0:000:00

0:00

9 listopada 2020 Gabriela wyszła z salonu fryzjerskiego, w którym pracuje, wcześniej niż zwykle. Postanowiła pospacerować ze Strajkiem Kobiet. Pod gmachem Ministerstwa Edukacji Narodowej w al. Szucha w Warszawie trwała już manifestacja "Czarnek: Idź do diabła". Ogromne siły policji za cel postawiły sobie uniemożliwienie protestującym zablokowanie ulic.

Tłum najpierw przeszedł pod sąsiadujący z gmachem ministerstwa Trybunał Konstytucyjny, a potem ruszył na plac Unii Lubelskiej. Tam przez pół godziny protestujący chodzili w koło, by wykonać kolejny zwrot: w kierunku ul. Marszałkowskiej.

Policjanci ustawiali blokadę za blokadą. Wszystko po to, by zepchnąć manifestujących z jezdni i udrożnić ruch.

"Wtedy pod kordon podeszła przypadkowa kobieta. Chciała zapytać, dlaczego nie może przejść. Policjant zaczął jej zadawać absurdalne pytania: »Skąd się pani tu wzięła?«. Co to za pytanie? Skąd wzięła się kobieta w centrum dużego miasta? Włączyłam się więc w tę rozmowę. Funkcjonariusz zaczął mnie dyscyplinować, że niewłaściwie zwracam się do policji. Odpowiedziałam: »Do jakiej policji? Pan się nie zachowuje jak policjant!«. I wdawałam się z nim w burzliwą dyskusję na temat stanu polskiej policji" - relacjonuje Gabriela.

To właśnie wtedy ją zatrzymano. Jak opowiada, cała akcja trwała kilka sekund.

Przeczytaj także:

"Gdzie ją wywozimy? Może za miasto?"

"Pamiętałam, że mam krzyczeć swoje imię i nazwisko, ale nie zdążyłam" - mówi Gabriela.

"Policjant złapał mnie za ramię, wykręcił rękę, rzucił na glebę i zaczął ciągnąć po ziemi w stronę radiowozu. Dołączyli koledzy. Cały czas się zasłaniali, by protestujący nie widzieli kogo zabierają".

W radiowozie skuto ją kajdankami, najpierw z przodu. Policjant, ten sam, który wcześniej mówił, że kobieta niewłaściwie się do niego zwraca, poinformował, że została zatrzymana za znieważenie funkcjonariusza.

"Nie chciał podać swoich danych, powiedział, że sobie w protokole przeczytam. Byłam w szoku, bo nie wiedziałam, co tak złego zrobiłam? Pamiętam, że chcieli jak najszybciej stamtąd odjechać. Kupczyli między sobą: »Gdzie ją wywozimy? Może za miasto?«. To poczucie, że nikt nie dowie się, gdzie jestem, było najgorsze".

Przed odjazdem padło hasło: "Zakuć z tyłu, zapiąć pasy".

Gabriela: "Czułam się traktowana jak najniebezpieczniejsi przestępcy. Zresztą funkcjonariusze mówili o protestujących kobietach: »agresywna masa, banda«. Jakbyśmy niczym nie różniły się od narodowców na 11 listopada. Protestowałam, że to skandal tak o nas mówić.

Wtedy funkcjonariusz zagroził mi, że jak dalej będę się odzywać to założy mi kaftan bezpieczeństwa".

"Nie będą mi tu żadne posły głowy zawracać"

Kobieta została przewieziona na komisariat na ul. Jagiellońską na Pradze-Północ. Poinformowano ją, że może wykonać dwa telefony: do rodziny oraz prawnika.

Dostęp do obrony był wielokrotnie utrudniany. "Najpierw straszyli, że nie zadzwonią, chyba że mam pełnomocnictwo. Kto chodzi po ulicach z przygotowanym upoważnieniem dla prawnika? W końcu policjant po moich prośbach zgodził się zadzwonić na numer znajomej prawniczki, który miałam zapisany z komórce. Akurat nikt nie odebrał za pierwszym razem, więc zaczął mi grozić, że wykorzystałam już swoją szansę i więcej nie mogę dzwonić. Wcześniej słyszałam też jak między sobą mówili:

»Nic nie podawajcie. Nie będą mi tu żadne posły ani posłanki głowy zawracać«".

Gabriela od funkcjonariuszy dowiedziała się, że ma prawo do lekarza. I nic więcej. Funkcjonariusze chętniej zaczepiali ją o protesty. "Mówili, że gdybym uważała na lekcjach historii, to wiedziałabym, że znaczek błyskawicy, który noszę, to symbol faszystowski. Widziałam u niektórych tę satysfakcję z poczucia władzy. Wręcz puchli z zachwytu, że mnie złapali, a teraz mogą postraszyć". Kobieta przez cały czas siedziała skuta kajdankami. Gdy poprosiła o wodę, policjanci odesłali ją do toalety, bo "w końcu może się schylić do kranu".

Policja fałszuje protokół zatrzymania?

Mecenas Jerzy Podgórski, jeden z prawników pomagających zatrzymanym na protestach, najpierw pojechał na ul. Wilczą. Tam, ok. godz. 20:50 dowiedział się, że Gabriela przetrzymywana jest w radiowozie na miejscu zatrzymania. Dopiero po pół godzinie dowiedział się, że klientka zostanie przewieziona na ul. Jagiellońską. Na miejsce dotarł o 21:30. U dyżurnego złożył upoważnienie do obrony podpisane przez osobę najbliższą i wniosek o zawiadamianie o czynnościach podejmowanych z udziałem zatrzymanej. Poinformował także, że chciałby zobaczyć swoją klientkę. "Usłyszałem, że nie ma takiej możliwości, bo kobieta jest już osadzona. Gdy zapytałem czy protokół został sporządzony, odpowiedział, że wszystkie czynności zostały wykonane, w tym sporządzono protokół z zatrzymania. I odprawił mnie z kwitkiem" — opowiada mec. Podgórski.

Jednak wersja policji nie zgadza się z relacją zatrzymanej. W protokole, który wręczono zatrzymanej, a którego podpisania odmówiła, faktycznie widnieje godzina 20:40 jako czas zakończenia przeprowadzania czynności. Gabriela mówiła jednak, że czynności zakończyły się po 23:00, a z relacji samej policji wynika, że o 20:50 kobieta przebywała jeszcze w radiowozie. O tym, że spisywanie protokołu nie trwało chwilę, świadczy też fakt, że kobieta przez trzy godziny była zakuta w kajdanki.

"Co ciekawe, z tego protokołu wynika też, że prokurator został powiadomiony o postawieniu zarzutów 20 minut po północy. Powiem szczerze, że nie chce mi się wierzyć, by policja zwlekała cztery godziny z taką informacją. Szczególnie, że mowa o środku nocy"

- dodaje mec. Podgórski.

"Nie dostałam nawet informacji, że zgłosił się do mnie prawnik. Odmówiłam składania zeznań, nie podpisałam protokołu. I dopiero przed północą wrzucili mnie na dołek" - opowiada Gabriela.

"Mamy się bać"

Kobieta została zwolniona z komisariatu w środę 10 listopada o godzinie 10:30. Policja postawiła jej dwa zarzuty:

  • znieważenia funkcjonariusza (art. 226 kodeksu karnego);
  • zmuszenia funkcjonariusza "przemocą lub groźbą" do zaniechania czynności prawnej (art. 224 par. 2 kodeksu karnego).

Mimo że policja nie zastosowała środków zapobiegawczych w postaci dozoru policyjnego, funkcjonariusze już trzykrotnie w przeciągu czterech godzin sprawdzali czy na pewno mieszka pod wskazanym adresem.

"Niby wiem o co im chodzi. Mamy się bać, mamy przestać wychodzić. Ale mimo to zaczynam sama się w to wkręcać. A może coś źle zrobiłam? Może źle zareagowałam? Racjonalnie wiem, że nie; że spotkała mnie niesprawiedliwość. Na pewno żałuję, że moja rodzina musiała przez to przechodzić. Mam nastoletniego syna. To dla niego od pięciu lat wychodzę na ulice; żeby żył w lepszej Polsce. Nie powinien się dodatkowo martwić, że jak mama jest na proteście, to może skończyć na dołku" - dodaje Gabriela.

Ale czy przestanie wychodzić na ulice?

"Nie, choć nie mam złudzeń, że takie sytuacje będą się zdarzały coraz częściej.

Mogę mieć tylko apel do innych protestujących: stójcie murem za zatrzymanymi i nie dajcie sobie wmówić, że coś robimy źle. Opresyjne jest państwo, w którym żyjemy, my zachowujemy się najbardziej racjonalnie i pokojowo jak tylko się da".

Udostępnij:

Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze