gwałtownie zamieszać w PiS-owskim tyglu, wskazując w Radiu Maryja Mariusza Błaszczaka jako swego optymalnego następcę w roli prezesa partii i domagając się, by już teraz pełnił w niej ważniejszą niż do tej pory rolę. Jaka to ma być rola, prezes określił dość ogólnie. Błaszczak mianowicie miałby wejść do nowego zarządu i albo nim kierować, albo strzec interesu partii i jej wodza od wewnątrz.
Tak, nie musimy przecierać oczu. Rzeczywiście jednym ze scenariuszy jest i to, że w trakcie kongresu Jarosław Kaczyński formalnie zrezygnuje z kierowania partią i odda funkcję prezesa swemu przybocznemu.
Sam oczywiście nie myśli o politycznej emeryturze, tylko o rządzeniu PiS z tylnego fotela – szykowanego mu na czele nowej Rady Naczelnej vel nadzorczej.
W PiS oczywiście nie wygasły też konflikty wewnętrzne – jawne jeszcze w schyłkowym okresie rządów partii Jarosława Kaczyńskiego.
Politycy PiS z dawnego otoczenia premier Beaty Szydło otwarcie biją w Mateusza Morawieckiego i jego ludzi. „Premier z całą pewnością powinien sobie darować tę całą żarliwą obronę Kuczmierowskiego” – mówi nam jeden z nich. I rozwija temat: „Do każdego obozu władzy, który rządzi dłużej niż rok zawsze i wszędzie, w każdym kraju i przy każdej partii, przyklejają się ludzie, którzy mają potrzebę zaspokojenia własnych, a nie państwowych interesów. Rolą premiera i kierownictwa partii jest się od nich odciąć i pozwolić, by zajął się nimi wymiar sprawiedliwości”. Podobną postawę wobec tej sprawy okazują ziobryści.
Ale z kolei Nowogrodzka niemal otwarcie oskarża Zbigniewa Ziobrę i jego gwardzistów z Suwerennej Polski o spowodowanie utraty przez partię sporej części subwencji. Jarosław Kaczyński publicznie cieszy się zaś z procesu zjednoczeniowego zapoczątkowanego między PiS a SP – co dość wyraźnie wskazuje, że proces ów toczy się na warunkach podyktowanych przez Nowogrodzką.
Ziobro i jego ludzie będą musieli pożegnać się z dotychczasową względną niezależnością.
W takiej atmosferze temat kampanii prezydenckiej wydaje się nieco ginąć.
„Będzie wiadomo 11 listopada” – to wciąż ta dyżurna odpowiedź polityków PiS na pytania dziennikarzy o kandydata partii w wyborach prezydenckich. I my ją słyszymy. Coś podobnego mówi zresztą i prezes PiS, który w rozmowie z prawicową telewizją wPolsce24 braci Karnowskich zapowiada, że kandydata PiS poznamy „późną jesienią”, a obecnie w grze pozostało kilku najsilniejszych zawodników.
Kilka rzeczy jest w każdym razie pewnych. Prezes na przykład nie chce kobiety.
„W tej chwili, w tym czasie wojennym, wydaje nam się, że kobieta nie miałaby wielkich szans. Trudno mi sobie wyobrazić nawet model tej Pani, która byłaby tą kandydatką” – w ten sposób w cytowanym już wywiadzie dla Radia Maryja Jarosław Kaczyński odebrał ostatnie marzenia Elżbiecie Witek czy Beacie Szydło, jeszcze rok temu stale, choć niekoniecznie zasadnie, typowanymi do tej roli.
Raczej pewne jest też to, że Mateusz Morawiecki nie wystartuje w wyborach prezydenckich – a przynajmniej to, że nie będzie reprezentował w nich PiS. Prezes partii stwierdził jednoznacznie, że Morawieckiego w tej roli nie widzi, bo „jest tym kandydatem, którego byłoby bardzo łatwo zaatakować”, a do tego ma problem z elektoratem negatywnym. Kaczyński ma zresztą w tej kwestii trafną intuicję – Morawieckiego jako byłego premiera w ponadprzeciętnym stopniu obciążają lata rządów PiS.
Niemal pewne – a przynajmniej na tym etapie pewne – jest też to, że PiS będzie starać się wykreować w roli kandydata w wyborach prezydenckich „Nowego Dudę”.
To była koncepcja pierwotna, do samych wyborów samorządowych będąca właściwie koncepcją jedyną – przynajmniej w centrali PiS. A zatem „Nowy Duda” vel Duda 2.0. Kandydat partii w wyborach prezydenckich 2025 roku miał pod wieloma względami przypominać swego poprzednika. Miał więc być postacią raczej z drugiego szeregu PiS lub z orbity partii. Wszystko po to, by zapewnić sobie w wyborczej walce tzw. efekt nowości, a jednocześnie nie wlec za sobą obciążeń związanych z bezpośrednim udziałem w polityce krajowej. To będzie szczególnie ważne w II turze wyborów – bo „nowy Duda” będzie musiał zyskać głosy także spoza elektoratu Prawa i Sprawiedliwości.
Miał też być mocno przed pięćdziesiątką a najlepiej przed 40-stką. Oczywiście po to, by prezentować się jako polityk ożywczo młody i krzepki nawet w konfrontacji z 52-letnim Rafałem Trzaskowskim czy 48-letnim Szymonem Hołownią – a zatem tymi najbardziej prawdopodobnymi kandydatami partii rządzącej koalicji.
Duda 2.0. ma też spełniać następujące kryteria – opisane przez prezesa Kaczyńskiego:
„Z mężczyzną to wiadomo – musi być młody, wysoki, okazały, przystojny. Wyborcy te wymogi wizerunkowe stawiają wysoko. Musi mieć rodzinę. Musi znać bardzo dobrze język angielski. Najlepiej jakby znał dwa języki. Mamy kandydatów, którzy są doskonali i w angielskim, i francuskim. Tak jak ten prawdopodobny przeciwnik w drugiej turze. Musi być obyty międzynarodowo. To powinien być człowiek, dla którego świat nie jest czymś obcym, który bywał na konferencjach, wykładach” – mówił szef PiS w wywiadzie dla Radia Maryja.
Duda 2.0 miał być jednak nie tylko „nowym Dudą” – tylko zarazem jego lepszą z punktu widzenia Jarosława Kaczyńskiego wersją. Lepszą – a zatem mniej krnąbrną i bardziej lojalną względem prezesa PiS.
Idealnym „nowym Dudą” wydawał się długo wierchuszce PiS Tobiasz Bocheński – były wojewoda łódzki a później mazowiecki, któremu jeszcze u schyłku rządów Mateusza Morawieckiego oddano tę ostatnią funkcję z myślą, że stanie się ona trampoliną do prezydentury Warszawy, a następnie Polski. Bocheńskiego testowano w roli „nowego Dudy” w wyborach samorządowych, gdy wystartował przeciwko Rafałowi Trzaskowskiemu.
Wynik tego eksperymentu okazał się jednak niezbyt zadowalający.
Trzaskowski znów wygrał w pierwszej turze, a Bocheński dostał wynik o 5 punktów procentowych niższy niż ten, który w 2018 roku wywalczył Patryk Jaki.
U progu lata miejsce Bocheńskiego zajął więc – bardzo zresztą widocznie – Zbigniew Bogucki, były wojewoda zachodniopomorski, a obecny poseł partii Jarosława Kaczyńskiego. On też przeszedł „test” w wyborach samorządowych – tyle że na prezydenta Szczecina. Z podobnym skutkiem, bo tak samo jak Bocheński nie „dowiózł” wyniku, który można byłoby uznać za ponadprzeciętnie dobry.
Jako potencjalny Duda 2.0 wskazywany bywa także przez polityków prawicy Karol Nawrocki – to 41-letni prezes Instytutu Pamięci Narodowej powołany głosami PiS na tę funkcję w 2021 roku przy bardzo głośnym sprzeciwie środowisk naukowych i jednoczesnym równie głośnym aplauzie środowisk skrajnie prawicowych.
Ta trójka – Bocheński, Bogucki i Nawrocki to w tej chwili najczęściej wskazywani potencjalni kandydaci PiS na prezydenta.
Różnią się przede wszystkim wizerunkami politycznymi. Bocheński przedstawia się jako konserwatysta oświecony, który twierdzi, że nie miałby nic przeciwko organizacji w Warszawie Parad Równości. Bogucki to konserwatysta raczej bezprzymiotnikowy, ale jednak obecny w Sejmie w trakcie debaty o aborcji z banerem przedstawiającym płód w dłoniach. Nawrocki to z całą pewnością konserwatysta twardy – miłośnik Żołnierzy Wyklętych, Brygady Świętokrzyskiej i tradycji kibicowskich.
Właśnie to sprawia, że Nawrocki z całej tej trójki ma najmniejsze szanse. Kandydat, którego względnie ochoczo powitaliby narodowcy, niekoniecznie jest bowiem tym najlepszym do przechwycenia większej głosów części wahającego się elektoratu bez dookreślonych preferencji partyjnych i światopoglądowych – czego kandydat PiS z całą pewnością potrzebowałby do zwycięstwa w prezydenckiej dogrywce.
Do roli „nowego Dudy” byli przymierzani także inni relatywnie młodzi politycy PiS. Większość z nich albo miała związek z samorządami, albo też pełniła funkcje w rządzie Mateusza Morawieckiego.
Kacper Płażyński – czyli 35-letni poseł, a kiedyś kandydat na prezydenta Gdańska, któremu w wyborach samorządowych 2018 udało się uzyskać bardzo dobry jak na możliwości PiS w tym mieście wynik na poziomie 35 procent głosów. W ostatnich wyborach parlamentarnych uzyskał ponad 100 tysięcy głosów. Rozważania na temat ewentualnej kandydatury Płażyńskiego miał osobiście przerwać Jarosław Kaczyński, który ma o Płażyńskim takie sobie zdanie, a przede wszystkim wątpi w jego lojalność wobec partii.
Lucjusz Nadbereżny – 39-letni prezydent Stalowej Woli, który wstąpił do PiS w wieku 21 lat i bardzo cierpliwie wydeptywał sobie ścieżki w strukturach partii Kaczyńskiego. W tym roku wygrał w wyborach samorządowych w I turze (i było to jego trzecie zwycięstwo) z wynikiem 72 procent.
Jarosław Margielski. Jest prezydentem podwarszawskiego Otwocka. Ma 36 lat. Pełnił rolę gospodarza kilku partyjnych imprez, ale jego rozpoznawalność jest najniższa wśród wszystkich wymienionych tu nazwisk.
Andrzej Śliwka – 36-letni poseł Prawa i Sprawiedliwości i były wiceminister aktywów państwowych za rządów Jacka Sasina. Od mniej więcej roku Śliwka jest bardzo wytrwale promowany przez kierownictwo partii – co z całą pewnością przyczyniło się do tego, że media chętnie przymierzają go do roli kandydata PiS.
Wiosną (jeszcze przed wyborami samorządowymi) PiS starał się oszacować polityczny potencjał większości z wymienionych nazwisk, zamawiając badania focusowe i jednocześnie mierząc rozpoznawalność poszczególnych kandydatów na kandydatów. Badaniami według części naszych informatorów mieli być objęci również byli młodzi ministrowie z rządu Mateusza Morawieckiego – Piotr Nowak i Waldemar Buda, jednak później do ich tematu już nie wracano.
„Wtedy wiosną okazało się, że prezydenci małych miast to jednak zbyt ryzykowny pomysł. Są cenieni przez mieszkańców regionu i działaczy naszej partii. Ale w skali ogólnopolskiej są bardzo mało rozpoznawalni. A na badaniach focusowych rozmówcy byli mocno zdziwieni tymi nazwiskami. I najczęściej wprost stwierdzali, że rządzenie małym miastem to zdecydowanie za mało, żeby rządzić całym krajem” – słyszymy od dobrze poinformowanego polityka PiS.
Podobne badania powtórzono latem – i to o ich wynikach mówił Jarosław Kaczyński, wspominając o „pięciu najmocniejszych kandydatach”, którzy zostali w grze o jego i partii prezydencką nominację. Z całą pewnością to koncepcja „nowego Dudy” w różnych wersjach jej personalnej realizacji ma w tej chwili w PiS największe branie.
Nie znaczy to jednak, że to koncepcja jedyna.
Niepowodzenie Tobiasza Bocheńskiego w wyborach samorządowych i zarazem wieloletnie kłopoty kierownictwa PiS z utrzymaniem pełnej kontroli nad Andrzejem Dudą to dwa główne powody, dla których wśród części najważniejszych polityków PiS wciąż powraca idea, by w wyborach prezydenckich porzucić całkowicie ideę „nowego Dudy”. I zamiast niego wystawić kogoś sprawdzonego w boju, zasłużonego, ot kogoś takiego jak wspomniany już wcześniej Mariusz Błaszczak.
Nie, to nie żaden żart. Dla wyborców koalicji demokratycznej Błaszczak jest wręcz uosobieniem biernego, miernego, ale wiernego członka ścisłego kierownictwa PiS, postacią, która w serialu satyrycznym „Ucho Prezesa” została przedstawiona właściwie w konwencji ściśle realistycznej. Podobne zdanie ma o nim całkiem istotna część partyjnych kolegów z sejmowych czy senatorskich ław. Publicznie szydzi z niego prezydencki minister Marcin Mastalerek.
Ale dla twardego elektoratu PiS Błaszczak jest kimś zupełnie innym. To były „obrońca granicy”, który jako szef MON „uzbroił polską armię”. To człowiek o stałych poglądach i ugruntowanej pozycji w partii. To ktoś, komu Jarosław Kaczyński może ufać i zarazem ktoś, kto z pewnością nie zdradzi ideałów prawicy. Mniej więcej dlatego Błaszczak znalazł się na wysokim, trzecim miejscu w publicznym rankingowym sondażu United Surveys przeprowadzonym pod koniec kwietnia, a dotyczącym potencjalnych kandydatów PiS na prezydenta. W tej roli widzi go 21 procent wyborców PiS i Konfederacji.
W roli Człowieka Prezesa była swego czasu wymieniana także była marszałkini Sejmu Elżbieta Witek, nieco dawniej padały inne nazwiska z najbliższego kręgu przywódcy. I wtedy, i teraz cały problem z koncepcją Człowieka Prezesa rozbijał się jednak o drugą turę wyborów. Jeśli PiS chce podjąć próbę walki o zwycięstwo, musi wystawić kandydata akceptowalnego nie tylko dla własnego twardego elektoratu. A kimś takim z całą pewnością nie będzie człowiek z samego jądra PiS, ktoś fotografowany bez przerwy u boku Kaczyńskiego i przemawiający czystym przekazem dnia.
Własną – dość otwarcie kontestacyjną względem Nowogrodzkiej – politykę dotyczącą swego potencjalnego następcy prowadzi urzędujący prezydent. Andrzej Duda też bierze udział w rozgrywce o przyszły układ sił w Prawie i Sprawiedliwości czy szerzej rozumianym „obozie prawicy”.
Ewentualne poparcie przez Dudę „niezależnego” czy też „prezydenckiego” kandydata rzeczywiście mogłoby bardzo znacząco skomplikować sytuację PiS. Trzeba też jednak sobie wyraźnie powiedzieć, że prawdopodobieństwo, że coś takiego mogłoby realnie nastąpić, jest właściwie bliskie zeru. Natomiast sam fakt, że prezydent teoretycznie taką możliwością dysponuje, jest dla niego rodzajem karty przetargowej w bieżących rozgrywkach na prawicy.
Lista potencjalnych „ludzi prezydenta” jest bardzo krótka, są na niej tak naprawdę tylko dwa nazwiska, z których zresztą tylko jedno można by traktować bardziej serio.
Marcin Mastalerek. 39-letni minister w Kancelarii Prezydenta jest dosłownie znienawidzony przez Nowogrodzką. Sam zaś jawnie pała pragnieniem pomszczenia na Jarosławie Kaczyńskim swego dawnego upadku. Ten zaś nastąpił tuż po wyborczym zwycięstwie Dudy i PiS z 2015 roku, gdy Mastalerek – mający w tym sukcesie całkiem wydatny udział jako współtwórca kampanijnych strategii – został przez prezesa PiS strącony dosłownie w polityczny niebyt. Mastalerek publicznie już zgłosił się do roli kandydata na prezydenta – i to kilkakrotnie. Każdorazowo PiS reagował na to najwyżej wzruszeniem ramion. Mastalerek nie ma więc najmniejszych szans na poparcie ze strony zarówno Nowogrodzkiej, jak i jakiejkolwiek bardziej liczącej się partyjnej frakcji.
Jacek Siewiera. 40-letni szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego wyjątkowo dobrze wypada w mediach, jest dość powszechnie szanowany przez polityków PiS, a i politycy rządzącej koalicji mają go za bardzo rozsądnego partnera. Tym bardziej że ich relacje z BBN dotyczą głównie kwestii bezpieczeństwa, obronności i wspierania Ukrainy. A w tych tematach między rządzącymi a opozycją rozbieżności są relatywnie małe, to samo zaś dotyczy ich elektoratów.
W wypadku kandydata na prezydenta taka choćby pozorowana ponadpartyjność to bardzo ważna cecha.
Dlatego właśnie Siewiera jest tu jedynym nazwiskiem, które można ewentualnie brać pod uwagę, jako mające jakiekolwiek (choć raczej niewielkie) szanse również na poparcie ze strony PiS. Sam Siewiera nie przekreślił dotąd jednoznacznie spekulacji na temat swojego możliwego startu.
Relacje Mateusza Morawieckiego z Jarosławem Kaczyńskim od schyłku rządów Zjednoczonej Prawicy trudno nazwać inaczej niż „skomplikowanymi”, co tym samym czyni go politykiem, którego trudno określić mianem „człowiekiem prezesa”. Były premier w styczniu publicznie zapowiedział, że w przyszłości będzie ubiegał się o funkcję prezesa PiS – co w tamtym momencie rozsierdziło Jarosława Kaczyńskiego, mimo że wcześniej przez lata sam robił niemało, by promować Morawieckiego w roli swego potencjalnego, choć niewypowiedzianego następcy. Dość powiedzieć, że Morawiecki ogłosił swe aspiracje bez oficjalnego namaszczenia Kaczyńskiego, w dodatku w momencie, gdy w PiS chwilowo kształtowała się atmosfera sprzyjająca rozliczeniom.
To coś, co prezes będzie pamiętał mu długo, najpewniej zawsze.
We wspomnianym już sondażu United Surveys to jednak Morawiecki znalazł się na pierwszym miejscu. Jako najlepszego kandydata na prezydenta wskazuje go 38 procent wyborców PiS i Konfederacji. Stoi za tym logika, która mówi wyborcom, że ktoś tak ważny jak były premier i będący jedną z twarzy partii powinien pełnić równie ważną – a formalnie nawet ważniejszą – funkcję.
Rzecz jasna jednak ta sama logika jest dla Morawieckiego potężnym obciążeniem. To on stał na czele rządu Zjednoczonej Prawicy przez większość czasu, gdy była ona u władzy. To on więc w oczach wyborców ponosi odpowiedzialność nie tylko za afery i łamanie procedur, ale za niemal wszystkie decyzje z okresu rządów PiS – w tym nawet te dobre, na przykład dotyczące wspierania Ukrainy lub oczywiste – np. wprowadzanie obostrzeń w okresie pandemii.
Obie ostatnie kwestie nie pomogą mu w przeciąganiu na swoją stronę w drugiej turze wyborów wyborców Konfederacji czy skrajnych partii prawicowego planktonu.
A i to jest niezbędne, jeśli PiS zamierzałby myśleć o zwycięstwie w wyborach.
Prezes PiS przeciął już spekulacje dotyczące tego, czy partia wystawi Morawieckiego w wyborach prezydenckich. Morawiecki kandydatem PiS niemal na pewno nie będzie. Nie zmienia to jednak faktu, że w szeregach partii Kaczyńskiego i w polityczno-dziennikarskim sejmowym światku wciąż szepcze się i o takim scenariuszu, w którym Morawiecki miałby wystartować na własną rękę, korzystając z własnych niemałych przecież zasobów. To oczywiście oznaczałoby otwartą i pełnoskalową wojnę z PiS i Jarosławem Kaczyńskim a przy okazji właściwie całkowicie pewną przegraną zarówno Morawieckiego, jak i „legalnego” kandydata PiS w wyborach prezydenckich. W przyszłości mogłoby jednak owocować jakimś rodzajem politycznej samodzielności Morawieckiego, np. takim, jaki udało się na kilka lat osiągnąć Zbigniewowi Ziobrze.
Opozycja
Wybory
Mariusz Błaszczak
Andrzej Duda
Jarosław Kaczyński
Mateusz Morawiecki
Kancelaria Prezydenta
Prawo i Sprawiedliwość
Wybory prezydenckie 2025
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Komentarze