0:000:00

0:00

„Sukces zależy nie tylko od tego, czyja armia zwycięży, ale także od tego, czyja historia zwycięży”. Joseph Nye ponad 30 lat temu stworzył pojęcie soft power, w myśl którego potęga kraju na arenie międzynarodowej nie zależy wyłącznie od rozmiarów skarbca czy armii, ale także od siły przyciągania i uwodzenia kultury i systemu wartości. Co o nas mówią, jak mówią i czy chcą żyć jak my – stało się jednym z wyznaczników zajmowanego miejsca na podium światowej atrakcyjności.

Jak się na nie wdrapać? Władze Chin uznały, że mają skuteczną receptę i wdrażają ją konsekwentnie i z rozmachem od blisko dwóch dekad. Za początek myślenia o kulturze jako narzędziu do budowania pozycji przyjmuje się 16. Zjazd KPCh w 2002 roku, podczas którego szef propagandy Liu Yunsheng stwierdził, że kultura staje się „ważnym składnikiem w budowaniu narodowej potęgi i międzynarodowej przewagi”. W 2014 roku pierwszy sekretarz Xi Jinping w przemówieniu do kolegów z politbiura stwierdził, że „Chiny powinny być pokazywane jako cywilizowany kraj chlubiący się bogatą historią, jednością etniczną i kulturową różnorodnością.[…] jako odpowiedzialny kraj promujący pokój i rozwój, broniący międzynarodowego ładu i sprawiedliwości, który korzystnie wpływa na ludzkość i jako socjalistyczny kraj, otwarty i przyjazny, pełen nadziei i witalności”.

I do pewnego momentu, szło im całkiem dobrze. Czarnym łabędziem oczywiście okazała się pandemia, ale problemy wizerunkowe zaczęły się jeszcze przed nią, a winnymi są sami chińscy oficjele, którzy stosując ślepo strategię „przenoszenia propagandy krajowej zagranicę” (waixuan neixuan hua), serwują cudzoziemcom dokładnie to samo, co odbiorcom krajowym.

Przeczytaj także:

Toporne Instytuty Konfucjusza

W chińskim podejściu do soft power dominują trzy główne aspekty – promowanie języka i kultury, kształtowanie obrazu Chin w mediach i wykorzystywanie potęgi gospodarczej. Do walki na odcinku pierwszym zaangażowano podlegające chińskiemu rządowi Instytuty Konfucjusza, pierwszy z nich powstał w 2004 r. w USA i obecnie na całym świecie jest ich prawie 550. W placówkach tych, najczęściej zakładanych we współpracy z lokalnymi uniwersytetami, naucza się języka, prowadzi działalność kulturalną i promuje kulturę poprzez wykłady, festiwale czy warsztaty. Przekazują również zunifikowaną i stuprocentowo zgodną z linią partii narrację o Chinach. Chińczycy lubią porównywać sieć IK do struktur innych krajów, np. Alliance Française czy British Council, które jednak nie wchodzą w spółki z partnerem akademickim i nie mają ambicji wpływania na treści przekazywane studentom.

Po kilkunastu latach działalności IK dorobiły się wielu wrogów w szeroko pojętym świecie zachodnim, np. Szwecja już zamknęła wszystkie swoje oddziały IK, w innych krajach również dochodzi do wypowiadania umów przez instytucje goszczące. Polskie Instytuty Konfucjusza koncentrują się na nauczaniu, organizacji egzaminów językowych, rekrutacji na stypendia i promowaniu kultury. Dzięki temu minęły nas głośne, jak np. w Australii czy USA, skandale z cenzurowaniem wykładowców, treści zajęć, próby nacisku na polityków czy epatowanie toporną propagandą. Jednak Instytuty Konfucjusza oferując dotowane chińskie kursy, szkolenia czy studia podyplomowe wpływają negatywnie na rynek i równocześnie przekazują swoim kursantom jednostronny i zharmonizowany obraz Chin.

Potęga zbudowana na muzyce pop

Już na początku lat 2000. władze chińskie uznały, że kultura jest najważniejszym źródłem soft power państwa i rozpoczęto intensywne promowanie tradycyjnej kultury chińskiej. Trochę to ironiczne, bo pokazywanie Chin jako państwa zbudowanego na konfucjanizmie i skarbnicy przechowywanych skrupulatnie dawnych mądrości i tradycji mija się z prawdą – władze chińskie są szalenie selektywne wobec własnego dziedzictwa. Oparcie się na przeszłości okazało się również nie do końca trafne i efektywne w porównaniu z polityką kulturalną sąsiadów – Japonii i Korei Południowej , które skutecznie wypromowały się w świecie popkulturą i nowoczesnością.

Japonii udało się stworzyć wizerunek siebie jako kraju fajnego. Powstały terminy Gross National Cool i Cool Japan, a popularność japońskiej popkultury, kuchni, mody i animacji sprawiła, że Japonia, pomimo gospodarczej umiarkowanej prosperity, stała się kulturowym mocarstwem, podobnie jak była nim w latach 80. ubiegłego wieku.

Jeszcze większy softpowerowy sukces odniosła Korea – niewielkie państwo jeszcze w latach 60. na poziomie PKB porównywalnym z krajami afrykańskimi, obecnie jest niekwestionowaną potęgą kulturalną, a jej rząd oficjalnie wspiera Hallyu – koreańską falę. Moda na koreańskie seriale i K-pop rozprzestrzeniła się na cały świat, a w 2012 roku teledysk „Gangnam Style" z chwytliwą melodią i frapującą choreografią piosenkarza Psy stał się superhitem, a sam wykonawca koreańskim bohaterem narodowym.

Sukcesy wizerunkowe małych sąsiadów nie budzą entuzjazmu chińskich władz, które z jednej strony zazdroszczą Japonii i Korei skuteczności, z drugiej boją się obcych wpływów na własną zafascynowaną kulturą sąsiadów młodzież. Oba te kraje postawiły na współczesność i przyszłość – młodych twórców, nowe, odważne zjawiska i trendy. A Chiny?

Ileż czaru dla nastolatków może mieć brodaty Konfucjusz, leczenie akupunkturą czy opowieści z mchu i bambusów o taoistycznej harmonii człowieka i natury?

Kładąc nacisk na tradycyjną kulturę Chiny ustawiły się na pozycji smęcącego dziadka, który wszystkich poucza, że on wszystko zrobił pierwszy, podczas gdy Japonia i Korea świadomie wybrały opcję – młody, oryginalny, z przyszłością.

Nie-dyplomatyczne „bitch"

Recepta mogłaby się wydać prosta – Chiny powinny się zacząć promować tym, co mają oryginalne, odważne i niestandardowe. Problem w tym, że ścisła cenzura i całkowita kontrola twórców z zasady uniemożliwiają im wychodzenie poza schematy i stworzenie treści, które uwiodą odbiorców z całego świata. Jak pozwolić sobie na szaleństwo, kiedy każdy utwór podlega bezpośredniej kontroli odpowiednich organów partyjno-rządowych i propagandowych? Dlatego artyści robią tylko to, co wiedzą, że mogą i w efekcie powstają albumy chińskich raperów wyśpiewujących swoją miłość i wdzięczność do Komunistycznej Partii Chin. Idealny towar eksportowy! Soft power z założenia Chinom wyjść nie może, bo zakłada m.in. spójność pomiędzy wartościami promowanymi własnym obywatelom i cudzoziemcom, a propaganda i nacjonalizm obecne w dyskursie krajowym są dla nie-Chińczyków absolutnie niestrawne, budzą wręcz podejrzenie parodii, a w Polsce zaś nieodparte skojarzenia z peerelowską nowomową.

Podobnie rzecz się ma z budowaniem wizerunku Chin w mediach społecznościowych. Do niedawna chińscy dyplomaci w większości nie mieli kont na Twitterze czy Facebooku, a jak mieli, to umieszczali na nich głównie fascynujące wpisy o „współpracy win-win”, czy zdjęcia z uścisków dłoni podczas oficjalnych spotkań czy pięknych chińskich krajobrazów. Sytuacja uległa zmianie w 2019 roku, kiedy szeroko relacjonowane w zachodnich mediach protesty w Hongkongu zaczęły negatywnie wpływać na postrzeganie Chin. Dyplomaci i urzędnicy ruszyli zakładać konta i aktywnie je prowadzić.

Niekwestionowanym cesarzem Twittera został dyplomata Zhao Lijian, który w tamtym okresie dostał skrzydeł i zasłynął bardzo ostrymi i kontrowersyjnymi postami. Wywoływał nawet skandale dyplomatyczne i repliki bardzo wysoko postawionych osób, np. premiera Australii, czy byłej doradczyni ds. bezpieczeństwa narodowego Obamy. Sławy drobił się również szef europejskiego biura „China Daily" Chen Weihua, który w odpowiedzi na obraźliwy wpis amerykańskiej senator (Chiny mają 5000 lat historii oszukiwania i okradania) odpowiedział lakonicznym: „Bitch”. W dalszej konwersacji padło jeszcze więcej miłych słów, a Chen Weihua zyskał sławę wśród rodaków jako wielki patriota i dzielny obrońca honoru ojczyzny.

Obaj panowie stali się wzorem dla wielu chińskich dyplomatów i wysokich urzędników. Dosadny język, otwarte wyzwiska, niezawoalowane groźby stały się czymś powszechnym w stosunku do przeciwników politycznych czy krajów, którzy urazili w jakikolwiek sposób uczucia narodu chińskiego. Oficjalne konta w social mediach stały się propagandowymi tubami pokazującymi wyłącznie polukrowaną rzeczywistość – uśmiechniętych i tańczących Ujgurów, Hongkończyków cieszących się ze stłumienia zamieszek, Tybetańczyków chwalących lokalne władze za nowe domy.

Tymczasem wolne media całego świata donosiły o ludobójstwie, polityce wynaradawiania czy niszczeniu autonomii.

Nowy sposób komunikowania się ze światem zewnętrznym wzbudził uznanie Chińczyków – no, w końcu Chiny nie pozwalają sobą pomiatać. Teoretyczni odbiorcy wpisów i artykułów, czyli cudzoziemcy jednak w większości nie podzielają tego entuzjazmu i nie nabrali sympatii do Chin. W większości krajów zachodnich większa liczba respondentów ma negatywny obraz Chin niż pozytywny – mediana w Europie to 66 proc. W Azji nastawienie jest jeszcze gorsze, tam mediana negatywnej postawy wobec Państwa Środka wynosi aż 73 proc.

W Polsce nieporadnie

W Polsce nastawienie do Chin jest odrobinę lepsze. W raporcie przygotowanym przez Adriana Bronę opublikowanym w marcu roku nieprzychylną opinię na temat Chin wyraziło 41,5 proc. polskich respondentów, zaś pozytywną - 31,7 proc. Tylko 9,4 proc. pytanych osób zadeklarowało, że ufa Chinom, a brak zaufania zadeklarowało 57,5 proc. Pandemia i kwestia pochodzenia wirusa również przyczyniła się do pogorszenia wizerunku Chin w oczach Polaków, którzy patrzą na nie głównie przez pryzmat gospodarczy – uważają je za potężny kraj, silny militarnie i dość atrakcyjny kulturowo.

Ponieważ Polska nie odgrywa ważnej roli w polityce zagranicznej Chin – jesteśmy dla nich jednym z wielu państw europejskich, chińscy dyplomaci nie mają zbyt wiele okazji do pokazywania centrali swojego oddania i bezkompromisowości. Były już ambasador Liu Guangyuan co prawda starł się raz z (również byłą) ambasador USA Georgette Mosbacher o źródło koronawirusa, ale był to maleńki odprysk polityki chińsko-amerykańskiej prowadzonej w przestrzeni medialnej kraju trzeciego, zasadniczo nieważnego dla obu mocarstw.

Chińskie próby kształtowania wizerunku Chin w Polsce są zastanawiająco nieporadne – to głównie publikowane w kilku mediach („Rzeczpospolita", Onet.pl, ‚Trybuna Ludu") orędzia ambasadorskie napisane w stylu przemów Gomułki z lat 50.; strona Chińskiego Radia Międzynarodowego z polską wersją językową materiałów agencji Xinhua, równie atrakcyjna w odbiorze jak powieści socrealistyczne czy pojedynczy piewcy wyższości pax Sinica nad pax Americana na Facebooku czy Twitterze.

Dla Chin Polska nie jest ważnym krajem, Chiny dla Polski też nieszczególnie.

Wzajemne kontakty są letnie, bo żadna ze stron nie widzi w nich jak na razie dla siebie wielkiej szansy, ani politycznej, ani gospodarczej. Dlatego też Chińczycy nie przywiązują wielkiej wagi do pojawiających się w polskich mediach krytycznych materiałów o sytuacji w Xinjiangu, łamaniu praw człowieka czy niszczeniu autonomii Hongkongu. Strona chińska tak niemrawo i z rzadka prezentuje swój punkt widzenia, jakby sama nie widziała sensu walki o rząd polskich dusz.

Soft power Chin mocno się zużył i sfatygował i spod wytartego pluszu coraz częściej wyziera goła stal. Coraz częściej strona chińska nie ma chęci i potrzeby jej maskować. I może o to chodzi – epatowanie siłą i bezwzględnością ma zastąpić dawną walkę o sympatię i uznanie.

;

Udostępnij:

Katarzyna Sarek

Pracuje w Instytucie Orientalistyki UJ, gdzie prowadzi zajęcia z literatury chińskiej. Jest absolwentką Zakładu Sinologii Wydziału Orientalistycznego UW i Instytutu Archeologii UW. Studiowała język i kulturę Chin na Nanjing Normal University. Obecnie zajmuje się głównie chińską literaturą współczesną, pisuje artykuły, felietony i recenzje. Popularyzatorka wiedzy o Chinach i świecie chińskojęzycznym. Jest autorką ponad 20 przekładów dla dorosłych i dzieci z literatury chińskiej, tajwańskiej i francuskiej. Członkini Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury.

Komentarze