0:00
0:00

0:00

Wprawdzie już w 1960 roku amerykański socjolog Daniel Bell ogłosił Koniec wieku ideologii, dodając w podtytule swojej książki, że doszło to wyczerpania idei politycznych (The End of Ideology. On the Exhaustion of Political Ideas in the Fifties), to po 60 latach możemy żywić uzasadnione wątpliwości czy jego diagnoza była trafna.

Idee polityczne nie tylko mają się dobrze, ale rozpalają do białości społeczne emocje. Globalna polaryzacja jest faktem, a doświadczamy jej na co dzień również w naszym kraju. Co więcej, racje wzajemnie się oskarżających obozów politycznych są artykułowane ze wzrastającą agresją i brakiem widoków na jakiekolwiek porozumienie.

Jednak w jednym Bell niewątpliwie miał rację, idee polityczne straciły na wyrazistości natomiast doszło do skrajnej ideologizacji dyskursu publicznego, w którym terminy takie jak „lewak” i „prawicowy ekstremista” funkcjonują jako obelgi, a nie opis politycznych zapatrywań.

Można więc powiedzieć, że miejsce ideologii zajęła bezpardonowa walka wszystkich ze wszystkimi. Często jest tak, że inkryminowane przywary przeciwników politycznych są lustrzanym odbiciem własnych problemów. Mówiąc krótko, zaczynamy widzieć nie rzeczywistość, ale jej językowy kształt tworzony przez nas samych.

Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to nowa propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Będziemy rozbrajać mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I pisać o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.

Homo sovieticus

Dobrze oddaje to nadużywane pojęcie homo sovieticus, które przed laty zrobiło ogromną karierę jako prawdziwy wytrych otwierający wszelkie zagwozdki przemian politycznych, kulturowych, a nawet cywilizacyjnych. Zwłaszcza w krajach byłego obozu sowieckiego.

Może warto zacząć od definicji. One zwykle porządkują rzeczywistość choć jednocześnie niebezpiecznie zawężają jej rozumienie. Na pewno tak jest z określeniem homo sovieticus, które przywołam za Encyklopedią PWN:

homo sovieticus to człowiek podporządkowany kolektywowi (organizacji partyjnej), dla jego postawy charakterystyczna jest ucieczka od wolności i odpowiedzialności, koniunkturalizm, oportunizm, agresja wobec słabszych oraz uniżoność wobec silniejszych; zachowania roszczeniowe połączone z lenistwem, brakiem samodzielnego myślenia i działania, oczekiwaniem, »że ktoś coś załatwi«, ukierunkuje; termin homo sovieticus wprowadził A. Zinowiew w studium mentalności człowieka sowieckiego Homo sovieticus (1982); w warunkach polskich problematyką homo sovieticus zajmował się ksiądz J. Tischner, ujawniał i analizował zachowawczy wpływ homo sovieticus na przemiany polityczne i społeczne”.

Tyle encyklopedia. Gdy przeczytałem tę definicję, to po raz kolejny to uświadomiłem sobie, że Zinowiew, teoretyk tego terminu, sam już 10 lat później stał się piewcą komunizmu i uważał, że jest homo sovieticus. Co więcej, nie uważał tego za obelgę tylko za komplement i, po powrocie z przymusowej emigracji do Rosji, nie tylko wygłaszał peany na cześć komunizmu jako jedynego ustroju mogącego zapewnić szczęście ludzkości, ale wytrwale przestrzegał przed niebezpieczeństwami Zachodu.

Homo catholicus

Podobnie rozważania przywołanego w definicji ks. Józefa Tischnera (1931-2000) w coraz większym stopniu dotyczyły polskiego społeczeństwa, a nie radzieckiego. Czy gdyby Tischner dzisiaj żył, nie opisywałby w tych kategoriach tego, co się w Polsce dzieje? I to nie tylko w kościele, ale i w polityce?

To oczywiście pytanie retoryczne. Jestem bowiem pewien, że tak właśnie by było. Zbyt dobrze znałem Tischnera by mieć wątpliwości. Ten opis pasuje jednak przede wszystkim do dzisiejszego kościoła katolickiego w Polsce.

Wystarczy tylko homo sovieticus wymienić na homo catholicus i mamy klucz do rozumienia tej instytucji i toczącej ją na naszych oczach moralnej gangreny.

Aleksander Zinowiew (1922-2006) nie był oczywiście ani jedynym, ani najważniejszym teoretykiem procesów prowadzących do zniewolenia społecznego przez sprawnych manipulatorów czy demagogów. Byli inni, którzy to zrobili wcześniej i znacznie bardziej przenikliwie. Nie przyszło im też do głowy by gloryfikować opisywane przez siebie zjawisko.

New speak i Lingua Tertii Imperii

Jednym z pierwszych był George Orwell (1903-1950), który w swoim krótkim życiu nie tylko zdołał napisać książki, które zawładnęły zbiorową wyobraźnią mojego pokolenia jak Folwark zwierzęcy czy Rok 1984. Orwell nade wszystko wprowadził do literatury kilka neologizmów, które całkiem dobrze zadomowiły się w języku potocznym.

Wspomnijmy te najważniejsze: nowomowa (new-speak), policja myśli (thought police), dwójmyślenie (doublethink) i myślozbrodnia (thoughtcrime).

Trudno sobie wyobrazić nasze opisywanie języka propagandy bez tych kluczowych pojęć. W czasach PRL-u była to literatura objęta ścisłą cenzurą i z tym większym zapałem była poszukiwana i czytania.

Można powiedzieć, że wraz z prawdziwą eksplozją mediów społecznościowych nabrały wyjątkowej aktualności. Po Orwellu wymieniamy jednym tchem Viktora Klemperera (1881-1960), ofiarę nazistowskiego antysemityzmu. Przeżył tylko dlatego, że nie opuściła go do końca aryjska żona nie ulegając naciskom by się z Viktorem rozwieść, co oznaczałoby wyrok śmierci.

Przez lata nazistowskiego terroru, żyjąc w ciągłym zagrożeniu, wprawnym uchem filologa wyławiał w języku ówczesnych mediów, oficjalnej propagandy, ale również zasłyszanych na ulicy rozmów jak język ulega zepsuciu. A wraz z niszczejącym językiem postępowanie ludzi.

Jego notatki filologa LTI (Lingua Tertii Imperii) pokazały jak propaganda (tym razem nazistowska) działa w praktyce, jak usypia moralną wrażliwość i jak głęboko potrafi zdeprawować. By się o tym przekonać należy uważnie przeczytać trzy tomy jego Dziennika (Chcę dawać świadectwo aż do końca. Dzienniki 1933-1945) bo to na tych kartach można dostrzec demoralizującą siłę propagandy wdzierającej się do codzienności Niemców poddanych znieczulającej sile antysemickiej manipulacji.

Zła mowa i PRL bis

Ważnym dopełnieniem odkryć Orwella i Klemperera są książki (pisane w latach 1966-1989 do szuflady) polskiego literaturoznawcy Michała Głowińskiego. Zebrane w jednym tomie Zła mowa, stanowią nieocenione źródło mowy PRL stanowiącej zaprzeczenie funkcji jaką jest łączenie ludzi. Głowiński prowadził swoje notatki nie tylko „dla potomności” (nie miał pewności, że uda im się je kiedykolwiek opublikować) ile raczej dla własnej psychicznej higieny.

Ratował w ten sposób swoją wolność i chronił poczucie przyzwoitości i człowieczeństwa. Ich czytanie dzisiaj ma podobny walor, ale też uzmysławia jak bardzo historia lubi się powtarzać. Pozwala też rozumieć dlaczego rządzącym tak bardzo zależy na kontrolowaniu mediów i wpływaniu na to, co można a czego nie należy pisać.

Dotyczy to również działań promocyjnych, grantów, polityki finansowania takich, a nie innych tytułów prasowych. A nawet przyznawania bądź blokowania tytułów profesorskich.

Nie trzeba wielkiej wyobraźni by zdać sobie sprawę, że od 2015 roku mamy w Polsce PRL bis.

No cóż, można westchnąć, a może się nawet żachnąć, że to przecież bezpowrotna przeszłość czasów totalitarnych. My żyjemy w demokracji, mamy wolność słowa, nieskrępowaną debatę do której każdy może wtrącić swoje trzy grosze. Czy aby na pewno?

Przeczytaj także:

Spowiedź diabła

Lektura pewnej książki, która choć wydana w języku polskim 2016 roku przeszła bez większego echa skłania mnie do sceptycyzmu. Przypomniałem sobie o niej gdy dowiedziałem się, że 29 maja 2022 w ramach festiwalu filmowego w Tel Awiwie DocAviv Film Festival zostanie pokazany film izraelskiego reżysera Yariv Mozera Spowiedź diabła. Zagubione taśmy Eichmanna (The Devil’s Confession. The Lost Eichmann Tapes).

Sprawa sięga swych początków końca lat 50. w Argentynie kiedy to Adolf Eichmann (1906-1962) wraz z kolegami nazistami gawędzili, przy włączonym magnetofonie, o ważnych dla nich sprawach. Spotkania aranżował holenderski dziennikarz (również przekonany nazista i propagandysta hitlerowski) Willem Sassen (1918-2002).

Rozmowy miały miejsce w mieszkaniu Sassena przez kilka miesięcy, poczynając od kwietnia 1957 roku. Celem nagranych i zachowanych 70 godzin rozmów było napisanie „prawdziwej historii” Narodowego Socjalizmu, a przede wszystkim skorygowanie „krzywdzących opinii” na jego temat. Pomysł nie wypalił gdy główny bohater, a więc Eichmann, wygłosił osobliwą mowę, która nawet dla kompanów nazistów była porażająca.

Eichmann nie żałował niczego

Otóż pod koniec tych towarzyskich pogaduszek Eichmann mówi: „Na zakończenie muszę powiedzieć…, że nie żałuję niczego. Nie odczuwam potrzeby by powiedzieć, że zrobiliśmy coś niewłaściwego”.

I dodawał: „Gdybyśmy zabili 10,3 milionów Żydów to powiedziałbym z satysfakcją »dobrze, zniszczyliśmy wroga«. Dopiero wtedy wypełnilibyśmy naszą misję. A do tego, czego żałuję, nie doszło”.

Eichmann miał oczywiście na myśl wszystkich europejskich Żydów. Sassen nie tylko szczegółowo spisał wynurzenia Eichmanna, ale przekazał mu je do sprawdzenia. Na zachowanym zapisie widać ręczne dopiski Eichmanna, który chciał, by te rozmowy były wykorzystane tylko do celów badawczych i opublikowane po jego śmierci.

Po schwytaniu Adolfa Eichmanna przez izraelskich agentów 11 maja 1960 roku i przewiezieniu go do Izraela Sassen sprzedał historię amerykańskiemu pismu „Life”. „Life” opublikował na podstawie tego materiału artykuł „Transportowałem ich do rzeźnika” ("I transported them to the butcher").

Kilka tygodni przez rozpoczęciem procesu Eichmanna w Jerozolimie egzemplarz pisma z artykułem został przesłany izraelskiej policji. Już po rozpoczęciu procesu 700 stronicowy zapis tych rozmów został przekazany izraelskiej prokuraturze, która niektóre z nich wykorzystała w procesie.

Sam Willem Sassen najpierw ukrył nagrania, następnie przekazał je rodzinie zbrodniarza, która ze swej trony przekazała je do niemieckiego archiwum narodowego w Koblencji. Gdy w trakcie procesu Eichmann twierdził, że był tylko małym trybikiem, izraelski prokurator generalny Gideon Hausner konfrontował go z tymi zapisami. Eichmann uparcie twierdził, że były to cytaty wyrwane z kontekstu.

Zło nie jest banalne

Nagłośnione dzięki filmowi Spowiedź diabła autentyczne rozmowy z głównym architektem zbrodni na Żydach dokonanej przez hitlerowskie Niemcy zmuszają do rewizji wielu dobrze zadomowionych w zbiorowej świadomości opinii. Jedną z nich jest spopularyzowane przez Hannę Arendt teza o banalności zła.

Jak się okazuje, Eichmann był nie tylko świadom swoich zbrodni, ale nawet wyraźnie odczuwał niedosyt, że nie dokonał zbrodni doskonałej. Co więcej, swojej zbrodni wcale nie skrywał, ale się nią szczycił. Uważał, że oddał Niemcom wielką przysługę, za którą powinny mu być wdzięczne.

Przygotował nawet list otwarty do kanclerza Adenauera, w którym wyrażał gotowość opowiedzenia o tym, co i dlaczego zrobił. Był przekonany, że zostanie zrozumiany i sprawiedliwie osądzony. Przecież w dużym stopniu „rozwiązał kwestię żydowską” na oczach europejskich społeczeństw, niektóre z nich to „rozwiązanie” wręcz entuzjastycznie popierały.

Faktem też było, że większość nie zrobiła nic by do niego nie doszło, a po jego dokonaniu większość zrobiła wszystko by o niej zapomniano. Dla świętego spokoju.

Dlaczego ulegamy kłamstwu

Bettina Stangneth, urodzona w 1966 roku niemiecka filozofka, publikując w 2011 roku książkę Eichmann sprzed Jerozolimy. Spokojne życie masowego mordercy ten spokój zburzyła. Wcześniej opublikowała kilka książek filozoficznych, w tym swój doktorat poświęcony rozumieniu religii przez Kanta.

Doświadczenie pracy nad książką o Eichmannie zaowocowało trylogią poświęconą krytyce dialogicznego rozumu: Myśleć o złu (2016), Pozwolić kłamać (2017) i Widzieć zło (2019). Lekturę książek Stangneth należy jednak zacząć od Eichmanna sprzed Jerozolimy, bo już w niej można dostrzec źródła i mechanizm rodzącego się zła i towarzyszącemu zakłamanie, któremu ulegają niemal wszyscy, w tym ofiary.

Stangneth stawia też pytania, dlaczego widząc dziejące się zło i obserwując dokonujących go zbrodniarzy, o tym milczymy i dlaczego ulegamy kłamstwu.

W tym sensie książka Stangneth jest wielką rozprawą z iluzją, jakiej uległa nie tylko Hannah Arendt, ale i kilkuset obserwatorów procesu jerozolimskiego.

Jak to się stało, że prawie wszyscy uwierzyli, że główny architekt Holocaustu był jedynie „maleńkim trybikiem” w wielkiej machinie dziejowej, na którą on sam nie miał żadnego wpływu.

Autorka Eichmann sprzed Jerozolimy udziela też przekonującej odpowiedzi: stało się tak dlatego, że urządził on perfidny spektakl kłamstwa, który odegrał dosłownie na globalnej platformie jakiej udzieliły media. Kłamstwu nie uległ jednak izraelski sąd, który skazał masowego mordercę na śmierć przez powieszenie.

Jednak książka Eichmann sprzed Jerozolimy to wbrew tytułowi, nie jest tylko książka o tytułowym bohaterze. A w każdym razie nie tylko o nim. Jest ona bowiem radykalną rozprawą z zakłamaniem w jakim żył świat po drugiej wojnie światowej.

A przede wszystkim jest to książka o Niemczech jako o narodzie sprawców, który nie tylko nie przepracował swojej nazistowskiej przeszłości, ale przed procesem Eichmanna w Jerozolimie wcale nie wykazywały ochoty by do niej wracać.

Pozostaje otwartym pytanie, czy sam proces coś w tym zmienił. Bettina Stangneth pisze bowiem:

„Naród sprawców aż nazbyt ochoczo przystał na to, by wszystko wyglądało tak, jakby Eichmann sam zabił sześć milionów Żydów”.

Stało się tak dlatego, że „sprawcy, współwiedzący i gorliwi sympatycy chcieli się jedynie pozbyć kozła ofiarnego”. Jednak tak prosto to nie działa.

Hanna Arendt w pułapce

By się o tym przekonać należy jeszcze raz uważnie przeczytać Eichmann w Jerozolimie, z podtytułem „O banalności zła”, Hanny Arendt, bo książka Bettiny Stangneth Eichmann sprzed Jerozolimy jest uczciwym dialogiem z wielką filozofką, która uległa iluzji, że słowo służy międzyludzkiemu porozumieniu.

Jak pisze Stangneth: „Hannah Arendt przyjęła wyuczoną metodę dochodzenia do zrozumienia: czytając wciąż na nowo, zdając się całkowicie na tego, który pisze i mówi, przekonana, że tylko ten pisze i mówi, kto chce by go zrozumiano. Wnikliwie jak mało kto czytała protokoły przesłuchań i procesu.

Ale właśnie w ten sposób wpadła w pułapkę, bo Eichmann w Jerozolimie był tylko maską”.

Jednak na usprawiedliwienie Arendt trzeba dodać, że wówczas nie miała dostępu do „materiałów argentyńskich”. Bo to dopiero dzięki tym zapisom możemy skonfrontować maskę Eichmanna z jego prawdziwym obliczem.

Pomyłka wielkiej filozofki jest ważną lekcją, która daleko przekracza casus Eichmanna. Nie chodzi przecież tylko o retoryczne ćwiczenie z umiejętności czytania tekstów, ale o dotarcie do rzeczywistości.

Jak w licznych wywiadach po ukazaniu się w 2011 roku mówiła Stangneth, największym szokiem było dla niej zdanie sobie sprawy, że można wierzyć i z przekonaniem bronić takich poglądów jakie reprezentował Adolf Eichmann i jego nazistowscy towarzysze kilkanaście lat po zakończeniu drugiej wojny światowej.

Co więcej, byli przekonani, że tylko „nowa moralność” może im przynieść zwycięstwo i powrót do władzy. Inni, nie podzielający ich poglądów, to wrogowie, których należy pokonać i zniszczyć.

Kościół wielkim oskarżonym

Z książki wyłania się też ponury obraz ludzi kościoła, którzy właśnie tych zbrodniarzy chronili i umożliwili im ucieczkę. Nie chodzi tylko o osławionego biskupa austriackiego Aloisa Hudala, wyjątkowo zasłużonego w dostarczaniu fałszywych dokumentów i ułatwianiu ucieczki zbrodniarzom wojennym do Ameryki Łacińskiej, zwłaszcza do wyjątkowo dla nich życzliwej Argentyny.

Tak więc obok Niemców to właśnie kościół katolicki jest wielki oskarżonym. I to nie tylko za przysłowiowe milczenie Piusa XII, ale za aktyną ochronę zbrodniarzy. W świetle najnowszej książki Davida Kertzera „Papież na wojnie. Sekretna historia Piusa XX, Mussoliniego i Hitlera (The Pope at War. The Secret History of Pius XII, Mussolini, and Hitler) te oskarżenia nabierają owego znaczenia.

Otóż w świetle dostępnych od 2019 roku dokumentów watykańskich dowiadujemy się, że

Pius XII od wiosny 1939 roku prowadził tajne negocjacje z Hitlerem przez kilka lat, w których sprawa dziejącej się wówczas Zagłady europejskich Żydów nie była nigdy poruszana.

Demokracja w niebezpieczeństwie

Na zakończenie chcę kilka słów poświęcić obecnym zagrożeniom demokracji i to już nie w Polsce, ale w USA.

Otóż amerykańska historyczka i specjalistka od mediów prawicowych, profesor Nicole Hemmer, recenzując na łamach „The Washington Post” niedawno wydaną książkę dwóch dziennikarzy „New York Timesa” Jonathana Martina i Alexandra Burnsa "To nie przejdzie. Trump, Biden i bitwa o przyszłość Ameryki" (This Will Not Pass: Trump, Biden, and the Battle for America's Future), zatytułowała ją dość znacząco: „Użerający się Demokraci, knujący Republikanie i demokracja w niebezpieczeństwie”.

To niezwykle precyzyjny, niemal fotograficzny obraz sceny politycznej w USA. Nie jest zbyt optymistyczny i zaskakująco przypomina polską scenę polityczną.

Książka obejmuje okres dwóch lat, od marca 2020 niemal do chwili obecnej. Dzieli się na trzy części. Pierwsza zaczyna się w marcu 2020 kiedy Joe Biden został wyłoniony jako kandydat na prezydenta partii demokratycznej.

Część druga koncentruje się na rozpaczliwej próbie zaklinania rzeczywistości przez urzędującego prezydenta Donalda Trumpa, który przekonywał swoich zwolenników, że „wybory zostały skradzione”. Doprowadziło to do ataku tłumu na Kapitol, zachęcanego do tego właśnie przez Trumpa i jego zwolenników.

Część trzecia obejmuje ponad roczną prezydenturę Bidena, której towarzyszy wojna podjazdowa sfrustrowanych Republikanów.

Wnioski z książki są minorowe, demokracja amerykańska jest chora, a głównymi winowajcami jej złego stanu są politycy z obu walczących o wpływy partii.

Jeszcze słowo o Nicole Hemmer. Jej książka z 2016 roku poświęcona mediom konserwatywnym (Messengers of the Righ. Conservative media and the transformation of American politics) pokazuje, że to właśnie one doprowadziły do upadku etosu demokratycznego i stopniowej erozji życia społecznego.

Ich główną bronią było i jest fałszowanie rzeczywistości. Myślę, że to samo dzieje się w Polsce, zwłaszcza po 2015 roku kiedy to właśnie

prawicowe media zyskały państwowy mecenat zatruwając za pieniądze podatnika przestrzeń publiczną. Przydałaby się solidna monografia na ich destrukcyjnego wpływu na życie publiczne.

Może więc nie jest tak, że manipulatorzy i demagodzy mają ostatnie słowo, skoro zawsze znajdzie się ktoś, kto ich nędzne praktyki dostrzeże i opisze? Może więc w znanych przysłowiach mówiącym o tym, że kłamstwo ma krótkie nogi, a prawda zawsze na wierz wypłynie skrywa się iskierka nadziei, że i dzisiaj nie wszystko jest stracone.

Tak będzie też z kłamstwem płynącym z Kremla, z ust polityków i kontrolowanych przez nich mediów.

Monstrualne kłamstwo Rosji

Język został użyty w Rosji do skonstruowania monstrualnego kłamstwa, a religia, która w swym założeniu miała łączyć ludzi ze sobą i z Bogiem, służy do uświęcenia tego kłamstwa. Urzędujący Patriarcha Prawosławnej Cerkwi Rosyjskiej ogłasza udział w tej napaści za wypełnienie świętej misji prawosławia przeciwstawiającemu się złu płynącemu z Zachodu.

Wydawało się, że po Auschwitz już nic straszniejszego nie może się ludzkości przydarzyć. Tymczasem trwamy w przerażeniu wobec dziejącego się na naszych oczach ludobójstwa. Ta zbrodnia zyskała aprobatę sporej części społeczeństwa rosyjskiego i błogosławieństwo największej instytucji religijnej Rosji.

Świat po 24 lutego 2022 roku zmienił się radykalnie i to zmienił się na gorsze. Znający traktat Karla Jaspersa, napisany tuż po wojnie, „Problem winy. O politycznej odpowiedzialności Niemiec”, myślą zapewne o winie metafizycznej, którą zaciąga Putin i jego sprzymierzeńcy. Ja jednak myślę, za Tadeuszem Różewiczem, że to wina człowieka i tylko człowieka.

To jeszcze jeden dowód, że jako ludzkość nie odrobiliśmy lekcji Auschwitz. Ona ciągle jest do odrobienia. Jej korzenie tkwią w przeszłości, którą wyparliśmy i dlatego ona wraca. A jej oblicze jest coraz groźniejsze.

;
Na zdjęciu Stanisław Obirek
Stanisław Obirek

Teolog, historyk, antropolog kultury, profesor nauk humanistycznych, profesor zwyczajny Uniwersytetu Warszawskiego, były jezuita, wyświęcony w 1983 roku. Opuścił stan duchowny w 2005 roku, wcześniej wielokrotnie dyscyplinowany i uciszany za krytyczne wypowiedzi o Kościele, Watykanie. Interesuje się miejscem religii we współczesnej kulturze, dialogiem międzyreligijnym, konsekwencjami Holocaustu i możliwościami przezwyciężenia konfliktów religijnych, cywilizacyjnych i kulturowych.

Komentarze