Długotrwałe milczenie władz w sprawie eksplozji w Przewodowie wytworzyło atmosferę paniki i sprzyjało dezinformacji. Tymczasem możliwość nieintencjonalnego uderzenia ukraińskiego pocisku przeciwlotniczego na terytorium Polski była realnym scenariuszem od pierwszego dnia wojny
We wtorek po południu w liczącym około 500 mieszkańców Przewodowie położonym około 7 kilometrów od granicy z Ukrainą i zarazem na wschód od Tomaszowa Lubelskiego i na południe od Hrubieszowa doszło do eksplozji pocisku rakietowego, w wyniku której zginęło dwóch mieszkańców wsi. Pocisk uderzył w suszarnię zbóż w trakcie przyjmowania tam ładunku kukurydzy. Część doniesień mówi jeszcze o drugiej eksplozji, która miała mieć miejsce w polu kilkaset metrów od wsi i nie wyrządziła żadnych poważnych szkód.
Do eksplozji w przygranicznym Przewodowie doszło w dniu, w którym Rosjanie przeprowadzili największy od 24 lutego zmasowany atak rakietowy na miasta i infrastrukturę energetyczną i ciepłowniczą Ukrainy.
Ukraina została zaatakowana co najmniej 100 pociskami manewrującymi – i prowadziła bardzo intensywną obronę przeciwlotniczą – według ukraińskich Sił Powietrznych zestrzelonych miało zostać około 70 rosyjskich rakiet. Wymagało to odpalenia przez Ukraińców dosłownie setek pocisków przeciwlotniczych najróżniejszych typów w ramach błyskawicznej i angażującej całe siły obrony przeciwlotniczej operacji. Jak się dość szybko okazało, to właśnie jeden z tych pocisków nieintencjonalnie uderzył w polską wieś.
Okoliczności zdarzenia w Przewodowie były objęte przez władze bardzo daleko idącym embargiem informacyjnym. We wtorek do późnego wieczora w oficjalnej komunikacji polskich władz jasne było tylko to, że w Przewodowie rzeczywiście doszło do eksplozji i że w jej wyniku zginęły dwie osoby – służby miały zaś wnikliwie badać przyczyny tej tragedii.
Rzecznik rządu Piotr Müller i szef prezydenckiego BBN Jacek Siewiera nie podając żadnych szczegółów, apelowali o odpowiedzialność i nierozpowszechnianie niesprawdzonych informacji, co sprawiło, że postawa sporej części krajowych mediów była wobec zdarzeń w Przewodowie więcej niż wstrzemięźliwa.
Inne media poszły z kolei w czystą sensację - zwłaszcza, że władze informowały o zwoływaniu w trybie nagłym kolejnych posiedzeń kryzysowych – w tym Rady Ministrów – nie informując jednocześnie o szczegółach ustaleń z Przewodowa. Dopiero późnym wieczorem najpierw minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, a następnie ministerstwo spraw zagranicznych ogłosili, że w Przewodowie eksplodował „pocisk rosyjskiej produkcji” – co wprawdzie było zgodne z prawdą, lecz nie oddawało jej w pełni. Ta narracja utrzymała się aż do środowego przedpołudnia.
Tymczasem natychmiast po pierwszych doniesieniach o eksplozji polskie media społecznościowe ogarnął ogień, który nie zgasł i dziś. W sieci pojawiły się dziesiątki teorii na temat okoliczności, przyczyn i konsekwencji zdarzeń w Przewodowie.
Im więcej wskazywało na to, że w polskiej wsi rzeczywiście eksplodował pocisk rakietowy (lub dwa pociski), tym bardziej narastał strach – ten bezpośrednio związany z zagrożeniem wojennym. Tym bardziej, że przeważało domniemanie, że w Przewodowie eksplodowała rosyjska rakieta.
Podsycało je to, że władze Ukrainy – w tym prezydent Wołodymyr Zełenski – w ramach swej wojennej polityki informacyjnej twardo obstawały przy wersji, że na terytorium Polski spadł rosyjski pocisk manewrujący. Ukraińska agencja Interfax podawała przy tym, powołując się na informacje ukraińskiego wywiadu, jakoby miał to być pocisk z rodziny Ch-101. Milczenie polskich władz tylko zwiększało napięcie.
W atmosferze narastającej paniki Polki i Polacy zaczęli więc zadawać głośno pytania o skuteczność obrony przeciwlotniczej i antyrakietowej – ich zdaniem bowiem zdarzenie w Przewodowie było dowodem na jej nieskuteczność. Tym, czy to prawda, szczegółowo zajmiemy się w dalszej części tego materiału.
Atak w Przewodowie wykazał nieskuteczność polskiej i NATO-wskiej obrony przeciwlotniczej
Zawiodła natomiast z całą pewnością komunikacja kryzysowa polskich władz. Szczególnie, że część danych dotyczących możliwych przyczyn eksplozji szybko stała się publiczna.
Jak już informowaliśmy w naszej wtorkowej relacji na żywo, jeszcze we wtorek ok. 20-21 międzynarodowe środowiska OSINTEL-owców kilku źródłowo, a przy tym dość zgodnie zidentyfikowały szczątki znalezione na miejscu eksplozji jako elementy pocisku przeciwlotniczego z rodziny S-300. Ok. 22 określony został konkretny typ pocisku – co wskazywało na to, że należy on do jednej z wersji używanych przez armię ukraińską.
Nawet w świetle tych przesłanek nie można było jeszcze uznać za w pełni udowodnione, że pocisk, który spadł na Przewodów został odpalony przez Ukraińców. Rosjanie od miesięcy zużywają swoje pokaźne zapasy S-300 wbrew ich pierwotnemu przeznaczeniu w roli pocisków ziemia-ziemia – ostrzeliwując nimi między innymi Mikołajów, Charków czy Zaporoże.
S-300 to pocisk przeciwlotniczy dalekiego zasięgu – może razić cele powietrzne w zależności od wersji nawet w odległości ponad 100 km. W roli pocisku ziemia-ziemia ze względu na tor lotu zasięg S-300 bywa nawet większy, co jednak nie zmienia faktu, że użyty w ten sposób pocisk staje się bronią mało precyzyjną, bo jego systemy naprowadzania opracowano wyłącznie z myślą o zwalczaniu celów powietrznych.
S-300 jako pociski ziemia-ziemia stają się więc w rękach Rosjan rodzajem artylerii rakietowej o znacznym jak na ten typ uzbrojenia zasięgu, lecz niskiej celności.
Do czego tu zmierzamy? Otóż 100 kilometrów zasięgu to nadal wystarczająco dużo, by Rosjanie mogli uderzyć pociskiem S-300 starannie dobranej wersji w okolice Przewodowa (a nawet i znacznie dalej) z terytorium Białorusi – po to, by następnie oskarżyć o to Ukraińców.
Do obalenia takiego wariantu trzeba było danych z systemów monitorowania przestrzeni powietrznej – przede wszystkim radarowych i satelitarnych. Zarówno tych polskich, jak i NATO-wskich. Choć my – i inne media - nie mieliśmy do nich bezpośredniego dostępu, miały je polskie władze.
Nad południowo-wschodnią Polską bez przerwy krążą NATO-wskie samoloty wczesnego ostrzegania i drony dalekiego rozpoznania, cały nasz region Europy objęty jest też stałym monitoringiem satelitarnym.
Już w nocy z wtorku na środę agencje powołując się na przecieki z kręgów dowódczych armii państw NATO sugerowały, że dane wskazują na to, że w Przewodowie spadł najprawdopodobniej ukraiński pocisk przeciwlotniczy.
Wczesnym rankiem w środę agencja AP podała, że według Pentagonu eksplozja w Przewodowie została spowodowana przez „pocisk odpalony przez ukraińską armię przeciwko nadlatującej rosyjskiej rakiecie”. Według agencji DPA natomiast prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden miał o tym nieoficjalnie powiadomić pozostałych przywódców państw G20 podczas trwającego szczytu grupy.
Już w środę rano wszystko było więc jasne. Jednak dopiero w środę około południa dowiedzieliśmy się tego samego od najwyższych władz polskiego państwa.
Prezydent Andrzej Duda i premier Mateusz Morawiecki przyznali, że pocisk, który spadł w Przewodowie był ukraińską rakietą przeciwlotniczą. „Przeciwdziałając zmasowanemu atakowi siły Ukrainy wystrzeliwały swoje pociski. Jeden z tych pocisków w sposób niefortunny, nieszczęśliwy spadł na terytorium Polski” – mówił Morawiecki.
W związku z tym polskie władze poinformowały, że najprawdopodobniej zrezygnują z występowania do NATO o uruchomienie działań w ramach artykułu 4. Traktatu Północnoatlantyckiego zwiększających gotowość państw NATO do reakcji w sytuacji wzrostu zagrożenia.
Morawiecki i Duda poinformowali zarazem, że Stany Zjednoczone i część państw sojuszniczych i tak udzieliły Polsce wsparcia – na polskim niebie ma pojawić się więcej NATO-wskich samolotów, a obecność NATO na wschodniej granicy Polski ma „zostać wzmocniona”.
Nie sposób wytłumaczyć poprzedzającego te całkiem sensowne deklaracje długotrwałego milczenia polskich władz na temat realnych przyczyn eksplozji w Przewodowie. Scenariusze komunikacji kryzysowej na wypadek podobnego zdarzenia powinny być przecież przygotowywane od pierwszych dni wojny w Ukrainie.
Już 13 marca Rosjanie zaatakowali pociskami manewrującymi położoną tuż przy polskiej granicy ukraińską bazę na poligonie w Jaworowie. Takie ataki były następnie ponawiane. 2 sierpnia zaatakowane zostały na przykład obiekty w Czerwonohradzie położonym zaledwie około 15 kilometrów od Przewodowa.
Tym razem celem rosyjskiego ataku, na który nastąpiła nieudana i zakończona eksplozją w Przewodowie ukraińska odpowiedź, mógł być ponownie Czerwonohrad – jako potencjalny rosyjski cel wymienia się też przebiegający w pobliżu interkonektor energetyczny łączący sieci Polski i Ukrainy. Nie można również wykluczyć, że ukraiński S-300 przebył znacznie dłuższą drogę – w założeniu broniąc np. rejonu Lwowa.
Każdy rosyjski atak w odległości nawet kilkudziesięciu kilometrów od polskiej granicy zawiera w sobie – i będzie zawierać - i taką ewentualność, że na skutek wad konstrukcyjnych, błędu personelu, lub splotu niekorzystnych zdarzeń rosyjski pocisk manewrujący, lub ukraiński pocisk przeciwlotniczy może uderzyć również po polskiej stronie granicy.
31 października zestrzelony przez Ukraińców rosyjski pocisk manewrujący spadł na przykład na terytorium Mołdawii wyrządzając szkody w zabudowie mieszkalnej, lecz na szczęście nie zabijając ani raniąc nikogo. Nad terytorium tego kraju już kilkakrotnie wcześniej rosyjskie Kalibry „tylko” przelatywały.
Nieintencjonalne uderzenie w polskie terytorium ukraińskiego pocisku przeciwlotniczego (lub rosyjskiego pocisku manewrującego) było więc realnym rodzajem zagrożenia od momentu, w którym Rosjanie rozpoczęli ataki rakietowe wymierzone w Ukrainę, czyli od 24 lutego. Władze na każdym poziomie od samorządowego do rządowego powinny były mieć na to przygotowane odpowiedzi oraz strategie komunikacyjne przedstawiające przebieg wydarzeń i właściwą skalę zagrożenia. Wydarzenia ostatniej doby mówią nam, że takiej strategii bardzo wyraźnie strategii zabrakło.
Uboczne skutki działania obrony przeciwlotniczej są codziennością wojny w Ukrainie. Część zniszczeń w wyniku rosyjskich ataków rakietowych na Ukrainę regularnie powodowana jest przez spadające w mniej lub bardziej losowych miejscach szczątki rosyjskich pocisków zniszczonych przez ukraińską obronę przeciwlotniczą. Niekiedy – co również jest kwestią dość losową – razem ze szczątkami spadają wciąż wypełnione paliwem zbiorniki silników rakiet, a nawet ich głowice bojowe.
Większość używanych przez Ukraińców (i nie tylko) pocisków przeciwlotniczych niszczy bowiem cele nie poprzez bezpośrednie uderzenie w korpus rakiety czy samolotu, lecz szatkując je specjalnie przygotowanymi odłamkami po eksplozji blisko celu. W związku z tym powodowane przez nie uszkodzenia miewają różną skalę i niekoniecznie kończą się całkowitym zniszczeniem wrogiego pocisku czy samolotu w powietrzu.
Dlatego też upadki szczątków zestrzelonych rosyjskich rakiet potrafią skutkować znacznymi zniszczeniami i stratami wśród cywili.
W trakcie wtorkowego ataku na Ukrainę, szczątki zestrzelonych rosyjskich rakiet spadły na przykład na dwa budynki mieszkalne w Kijowie powodując rozległe zniszczenia i pożary.
Do tego dochodzą jeszcze inne skutki uboczne użycia broni przeciwlotniczej – leciwe, posowieckie ukraińskie S-300 nie zawsze działają tak, jak powinny. Niekiedy nie uruchamia się w nich mechanizm samozniszczenia, który powinien zadziałać w przypadku nietrafienia w cel.
Upadek takiej rakiety w losowym miejscu może wyrządzić poważne szkody – i najprawdopodobniej właśnie z tym mieliśmy do czynienia w Przewodowie.
Czy to wszystko oznacza jednak zarazem, że tragedia w Przewodowie ujawniła jakieś istotne luki w polskim systemie obrony – zaś w szczególności w polskim systemie obrony przeciwlotniczej?
Otóż – choć początkowo może to zabrzmieć konsternująco – raczej nie. I to mimo tego, że we wtorkowe popołudnie nad terytorium Polski zdołał wlecieć i uderzyć w cywilne zabudowania należący do innego państwa pocisk.
Tak, polski system obrony przeciwlotniczej i antyrakietowej wciąż pozostawia wiele do życzenia – przy czym znajduje się w trakcie bardzo daleko idącej modernizacji, która ma się zakończyć za 13 lat, dopiero w 2035 roku.
Niemniej polska armia dysponuje środkami, które pozwoliłyby zestrzelić nawet „zbłąkany” ukraiński pocisk przeciwlotniczy, nie mówiąc już o ewentualnym zestrzeleniu poruszającego się ze znacznie mniejszą prędkością pocisku manewrującego. Część takich środków dostarczyli nam również po wybuchu wojny w Ukrainie sojusznicy.
Rzecz jednak w tym, że zarówno w Przewodowie, jak i w otoczeniu tej miejscowości nie ma obiektów, które wymagałyby stałej ochrony przeciwlotniczej i antyrakietowej – czyli zarazem takich, które mogłyby być celami zamierzonego ataku rakietowego. Choć suszarnia zboża w Przewodowie stała się miejscem tragedii na skutek nieintencjonalnego uderzenia ukraińskiego pocisku przeciwlotniczego, nie byłby to cel brany pod uwagę przy planowaniu jakiegokolwiek ataku rakietowego z użyciem pocisków manewrujących. Innymi słowy – na ten obiekt pocisk rakietowy mógł spaść jedynie na skutek nieszczęśliwego wypadku.
No dobrze - zapyta tu zapewne ktoś – to może systemy obrony przeciwlotniczej powinny nas chronić również przed podobnymi nieszczęśliwymi wypadkami? Otóż problem w tym, że żeby było to możliwe, musielibyśmy wydawać na samą obronę przeciwlotniczą wielokrotności kwot wydawanych obecnie na całą polską armię.
„Żadna armia nie dysponuje systemem obrony powietrznej, który chroni terytorium całego kraju. Atak rakietowy charakteryzuje się punktowym uderzeniem w wybrany cel, a nie niszczeniem wielu celów na dużych obszarach. Zadaniem systemów jest m.in. obrona infrastruktury krytycznej" - poinformowało w środę na Twitterze bardzo lakonicznie Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych.
Ale ten komunikat nie jest żadnym nawijaniem makaronu na uszy. Systemy obrony przeciwlotniczej nawet w państwach zaangażowanych bezpośrednio w konflikty zbrojne rzeczywiście zawsze konstruowane są „wybiórczo”. Obejmują przede wszystkim te obiekty, miejsca i obszary, które realnie mogą być wartościowymi celami ataków powietrznych i rakietowych, służą też ochronie własnych baz i zgrupowań wojskowych i obiektów kluczowych dla funkcjonowania państwa.
Natomiast nie – niemal nigdy nie obejmują całej długości granicy państwowej. Obronę przeciwlotniczą i antyrakietową rozmieszcza się tam, gdzie naprawdę może dojść do intencjonalnego ataku powietrznego czy rakietowego.
Konstrukcja współczesnego systemu obrony przeciwlotniczej ma przy tym zawsze warstwową strukturę i tak zwane piętra. Najniżej znajdują się zestawy MANPAD-S i ich montowane na lekkich pojazdach odpowiedniki z kategorii broni przeciwlotniczej bardzo krótkiego zasięgu, następnie mamy zestawy krótkiego, średniego i wreszcie dalekiego zasięgu.
Wszystkie razem mają się nawzajem uzupełniać i uszczelniać, tworząc możliwie kompleksowy system obronny – przeznaczony jednak zawsze do ochrony wybranych obszarów, obiektów i miejsc.
Od początku wojny w Ukrainie wzmocniono bardzo znacząco obronę przeciwlotniczą wielu obiektów wzdłuż południowo-wschodniej granicy Polski. Posłużyły do tego zarówno polskie baterie obrony przeciwlotniczej, jak i środki relokowane na wschodnią flankę NATO przez inne kraje Sojuszu – jak na przykład brytyjski zaawansowany system obrony przeciwlotniczej Sky Sabre. Zdecydowanie nie oznaczało to jednak wzmocnienia obrony przeciwlotniczej wzdłuż całej linii granicy.
Szczególnie intensywnie chronione są miejsca takie jak lotnisko Jasionka w Rzeszowie wraz z całym mocno już rozbudowanym otoczeniem – czyli obiekty służące do transportu, rozładunku i magazynowania uzbrojenia, amunicji i sprzętu dostarczanego przez kraje NATO.
Możemy spodziewać się, że dotyczy to również linii i terminali kolejowych na polsko-ukraińskich szlakach, a nawet niektórych obiektów infrastruktury drogowej na trasach wiodących w kierunku granicy, nie mówiąc już o wojskowych bazach – także tymczasowych – w południowo-wschodniej Polsce czy ważniejszych zakładach zbrojeniowych w tej części kraju. Choć może to zabrzmieć brutalnie, lokalnych suszarni zbóż nijak nie znajdziemy jednak na listach takich obiektów.
Przy tym wszystkim pewne natomiast jest jeszcze jedno. Żaden pocisk nie spadłby na polski Przewodów, gdyby nie nastąpił rosyjski zmasowany atak rakietowy na miasta i infrastrukturę energetyczną Ukrainy. Dwóch polskich obywateli zginęło na skutek ubocznych skutków ukraińskiej – całkowicie uzasadnionej i w pełni zgodnej z konwencjami międzynarodowymi - obrony przed tym terrorystycznym i wymierzonym w cywili atakiem.
Odpowiedzialność za śmierć dwóch Polaków w Przewodowie ponosi wyłącznie Rosja.
Świat
Władza
Joe Biden
Andrzej Duda
Mateusz Morawiecki
Wołodymyr Zełenski
NATO
przewodów
Rosja
Ukraina
wojna w Ukrainie
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Komentarze