0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: fot. Jakub Wlodek / Agencja Wyborcza.plfot. Jakub Wlodek / ...

Od kilku dni media donoszą o przypadkach błędów w liczeniu głosów w wyborach prezydenckich. Sprawa zaczęła się od upublicznienia informacji o błędach w komisji wyborczej numer 95 przy ulicy Stawowej w Krakowie, w której w drugiej turze wyborów prezydenckich odwrotnie przypisano liczbę głosów Karolowi Nawrockiemu i Rafałowi Trzaskowskiemu.

Dziennikarze Onetu wskazali jeszcze kilkanaście innych komisji, w których mogło dojść do podobnych omyłek – część z nich z korzyścią dla kandydata PiS, część dla kandydata KO. W internecie krąży jednak coraz więcej sugestii mówiących o możliwych masowych nieprawidłowościach.

Obywatele mają czas do 16 czerwca na składanie protestów wyborczych do Sądu Najwyższego. Czy błędy w konkretnych komisjach obwodowych mogły mieć jednak wpływ na wynik wyborów?

OKO.press o nieprawidłowościach rozmawia z dr. hab. Adamem Gendźwiłłem, prof. UW na Wydziale Socjologii, który kieruje Centrum Studiów Wyborczych.

„Natura błędów komisji jest dosyć prosta”

Dominika Sitnicka, OKO.press: Czy sytuacje z błędnym przypisywaniem w komisjach głosów drugiemu kandydatowi to coś nowego, czy takie rzeczy się zdarzały wcześniej w czasie wyborów?

Dr hab. Adam Gendźwiłł: Te błędy, do których przyznały się same komisje, są oczywiście bulwersujące, ale ich natura jest w sumie dosyć prosta, co wskazuje, że z dużym prawdopodobieństwem zdarzały się wcześniej. Choć pewnie nie były tak nagłaśniane. Możemy przejrzeć powody protestów wyborczych rozpatrywanych przez sądy w ubiegłych latach. Na przykład przez Sąd Najwyższy w przypadku wyborów prezydenckich albo sądy okręgowe w przypadku wyborów burmistrzów, bo tam mamy do czynienia z podobną ordynacją wyborczą i dwójką kandydatów w drugiej turze.

Jaka by musiała być skala tych błędów, żeby zaważyły na wyniku wyborów prezydenckich?

Musiałaby to być co najmniej połowa różnicy głosów między kandydatami, która zostałaby błędnie przypisana konkurentowi. Różnica wyniosła prawie 370 tysięcy głosów, więc mówimy co najmniej o 185 tysiącach błędnie przypisanych głosów – to dużo. Błędy dzieją się na poziomie komisji obwodowych. Możemy uśrednić, że w drugiej turze w przeciętnej komisji głosowało około 650 osób, a przeciętna różnica między kandydatami na poziomie obwodu wynosiła ok. 180 głosów.

Oznacza to, że do takich błędów musiałoby dojść w tysiącu lub nawet kilku tysiącach obwodowych komisji wyborczych. Pomyłki musiałyby być systemowe – na korzyść jednego kandydata.

Podejrzewalibyśmy o nie te obwody, w których proporcje poparcia między głównymi kandydatami wyraźnie by się zmieniły między pierwszą a drugą turą.

Na razie nie mamy danych, które by mówiły o tym, że to mogłoby być aż tyle komisji?

Nie, nie mamy takich danych. Te dane, które mamy, polegają na zestawieniu wyników z pierwszej tury z wynikami z drugiej tury w tych samych obwodach – przy założeniu, że wyborcy kandydatów partii koalicji głosowali na Trzaskowskiego, a Mentzena i Brauna – na Nawrockiego. Oczywiście można się spodziewać dużej korelacji pomiędzy wynikami pierwszej i drugiej tury, więc te punkty na wykresie powinny się układać wzdłuż pewnej prostej. Podejrzane jest to, co od niej bardzo mocno odstaje. Cały problem wziął się właśnie stąd, że zauważono, że w pewnych miejscach te pojedyncze punkty na wykresie znacznie odstają. Więc łatwo można było zidentyfikować sytuacje, w których różnice między jednym i drugim kandydatem były bardzo duże w jedną lub drugą stronę.

Przeczytaj także:

Jak doszło do tego, że dopiero przy tych wyborach zaczęto zwracać na to uwagę?

Myślę, że to z powodu rosnącej polaryzacji i wysokiego poziomu konfliktu politycznego. Nie bez związku są także spory wokół bardziej upartyjnionego składu Państwowej Komisji Wyborczej czy wokół izby Sądu Najwyższego, która orzeka w sprawach protestów wyborczych. W tej atmosferze podminowywane jest zaufanie do samego procesu wyborczego. Byłbym bardzo ostrożny z daleko idącymi wnioskami i spekulacjami. Oczywiście, wszystkie przypadki, w których występują wątpliwości, powinny zostać dokładnie sprawdzone w trybie protestów wyborczych. Zbiorczej kontroli losowych obwodów głosowania kodeks nie przewiduje, ale być może Krajowe Biuro Wyborcze wymyśli jakieś rozwiązanie.

Ma pan na myśli ponowne przeliczenie wszystkich głosów? Taki postulat pojawia się w wypowiedziach polityków i różnych osób publicznych.

Nie. W mojej ocenie nie ma procedury, w której można by było zarządzić ponowne przeliczenie wszystkich głosów. Jedyna kodeksowa procedura, która umożliwia liczenie głosów, to protest wyborczy. Protesty dotyczą głosowania w konkretnej obwodowej komisji wyborczej i w konkretnych przypadkach możliwe jest ponowne przeliczenie głosów. Tak odbywało się to do tej pory.

Nie wydaje mi się, żeby było możliwe przeliczenie ponownie wszystkich oddanych głosów tylko na podstawie doniesień o pojedynczych błędach pojawiających się w tym, czy innym obwodzie. To byłoby gigantyczne przedsięwzięcie i trudno sobie wyobrazić chaos z tym związany.

Wiele osób porównuje to z sytuacją, którą mieliśmy w 2014 roku po wyborach samorządowych, gdzie w wyborach do sejmików wystąpiło bardzo dużo głosów nieważnych. To wtedy okazało się, że pojawił się dezorientujący „efekt książeczki”. Uczestniczyłem w tamtym czasie w zespole badawczym Fundacji Batorego, który pracował z poparciem ówczesnej PKW oraz Naczelnej Dyrekcji Archiwów Państwowych. Wybraliśmy losową próbę obwodów, żeby dostać dostęp do wykorzystanych kart i przeliczyć wszystko jeszcze raz. I rzeczywiście udało nam się zidentyfikować pojedyncze błędy pojawiające się w liczeniu głosów, czy w kwalifikacji głosów nieważnych. Ale one były rozproszone i nie były systematyczne.

Musimy pamiętać, że tylko błędy systematyczne i o ogromnej skali mogłyby wpłynąć na wynik wyborów tak dużych, jak wybory prezydenckie. Na razie nic nie wskazuje na to, żeby te pomyłki były celową, skoordynowaną działalnością i żeby w sposób jednoznaczny występowały jedynie z korzyścią dla jednego z kandydatów. Te najbardziej odstające punkty na wykresach, które widać w internecie, pojawiały się przecież po jednej i po drugiej stronie.

Natomiast po tym doświadczeniu 2014 r. wielu ekspertów podnosiło postulat, aby była możliwa taka regularna kontrola losowo wybranych komisji wyborczych – właśnie pod kątem sprawdzenia jakości ich pracy. Myślę, że to by pomogło wzmocnić wiarygodność wyborów, również dlatego, że komisie liczące głosy miałyby świadomość, że ktoś je jeszcze może wyrywkowo skontrolować.

A czy jest możliwość, żeby wdrożyć narzędzie, dzięki któremu to państwo kontrolowałoby takie odchylenia na bieżąco?

System informatyczny, który obsługuje pracę obwodowych komisji wyborczych, ma już wbudowane formuły sprawdzające, czy zgadza się liczba głosów, czy wszystko się poprawnie sumuje. Jeśli coś w tych wyliczeniach się nie zgadza, to system nie pozwala zatwierdzić komisji takiego protokołu. Ale jest on niewrażliwy na sytuację, w której ktoś w ostatnim etapie przez pomyłkę zamieni wyniki kandydatów. Bo sumarycznie wszystko się zgadza, prawda?

Są państwa, które mają elektroniczne systemy liczenia głosów. W Stanach Zjednoczonych w niektórych stanach widać, że karty do głosowania są skanowane albo wyborcy oddają głos w specjalnych głosomatach, które głosy jednocześnie podliczają i drukują potwierdzenie oddania głosu na konkretnego kandydata czy partię. Takie technologie istnieją, choć też mają swoje ograniczenia. Ale zanim entuzjastycznie zaczniemy postulować wcielenie ich w życie, powinniśmy odpowiedzieć na pytanie: czy wyborcy w Polsce rzeczywiście bardziej zaufają takim systemom? Przecież tu też jest wiele elementów, które można podważać, kwestionować, pogarszając tylko sytuację. Na przykład przy okazji debat o e-votingu trzeba rozwiązać kwestię lokalizacji serwerów, zagrożenia ataków hakerskich, zapewnienia anonimowości głosu itd. Dla demokracji kluczowe jest, by cała ta procedura była prosta, przejrzysta i respektowana przez ogół społeczeństwa.

Dlatego jeszcze raz chciałbym podkreślić: wszystkie wątpliwości należy wyjaśnić. Ale byłbym bardzo ostrożny z formułowaniem zarzutów, że w tych wyborach doszło fałszerstwa na masową skalę. Na razie żadne empiryczne przesłanki za tym nie przemawiają.

Jest jeszcze kwestia nieautoryzowanej aplikacji do sprawdzania zaświadczeń o prawie do głosowania. Wiemy, że zdarzały się pojedyncze przypadki, w których członkowie komisji odmawiali obywatelom prawa głosu po użyciu tego narzędzia.

Tutaj też raczej nie ma podstaw, żeby w całości unieważniać wybory, tylko dlatego, że się pojawiła jakaś aplikacja. Nie wydaje mi się, żeby dało się uprawdopodobnić masową skalę takich przypadków odmów. Natomiast uważam, że to rzeczywiście było destrukcyjne działanie – wprowadzało zamieszanie i w wielu miejscach skłaniało członków obwodowych komisji wyborczych do odchodzenia od konkretnych instrukcji PKW, które mieli.

Użycie przez komisję obwodową aplikacji przygotowanej przez jakąś organizację społeczną, ruch czy partię polityczną to coś, co absolutnie nie mieści się w ramach procedur wyborczych. Tak nie powinno być.

Mam nadzieję, że ta sprawa zostanie rozpatrzona na drodze sądowej i że zajmie się tym także PKW w ramach raportu z przebiegu wyborów. Liczę na to, że zostanie to uporządkowane i że zostanie jasno powiedziane, że tego rodzaju inicjatywy muszą mieć swoje granice. Nikt oddolnie nie może sobie tworzyć systemu, który będzie poza procedurami decydował o przyznaniu czy odebraniu komuś prawa do głosowania. Te przypadki są po prostu skandaliczne.

;
Na zdjęciu Dominika Sitnicka
Dominika Sitnicka

Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.

Komentarze