0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Paweł ŚredzińskiFot. Paweł Średzińsk...

Jeszcze w latach 90. widok rycyków nad Narwią, na wysokości Bokin i Łupianki Starej, nie był czymś wyjątkowym. Krajobraz pól w wielu miejscach Polski przypominał mozaikę różnych upraw, a śródpolne zakrzaczenia i miedze nie były czymś wyjątkowym. Ten świat można uznać już za zaginiony, a zdaniem ekspertów sytuacja jest bardzo trudna. Sięgające po horyzont uprawy kukurydzy i rzepaku, chemizacja rolnictwa, uprzemysłowienie hodowli zwierząt i zabranie ich z ekstensywnie użytkowanych pastwisk mają katastrofalne skutki dla wielu organizmów, które przez kilka wieków bytowały na terenach wiejskich. Także dla ptaków.

Straciliśmy miliony skowronków!

Tomasz Chodkiewicz, ornitolog, lider zespołu Monitoringu Ptaków Polski z Ogólnopolskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków oraz Muzeum i Instytutu Zoologii PAN, członek Państwowej Rady Ochrony Przyrody nie ma wątpliwości: „Wśród ptaków krajobrazu rolniczego odnotowujemy duże spadki liczebności populacji. Widzimy to na podstawie danych Monitoringu Pospolitych Ptaków Lęgowych (MPPL) zbieranych od roku 2000. Obliczany przez nas wskaźnik liczebności 22 gatunków ptaków krajobrazu rolniczego od początku badań zmniejszył się o 21 proc.

Największe negatywne zmiany odnotowujemy od roku 2010. Jeżeli spojrzymy na poszczególne gatunki, to sytuacja niektórych z nich zmieniła się dramatycznie. Pliszka żółta, gatunek związany ściśle z uprawami zbóż, przez ostatnie 20 lat zmniejszył o połowę wielkość swojej populacji lęgowej! Trznadel, kolejny pospolity ptak tych siedlisk zmniejszył liczebność o 25 proc., ortolan aż o 70 proc. Najliczniejszy gatunek ptaka w Polsce, skowronek, również zmniejsza swoją liczebność. Populacja szacowana na około 11-13 milionów par w latach 2008-2012, od tego czasu zmniejszyła się o 25 procent. A to oznacza, że z polskich pól zniknęło około 3 milionów par!”.

Chodkiewicz wylicza ogólne przyczyny tego dynamicznego wymierania ptaków. Przypomina, że w okresie wychowywania piskląt praktycznie wszystkie ptaki w krajobrazie rolniczym zależą od owadów. „Biomasa owadów znika na naszych oczach w rezultacie stosowania środków chemicznych” – wyjaśnia. – Podobnie jest z zanikaniem siedlisk, co ma związek z intensyfikacją upraw, ich wielkoobszarowością. Likwiduje się miedze, zakrzaczenia i zadrzewienia. Wiele ptaków lubi taką krajobrazową mozaikę, a ona znika. Wchodzą uprawy kukurydzy, które są gatunkową pustynią, jeżeli chodzi o bioróżnorodność”.

Znikają przepiórki, kuropatwy i gawrony

Ptakiem, który nam znika z pól jest też przepiórka. Dane wskazują, że populacja lęgowa tego gatunku od roku 2000 odnotowała dramatyczny spadek aż o 80 proc. Przy czym tu należy uwzględnić nie tylko sytuację w Polsce, ale również to, co dzieje się w czasie wędrówek podejmowanych przez przepiórkę poza granice naszego kraju. Przyjmuje się, że dodatkowym czynnikiem są polowania na przepiórki w krajach, gdzie nie jest chroniona i na jej zimowiskach.

Spadki odnotowuje również osiadła w Polsce kuropatwa. W niektórych regionach Polski stała się dużą rzadkością. Wciąż jest na liście gatunków łownych, chociaż nie wyrządza żadnych szkód i nie ma innego uzasadnienia polowań na ten gatunek niż tradycja łowiecka. Chodkiewicz dodaje: „Z mojego punktu widzenia polowanie na ten gatunek to dodatkowy czynnik śmiertelności, który można łatwo wyeliminować, wprowadzając zakaz polowań na kuropatwy”.

Ornitolog dodaje, że gatunki wybitnie związane z krajobrazem rolniczym mają najtrudniej. Te które są dwuśrodowiskowymi, jak myszołowy, wciąż sobie radzą. Tymczasem błotniak łąkowy, ptak zależny od terenów rolnych, obecnie nie poradziłby sobie bez interwencji ze strony ludzi. Obecnie jest prowadzony projekt, w ramach którego ornitolodzy wyszukują gniazda błotniaków, następnie kontaktują się z rolnikami z wnioskiem o wygrodzenie miejsca, gdzie znajdują się ich miejsca lęgowe. Zdaniem Chodkiewicza, rolnicy reagują pozytywnie i zgadzają się na wyłączenie niewielkiego skrawka upraw, aby ochronić lęgi zagrożonego gatunku.

Niestety, jak zauważa ornitolog, ptaki wciąż cierpią z powodu zmian w rolnictwie.

„Jeszcze kilkanaście lat temu bydło było karmione głównie trawą z użytków zielonych, częściej też przebywało na pastwiskach. To tworzyło siedliska dla ptaków. Teraz wielu rolników trzyma krowy cały rok w oborach, a ich główną paszą jest kukurydza. Wielkość upraw kukurydzy w Polsce z roku na rok się zwiększa, tereny te są miejscami pozbawionym życia, ptaki praktycznie nie korzystają z tych miejsc” – wyjaśnia Chodkiewicz.

„Z kolei rzepak jest tak często opryskiwany, że dla niektórych gatunków ptaków staje się pułapką ekologiczną. Próbują one założyć w rzepakowych uprawach gniazda, ale opryski na takich polach są prowadzone co kilka dni i ptaki nie są w stanie w takim miejscu funkcjonować”.

Te niekorzystne zmiany przełożyły się też na liczebność gawronów (na zdjęciu o góry). Wydawałoby się, że ten gatunek jakoś sobie poradzi. Pełni zresztą ważną rolę z punktu widzenia rolników. Znaczący udział w jego diecie mają larwy owadów uznawanych w rolnictwie za szkodliwe. Jednak spadki liczebności gawrona w krajobrazie rolniczym są olbrzymie – sięgają 50 procent. W rezultacie został on zakwalifikowany jako gatunek zagrożony w Polsce. Co więcej, nie jest to tylko problem naszego kraju. W całej Unii Europejskiej gawron został wciągnięty również na listę zagrożonych gatunków.

Przeczytaj także:

Winna polityka rolna UE?

Czy zatem jest jakiś sposób na wyjście z tego kryzysu? W opinii ornitologa recepta jest już wystawiona, ale czy zostanie zrealizowana, to już znacznie trudniej przewidzieć. Chodkiewicz dodaje, że intensyfikacja rolnictwa na przestrzeni ostatnich 40 lat była głównym motorem spadku liczebności ptaków w Europie:

„Badaliśmy wspólny wpływ czterech czynników na zmiany liczebności ptaków: urbanizacji, zmian klimatu, zmiany w lesistości i właśnie intensyfikacji rolnictwa. Ten ostatni czynnik miał największy negatywny wpływ na populacje ptaków. W dużej mierze jest to związane ze Wspólną Polityką Rolną Unii Europejskiej, w której duże środki finansowe zostały skierowane na intensyfikację rolnictwa. Do dziś wszystkie próby zazielenienia gospodarki rolnej w UE kończą się fiaskiem. Potrzebujemy reform, potrzebujemy więcej obszarów o mniejszej skali użytkowania, wsparcia dla rolników ekstensywnie użytkujących swoje grunty.

Problemem są też pestycydy. Istotnie redukują biomasę owadów, a wiele ptaków zależy od ich dostępności. Do tego nakładają się zmiany w użytkowaniu łąk, odejście od wypasu, zakładanie upraw kukurydzy nawet w dolinach rzek oraz susze, co sprawia, że produktywność dzikich ptaków związanych z mokradłami na okresowo zalewanych łąkach jest niższa.

Choć świat ptaków wkroczył w ciężkie czasy, to ich los jest w naszych rękach”- przekonuje Chodkiewicz.

Pionierzy Zielonego Ładu

Ornitologiem, a jednocześnie rolnikiem, którego rodzina zajmuje się działalnością rolniczą, jest Patryk Kokociński. Jego gospodarstwo należy zaliczyć do średnich, o powierzchni powyżej 100 hektarów. Jest zlokalizowane w tradycyjnie rolniczym regionie, Wielkopolsce.

Kokociński studiował biologię, bo w rodzinnym gospodarstwie rolników z wyższym wykształceniem rolniczym jest już trzech, więc pomyślał, że czwarty nie jest potrzebny i wybrał inny kierunek. Swoją wiedzę wykorzystuje teraz jako rolnik.

Zapytany o zmiany w polskim rolnictwie, rolnik-ornitolog mówi: „Punktem zwrotnym było wstąpienie Polski do UE. To wtedy moim zdaniem nastąpiły największe zmiany. 20 lat temu, kiedy wchodziliśmy do UE, mieliśmy rolnictwo rozdrobnione, zróżnicowane. Gdzieś tam na zachodzie Europy z nas się podśmiechiwano, że jesteśmy zaściankiem, bo tak to wtedy wyglądało z tamtej perspektywy. Dominowały gospodarstwa, gdzie były przysłowiowe dwie krowy, sześć świń i kilka kur, i bardzo zróżnicowana struktura upraw.

Od chwili wejścia do UE walczono z tym modelem. W rezultacie unijnego wsparcia uprawy w Polsce zostały ujednolicone. I teraz mamy rzeczywiście swoisty paradoks. Teraz, kiedy osiągnęliśmy naprawdę wysoki poziom, a polskie rolnictwo przewyższa w wielu aspektach rolnictwo Europy Zachodniej pod względem wydajności i efektywności, mówi się nam, że może lepszy był ten poprzedni model, który mieliśmy, kiedy wchodziliśmy do UE. Myślę, że stąd się bierze duży sprzeciw rolników wobec proponowanych zmian w ramach Zielonego Ładu. Zmiany są dobre, ale znów krótkowzroczne. Podobnie jak 20 lat temu, te najnowsze też nie rozwiążą problemów”.

Kokociński dodaje: „Obracam się w gronie średnich gospodarstw rolnych. Sprzeciw wobec Zielonego Ładu wśród rolników jest duży, może nie do końca dla mnie zrozumiały, bo my rozwiązania związane z Zielonym Ładem u nas w gospodarstwie zaczęliśmy wdrażać 10 lat temu, kiedy nikt nie znał jeszcze ekoschematów.

Robiliśmy to nie dlatego, że ktoś nam kazał czy płacił, ale dostrzegliśmy w nich wymierne korzyści dla gospodarstwa.

Być może sprzeciw byłby mniejszy, gdyby Zielony Ład trafił na lepszy grunt. Tymczasem mamy duży problem związany z importem towarów spoza UE, a na dokładkę dorzucono kwestię nowych unijnych nakazów dla rolników. W takim klimacie reforma nie może się udać”.

Zepsuty system dopłat

To dlatego często kwestionowany przez rolników nakaz ugorowania ziemi, rolnik i ornitolog z Wielkopolski uznają za nietrafiony i wprowadzony w niewłaściwym czasie. Kokociński dość surowo ocenia też system unijnych dopłat:

„Uważam, że system dopłat zepsuł cały sektor firm obsługujących rolnictwo. Bo jeśli pojawia się informacja o nowych dopłatach, na przykład o programie silos plus, czyli państwowych dopłatach do budowy silosów, to w ciągu kilku dni ceny w firmach oferujących silosy rosną dwu i trzykrotnie. Pokazuje to, że pieniądze nie trafiają do rolnika, tylko do firm obsługujących rolnictwo. System dopłat jest zepsuty. Moim zdaniem lepiej płacić dobrze za produkt rolnikom, niż przekazywać te dopłaty”.

Kokociński ostrzega, że przywykliśmy patrzeć na rolnictwo jak na coś prostego. Tymczasem poszczególne wyspecjalizowane gałęzie rolnictwa są tak od siebie różne, że bardzo trudno znaleźć jedno rozwiązanie do wdrożenia przez wszystkich.

„Bo jeśli weźmiemy takiego człowieka, który uprawia warzywa, dajmy na to marchewkę, to on nie jest w stanie wdrożyć żadnego z ekoschematów, nawet jeśli by chciał. Bo ekoschematy produkują taki rodzaj gleby, który do uprawy marchewki czy pietruszki się nie nadaje” – argumentuje rolnik z Wielkopolski.

„To wszystko jest bardzo złożone. Zmieniać rolnictwo odgórnymi nakazami dla wszystkich rolników, to mrzonka. W naszym gospodarstwie wdrażamy praktyki związane z uprawą uproszczoną, ochroną materii organicznej. Mamy gleby z retencją wody, ze strefami buforowymi, i sami widzimy, że to działa. Mamy już wdrożone aż 32 praktyki, ale inne gospodarstwa z różnych przyczyn będą mogły wdrożyć tylko jedno lub dwa rozwiązania. Z powodu ukształtowania terenu, struktury własności cieków. Przykładanie tej samej miary do wszystkich nie jest właściwą drogą”.

Mój rozmówca upatruje nadzieję w tym, że mamy wciąż wiele gruntów w Polsce, w których zarządcą jest Krajowy Ośrodek Wsparcia Rolnictwa (KOWR), a które stanowią własność Skarbu Państwa. „Bardzo często są to ogromne połacie łąk w dolinach rzecznych i dziwię się, dlaczego to tam nie wprowadzamy tych wszystkich ekoschematów i KOWR nie zobowiązuje do tego dzierżawców. Niestety, zbyt często na takich gruntach dzierżawcy działają na zasadzie gospodarki bandyckiej, żeby wydoić glebę, bo nie należy do nich. To trzeba pilnie zmienić”.

Dziadek wspomina kuliki i rycyki

Zmiany są potrzebne, o czym przekonują Kokocińskiego obserwacje ptaków w krajobrazie rolnym. „Mamy ujednolicanie gruntów, pojawiają się duże połacie upraw, w których nie ma żadnych obszarów nieprodukcyjnych – zadrzewień, cieków śródpolnych, tych wszystkich przestrzeni, które sprawiają, że polski krajobraz jest bioróżnorodny, jest więcej siedlisk. W zamian mamy dziś sięgające po horyzont monokultury kukurydzy czy rzepaku. Ubożenie gatunkowe w takim układzie będzie postępowało bardzo szybko.

Wielkopolska jest tutaj najlepszym przykładem. My musimy dziś jeździć na Podlasie, żeby zobaczyć krajobraz, który widzieliśmy u siebie jeszcze 20 lat temu. Staramy się zmieniać nastawienie [na monokultury] w środowisku rolniczym, pokazując nasze gospodarstwo i wdrażane w nim rozwiązania, ale nie jest to takie łatwe”.

„W domu mam 90-letniego dziadka” – dodaje Patryk Kokociński – „który jest wrażliwy na przyrodę. Kiedy opowiada mi, jakie gatunki były tutaj na łąkach, to włos na głowie się jeży, do czego my doprowadziliśmy. Dziadek pamięta, że kuliki i rycyki były wszędzie. Te rude wysokie – rycyki i te szare z dużym dziobem – kuliki były pospolite – tak to wyglądało z perspektywy dziadka. A teraz musimy ratować te gatunki w kilku ostatnich kluczowych ostojach w Polsce. Także czajki były wszechobecne. Dziś jest zupełnie inaczej”.

Mężczyzna idzie ścieżką w polu kukurydzy.
Labirynt na polu kukurydzy w Kobierzycach, 21.09.2014 r. Fot. Mieczysław Michalak / Agencja Wyborcza.pl

Dopłaty do tworzenia dóbr publicznych

Z opinią, że polityka rolna UE nie jest idealna i wciąż jest w niej sporo do poprawy, zgadza się Aleksandra Pępkowska-Król, koordynatorka do spraw rolnictwa w Ogólnopolskim Towarzystwie Ochrony Ptaków. Na początku zaznacza: „W ramach programu rozwoju obszarów wiejskich wspólnej polityki rolnej, polscy rolnicy i rolniczki mogą ubiegać się o dofinansowanie ekstensywnego użytkowania półnaturalnych łąk, stanowiących ważne siedliska ptaków. Ptaki krajobrazu rolniczego, w tym siewki, uzależnione od ekstensywnie użytkowanych łąk i pastwisk, są niezwykle wrażliwe na zachodzące w rolnictwie zmiany, a ich populacje notują największe spadki liczebności.

W całym programie wspiera się ekstensywne użytkowanie około 600 tysięcy hektarów łąk i torfowisk. To sporo, ale program ma też swoje wady i nie zawsze jest prawidłowo wdrażany. Przez co może przyczyniać się do szkód w siedliskach, które ma chronić. Niewysokie płatności i rozbudowana biurokracja nie zachęcają rolników do masowego przystępowania do tego programu.

Alternatywami są albo „porzucenie” gruntów i zaprzestanie ich użytkowania, przez co zarastają i przestają być odpowiednie dla występujących na nich gatunków ptaków, albo też intensyfikacja, w tym zaorywanie i przeznaczenie łąk pod uprawy kukurydzy, choć w przypadku niektórych łąk jest to zakazane. Nie znamy skali tego zjawiska, bo nie jest to badane. Natomiast jest to już bardzo widoczne”.

Aleksandra Pępkowska-Król dodaje, że obserwuje przypadki zaorywania cennych przyrodniczo łąk, w tym na obszarach Natura 2000, gdzie są one pod ochroną, co jej zdaniem niestety świadczy, że polityka rolna nie działa do końca dobrze. „To nie wynika z jakiegoś szczególnego uporu rolników, ale bardziej z tego, że nie są efektywnie informowani o prośrodowiskowych praktykach”.

Jak mówi ekspertka, każde duże gospodarstwo rolne regularnie odwiedzają przedstawiciele dużych firm, które trudnią się sprzedażą pestycydów, nawozów czy nasion, a ich właściciele mają wiedzę i doradztwo w tym zakresie. Brakuje za to informacji o praktykach i rozwiązaniach przyjaznych przyrodzie. „Jeśli rolnicy sami nie wezmą udziału w szkoleniach, których jest niestety niewiele, to nikt do nich nie przyjedzie, żeby zachęcić do podjęcia stosownych działań”.

Często brak wdrażania rozwiązań przyjaznych przyrodzie opiera się na czystej kalkulacji. Bardziej opłaca się mieć pole z kukurydzą, niż ekstensywnie użytkowaną łąkę. Pępkowska-Król: „W Polsce i większości krajów UE Wspólna Polityka Rolna działa tak, że nagradzamy rolników za utracone korzyści. Oblicza się, ile rolnik i rolniczka traci, jeśli użytkuje łąkę ekstensywnie w porównaniu do sytuacji, gdyby łąkę użytkowano intensywnie, i tę różnicę się wypłaca. To nie zawsze wystarcza”.

Dlatego zdaniem ekspertki UE powinna przy kalkulacji dopłat uwzględniać wartość dóbr publicznych, które dana praktyka rolnicza nam wszystkim dostarcza. Takim dobrem niewątpliwie jest różnorodność biologiczna i gatunki, które są wspierane poprzez mniej dochodową działalność.

Ten postulat wybrzmiewa od dawna w środowisku przyrodników. „Mocno podkreślamy, żeby rolnicy byli za taką działalność wynagradzani, żeby opłacało się im to robić. Jednocześnie warto zaznaczyć, że wdrażanie wielu rozwiązań opartych na przyrodzie wiąże się z wymiernymi korzyściami dla rolnictwa. Ale o tym niestety za mało się informuje i rolnicy takie działania, jak zatrzymywanie wody na łąkach, widzą raczej jako problem” – mówi koordynatorka z OTOP.

Źle zaprojektowane ekoschematy

Ekspertka jest zdania, że reforma polityki rolnej była krokiem w dobrą stronę. Wprowadzając nowe narzędzie, jakim są ekoschematy, dała rolnikom możliwość zyskiwania dodatkowych dopłat za działania prośrodowiskowe. „Jednak w przypadku Polski ekoschematy nie zostały dobrze zaprojektowane” – twierdzi Pępkowska-Król.

Podaje przykład ekoschematu obszarowego, dzięki któremu producenci rolni mogą zyskiwać, wysiewając dwa gatunki roślin miododajnych. „Założono, że w ten sposób będzie wspierana różnorodność biologiczna w krajobrazie rolniczym. Ale trzeba zaznaczyć, że ten ekoschemat został tak zaprojektowany, że wspiera przede wszystkim pszczołę miodną, a tylko w znikomym stopniu dzikie owady zapylające. Tu warto dodać, że jeśli chodzi o pszczołę miodną, to w Polsce, mamy zjawisko „przepszczolenia”. Są rejony, gdzie liczba pszczół znacznie przewyższa ilość dostępnego pożytku, na przykład w Małopolsce, gdzie mieszkam. Sama pszczoła miodna, jeśli jest jej dużo, staje się konkurencją dla dzikich owadów zapylających, takich jak dzikie pszczoły, bzygi, motyle, chrząszcze i muchy. To nie jest korzystne dla samego rolnictwa, bo dzikie owady, jeśli występują w dużym zróżnicowaniu, są dużo bardziej efektywnymi zapylaczami”.

Ciekawym rozwiązaniem jest zdaniem ekspertki ekoschemat retencyjny, zachęcający rolników do zatrzymywania wody na powierzchni trwałych użytków zielonych. To jedyny w Polsce ekoschemat, za który wynagrodzenie wypłacane jest po uzyskaniu konkretnego rezultatu – jeśli na łące w odpowiednim okresie, woda stagnuje (jest w zastoju) przez minimum 12 następujących po sobie dni.

„Niestety, ten ekoschemat ma swoje wady. Dotyczy tylko użytków zielonych, na których jednocześnie wdrażane są działania rolno-środowiskowo-klimatyczne lub znajdują się w obrębie gospodarstw ekologicznych. Został on zatem bardzo mocno ograniczony. Kolejną wadą jest bardzo niska płatność – poniżej 300 złotych do hektara, przez co nie zachęca do tego, żeby rolnicy aktywnie wodę u siebie zatrzymywali, między innymi blokując rowy melioracyjne, co wymaga pewnego wysiłku” – mówi Pępkowska-Król.

Produktywne miedze i ugory

Wiele emocji wzbudzał ostatnio obowiązek pozostawiania obszarów nieprodukcyjnych w obrębie gruntów ornych, których powinno być – w zależności od specyfiki gospodarstwa – 4 proc. lub 3 proc. Do nich zaliczamy rowy, zadrzewienia, zakrzaczenia czy oczka wodne. Jeśli w obrębie pól uprawnych w danym gospodarstwie takie elementy zajmują poniżej 4 proc. lub 3 proc. powierzchni, to gospodarstwo może wypełnić tę normę w postaci ugorów.

Ważne jest to, że w Polsce ten obowiązek miał dotyczyć tylko tych gospodarstw, których powierzchnia przekracza 10 hektarów. Ekspertka z Ogólnopolskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków zaznacza, że niemal trzy czwarte polskich gospodarstw ma do 10 ha, czyli ta norma dotyczy trochę powyżej 25 proc. polskich gospodarstw, które najczęściej mają charakter przemysłowy, prowadzą produkcję na wielką skalę. Ostatecznie Komisja Europejska zapowiedziała zawieszenie tego obowiązku, uginając się przed postulatami protestujących rolników.

Aleksandra Pępkowska-Król dodaje, że wypełnianie norm dobrej kultury rolnej jest obowiązkowe tylko dla rolników pobierających dopłaty rolne. I chociaż są one wspólne dla wszystkich krajów członkowskich, to każdy z nich realizuje je indywidualnie. Przykładem jest właśnie wyłączenie w Polsce gospodarstw o powierzchni do 10 ha ze stosowania normy dotyczącej minimalnego odsetka obszarów nieprodukcyjnych.

„Przez intensyfikację rolnictwa, doprowadziliśmy do tego, że takich obszarów w obrębie gospodarstw rolnych nie ma albo jest ich niewiele” – kontynuuje ekspertka. – „Środowiskowe organizacje pozarządowe z całej Unii Europejskiej zabiegały o to, aby ta norma realizowana była na naprawdę wysokim poziomie. Nauka dostarcza danych, zgodnie z którymi takich obszarów w obrębie gospodarstwach rolnych powinno być nawet 10 proc., jeśli chcielibyśmy odbudować różnorodność biologiczną w krajobrazie rolniczym.

Z tych 10 proc. zostało najpierw cztery, a teraz nie ma nawet i tego. Choć zadrzewienia śródpolne czy miedze nazywane są obszarami nieprodukcyjnymi, odgrywają one kluczową rolę dla wielu gatunków roślin, bezkręgowców czy ptaków. I nie chodzi o to, by zaszkodzić gospodarstwom rolnym. Wręcz przeciwnie. To właśnie bogactwo przyrody gwarantuje stabilność produkcji rolnej.

Ponad 80 proc. europejskich upraw korzysta, przynajmniej częściowo, z zapylania przez owady, które giną na naszych oczach.

W 2005 roku około 10 proc. całkowitej wartości ekonomicznej europejskiej produkcji rolnej przeznaczonej na żywność dla ludzi, o wartości 22 miliardów euro, zależało od zapylania przez owady.

Bezkręgowce i ptaki to także sprzymierzeńcy rolników w walce z niepożądanymi organizmami. W Izraelu dzięki szeroko zakrojonemu programowi wsparcia płomykówki udało się zredukować ilość zużywanych rodentycydów o 80 proc.. Dlatego musimy zmienić nasze podejście”.

Pestycydy we włosach

Problemem są też pestycydy. „Badania naukowe z 2019 roku wskazują, że pestycydami skażonych jest ponad 80 proc. gleb w Europie” – podkreśla Pępkowska-Król. – „Mamy wiele dowodów na to, że chemiczne środki ochrony roślin są źródłem problemów, prowadzących do niszczenia ekosystemów gleb. Tymczasem organizmy je zasiedlające mają kluczowe znaczenie dla poprawy żyzności, retencji czy zapobiegania rozprzestrzenianiu się niektórych chorób, a w konsekwencji także plonów”.

W myśl Zielonego Ładu i strategii „Od pola do stołu”, UE chciała wprowadzić regulacje dotyczące redukcji ilości wykorzystywanych syntetycznych pestycydów. Do 2030 roku ich zużycie miało spaść o 50 proc., a sama redukcja miała dotyczyć nie tylko rolnictwa, ale również leśnictwa i obszarów miast, gdzie również wykorzystywane są te substancje.

„Ta propozycja jednak upadła. Przestano nad nią pracować, bo nie było na nią politycznej zgody. A temat jest bardzo ważny również dla samych konsumentów. Nie wiemy, jak dużo pestycydów zjadamy. Nie kontroluje się przecież każdej próbki żywności” – komentuje ekspertka.

W 2022 roku z inicjatywy ruchu społecznego Good Food Good Farming przebadano na obecność pestycydów kilkaset próbek ludzkich włosów. Okazało się, że u niemal 1/3 badanych odnaleziono szkodzące zdrowiu substancje.

Ekspertka do spraw rolnictwa z Ogólnopolskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków nie ukrywa, że bez udziału rolników nie da się skutecznie wprowadzić zmian przyjaznych przyrodzie. Jeśli chcemy przeciwdziałać kryzysowi klimatycznemu i bioróżnorodności, nie można pominąć tej grupy.

„Organizacje takie jak OTOP współpracują z rolnikami, ale potrzebne są znacznie szersze kampanie. Tego się nie uda przeprowadzić bez zaangażowania instytucji państwowych” – zaznacza. –„Krótkoterminowo uprawa każdego hektara jest korzystna i rolnikom trudno jest z tego zrezygnować. Jednak w dłuższej perspektywie ten system się zawali. Bez ochrony przyrody i przy postępującej intensyfikacji rolnictwa, bezpieczeństwo żywnościowe będzie zagrożone”.

;

Udostępnij:

Paweł Średziński

Publicysta, dziennikarz, autor książek poświęconych ludziom i przyrodzie: „Syria. Przewodnik po kraju, którego nie ma”, „Łoś. Opowieści o gapiszonach z krainy Biebrzy”, „Puszcza Knyszyńska. Opowieści o lesunach, zwierzętach i królewskim lesie, a także o tajemnicach w głębi lasu skrywanych” i „Rzeki. Opowieści z Mezopotamii, krainy między Biebrzą i Narwią leżącej”.

Komentarze