0:000:00

0:00

Trzy tygodnie po wyborach życie w USA przypomina wypadek samochodowy oglądany w zwolnionym tempie. Wypadek ewidentnie miał miejsce, ale samochód leci jeszcze w powietrzu, a ludzie patrzą z niedowierzaniem i nadzieją, że wszystko się dobrze skończy, ale spodziewając się tragedii. Ten stan zawieszenia potrwa pewnie jeszcze dwa miesiące. Wynika to z natury amerykańskiej prezydencji i samego Donalda Trumpa.

Ponieważ prezydent nie obejmie oficjalnie stanowiska aż do 20 stycznia, oficjalnie w amerykańskim rządzie nic się nie zmieniło. Do tego momentu przyszły prezydent spotyka się z przywódcami partii, udziela wywiadów, mianuje doradców i członków gabinetu - chociaż kandydatów na większość stanowisk musi zaakceptować Kongres, kiedy Trump oficjalnie obejmie stanowisko prezydenta.

Tymczasem cele polityczne i plany Trumpa pozostają równie niejasne co do tej pory.

Trump obiecał, że uchyli ustawę dotyczącą opieki zdrowotnej, potocznie zwaną Obamacare.

Jednak po spotkaniu z Obamą wydawał się skruszony i stwierdził, że Obama przekonał go do zachowania kluczowych elementów systemu.

Trump określał konwencję genewską jako „przestarzałą” i obiecał torturować terrorystów, „bo na to zasługują”. Spotkał się jednak z doświadczonym generałem Jamesem Mattisem, znanym jako „Mad Dog” (Wściekły Pies), który jest przeciwny stosowaniu tortur. I oznajmił, że w kwestii tortur i „musi wiele rzeczy przemyśleć”. A 2 grudnia 2016 nominował Mad Doga na sekretarza obrony.

Przed spotkaniem z dziennikarzami z całego kraju, o 3 nad ranem, Trump oznajmił na Twitterze, że nie spotka się z przedstawicielami „New York Timesa” - najważniejszego amerykańskiego dziennika - określając go jako „upadającą” instytucję.

Ale jeszcze tego samego dnia spotkał się z dziennikarzami NYT i pochwalił dziennik jako „wielki amerykański skarb… skarb na skalę światową”.

Przeczytaj także:

Miliarderzy i nieudacznicy - zbiorowisko "żałośników"

Takie gesty i postępki mogłyby uspokajać, gdyby nie nominacje Trumpa, które wskazują, że może dojść do niewyobrażalnej katastrofy. Do najbliższego kręgu doradców Trump zaprosił głównie ludzi, którzy zawsze go wspierali. Ponieważ praktycznie wszyscy przedstawiciele głównego nurtu partii byli mu przeciwni,

jego gabinet składa się z przegranych i skompromitowanych Republikanów lub ludzi zupełnie spoza głównej sceny politycznej.

Magazyn „Time”, medium należące do centrum amerykańskiej polityki, nazwał nowy gabinet „zbiorowiskiem żałośników”.

Oczywiście, jest wśród nich paru tradycyjnych Republikanów. Betsy DeVos, należąca do głównego nurtu prawicy, to kandydatka Trumpa na sekretarza edukacji. DeVos jest miliarderką, która narzeka, że nauczyciele zarabiają za dużo i mają zbyt duży wpływ na edukację. Jako doradczyni nieudanej kampanii Jeba Busha DeVos opowiadała się za programami, które pozwalają rodzicom wykorzystywać swoje podatki jako „bony” do płacenia za prywatne i religijne szkoły - co tak naprawdę może podminować publiczną edukację.

Na sekretarza skarbu Trump nominował Steve’a Mnuchina - bankiera z Wall Street, właściciela funduszu hedgingowego i finansistę związanego z Hollywood, który większość majątku zbił podczas kryzysu na rynku kredytów subprime - zadziwiające unieważnienie populistycznej retoryki Trumpa przeciwko finansistom. Mnuchin zapowiedział największe cięcia podatków od czasów Ronalda Reagana, co z pewnościa spodoba się przyszłemu szefowi personelu Białego Domu Reince'owi Priebusowi, przewodniczącemu Partii Republikańskiej, który wyłamał się z grona republikańskich sceptyków i jednoznacznie poparł Trumpa.

Rasiści różnych maści

Sięgając głębiej, trafiamy na podupadłych luminarzy Republikańskich. Na prokuratora generalnego - najwyższego przedstawiciela organów porządku publicznego w Stanach Zjednoczonych - Trump nominował Jeffa Sessions. W przeszłości Sessionsowi odmówiono stanowiska sędziego federalnego Alabamy, gdy na jaw wyszły jego rasistowskie komentarze: że NCAAP (Krajowe Stowarzyszenie Postępu Ludzi Kolorowych), najbardziej szanowana amerykańska organizacja walcząca o prawa obywatelskie, stanowi przykrywkę dla komunistów.

Sessions stwierdził również, że Ku Klux Klan, paramilitarna organizacja walcząca o supremację białej rasy, byłby w porządku, gdyby tylko jego członkowie przestali palić marihuanę.

Michael Flynn, kandydat Trumpa na doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego, przypuszczalnie został zwolniony z poprzedniego stanowiska za znęcanie się nad pracownikami. Wierzy, że Stany Zjednoczone już są w stanie wojny z islamem i czasami publikuje na Twitterze poglądy białych supremacjonistów. Na przykład, że „różnorodność to kryptonim na ludobójstwo białych”. Albo komentarz, po krytycznym materiale CNN na temat tzw. alternatywnej prawicy: „Już nie, Żydzi, już nie!”.

Polskę może niepokoić, że Flynn, za pieniądze rządu rosyjskiego, pojawiał się na panelach dyskusyjnych z Putinem i od tamtego czasu jak papuga powtarza w amerykańskich mediach stanowisko Kremla w sprawie Syrii.

Trump zaprosił do swojego gabinetu również jawnych przedstawicieli białego nacjonalizmu. Dotąd prezydentom zdarzały się tylko niebezpieczne rasistowskie aluzje. N. Ronald Reagan podczas dyskusji o świadczeniach socjalnych dla najbiedniejszych Amerykanów mówił o „królowych socjalu w Cadillacach” (samochody marki Cadillac były wówczas uznawane za symbol luksusu ]w ubogich czarnych dzielnicach).

Antysemityzm był do tej pory nieakceptowalny w amerykańskiej polityce,

głównie ze względu na długoletni sojusz między konserwatywnymi chrześcijanami i innymi twardo-prawicowymi Republikanami, a prawicowymi politykami izraelskimi. Ale to się już skończyło.

Najsilniejszym powiązaniem Trumpa z białym nacjonalizmem jest Steve Bannon menadżer mediów. Był szefem portalu Breitbart News - kluczowej instytucji „alt-right” (skrót od “alternative right” czyli alternatywna prawica) - określenie, którego większość Amerykanów, w tym autor tego tekstu, nie słyszała przed wyborami.

Bannon określa się jako "nie-rasistowski ekonomiczny nacjonalista", ale na jego stronie głoszą poglądy konserwatyści inspirujący się europejską skrajną prawicą. Twierdzą, że istota Ameryki wywodzi się z europejskiej cywilizacji białej rasy.

Swastyki i rasistowskie hasła pojawiają się na kampusach uniwersyteckich w całym kraju.

Najważniejsze amerykańskie media przeprowadzają wywiady z białymi nacjonalistami, którzy zjechali na konferencję do Waszyngtonu, gdzie powtarza się gadka o "podludziach", z cytatami z Adolfa Hitlera. Pojawiają się też zdjęcia uczestników konferencji, którzy imprezują z telewizyjnymi osobowościami klasy B i pozują z rękami uniesionymi w nazistowskim pozdrowieniu.

W obliczu takich twardych faktów tradycyjni Republikanie stoją sparaliżowani i niemi.

Można powiedzieć, że to oni mają najwięcej do stracenia. Muszą się martwić, czy nie stracili władzy na dobre.

A przecież amerykański Kongres jest pod silną kontrolą Republikanów i tylko ich przywódcy mogą tak naprawdę powstrzymać Trumpa. Żeby zrozumieć, w jakim kierunku zmierza amerykańska polityka, poczekajmy, jak Republikańscy senatorowie zareagują na nietypowych kandydatów Trumpa podczas posiedzeń zatwierdzających.

Partia Demokratyczna podzielona

Po stronie Demokratów dzieje się więcej. Niektórzy chwytają się teorii spiskowych (choć w niektórych wypadkach wiarygodnych), które mogłyby jeszcze w cudowny sposób unieważnić wynik wyborów:

oszustwa wyborcze, atak rosyjskich hakerów na elektroniczne maszyny do głosowania lub fałszywe wiadomości podstawiane przez Rosję.

Jednak dla większości szok ustąpił miejsca przygotowaniom do walki o przyszłość partii Demokratycznej.

To prawda, że Hillary Clinton zdobyła w sumie w całym kraju więcej głosów niż Trump, ale osiągnęła fatalne wyniki poza dużymi i uniwersyteckimi miastami, minimalnie przegrała też w „pasie rdzy” (stany północno-wschodnie, do lat 70. XX wieku miejsce rozwoju przemysłu ciężkiego, czego symbolem było Detroit) , który był opoką dla wywodzącej się z klasy robotniczej Partii Demokratycznej. Jeśli taka tendencja się utrwali Demokraci nie odzyskają kontroli nad Kongresem.

Przed wyborami w 2016 polityka Hillary Clinton była postrzegana jako po prostu centrowa, teraz jej polityczna ideologia zyskała nazwę „liberalizm tożsamościowy” (identity liberalism), a Demokraci debatują o jego zaletach na łamach "New York Timesa" i w programach telewizyjnych.

Zwolennicy liberalizmu tożsamościowego, który zasadniczo nie różni się od lewicowej „trzeciej drogi” administracji Billa Clintona, uważają, że umiarkowana polityka ekonomiczna otworzy pole dla mniejszości i na dłuższą metę doprowadzi do wyborczego zwycięstwa, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że populacja USA będzie się stawać mniej biała. Mają też nadzieję, że administrację Trumpa obalą skandale z rasistowskimi podtekstami.

Noszą agrafki (po ang. safety pin) symbolizujące “bezpieczeństwo" (safety) w miejscach publicznych i deklarują, że zapewnią je mniejszościom w razie rasistowskich ataków.

Ich przeciwnicy twierdzą, że zaangażowanie "liberałów tożsamościowych" w walkę o równość rasową jest powierzchowne, ich programy ekonomiczne puste, a szacunek dla coraz to nowych tożsamości – przesadna.

Bernie Sanders czy Elizabeth Warren opowiadają się za twardszą, bardziej ludową i anty-korporacyjną linią Partii Demokratycznej. Na Facebooku ludzie cytują Różę Luksemburg: “Albo socjalizm albo barbarzyństwo”.

Tymczasem sprzedaż broni mniejszościom rasowym osiągnęła najwyższy poziom w historii, na co liderzy demokratów nie reagują.

Hillary Clinton pozostaje w ukryciu. Reporterzy trafiają na nią czasami, gdy chodzi po górach lub odwiedza urocze księgarnie w Nowej Anglii. Także Obama wydaje się skupiać uwagę na zapewnieniu spokojnego, uporządkowanego przekazania władzy.

20 stycznia, ten karambol, którym jest wybór Donalda Trumpa na prezydenta, wreszcie się dopełni. Dopiero wtedy zaczniemy poznawać faktyczny zakres szkód.

Na przykład Tajwan

Kto wie, czy ich zapowiedzią nie jest najnowszy przykład - oczywista prowokacja Trumpa wobec Chin, jaką jest jego bezpośrednia, długa i serdeczna, rozmowa z prezydentką Tajwanu Caj Ing-wen 2 grudnia 2016. Wielki afront, bo Chiny uważają Tajwan za swoją (zbuntowaną) prowincję i wymogły na USA w 1979 r. zerwanie stosunków dyplomatycznych z Tajwanem. Chińskie MSZ już przesłało oficjalny protest.

Nie rozumiemy motywów Trumpa, ale można podejrzewać wpływ doradców spoza politycznego mainstreamu. Jeden z głównych jego ekonomicznych ekspertów, profesor bez doświadczenia w polityce federalnej, nazwał wejście Chin do Światowej Organizacji Handlu najgorszą decyzją ekonomiczna i polityczną ostatnich 100 lat i namawiał na nałożenie 45 proc. cła na chińskie towary. Popełnił nawet film zatytułowany "Śmierć z chińskioch rąk" (“Death by China").

przeł. Victoria Vogt

Josh Pacewicz – profesor socjologii na Brown University. W ostatniej książce „Partisans and Partners: The Politics of the Post-Keynesian Society” opisuje radykalną polaryzację amerykańskiej sceny politycznej spowodowaną oddolną zmianą w partiach.

;

Udostępnij:

Komentarze