0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Nikita BORISSOV / AFPNikita BORISSOV / AF...

Nastąpiło jednak zderzenie z rzeczywistością: Zełenski nie chce po prostu się poddać Rosji na rozkaz Ameryki, a do tego Europa zaczęła bardzo poważnie mówić o strategicznej autonomii i wsparciu Ukrainy do ostatecznego zwycięstwa. Doprowadziło to wreszcie do bezprecedensowej kłótni w Białym Domu w trakcie konferencji prasowej między Zełenskim, Trumpem, Vance’em i Rubio.

W tym tekście chciałem wyjaśnić, dlaczego Trump i Putin niechcący wyjawili nam w trakcie ostatnich tygodni dwie ważne rzeczy. Po pierwsze, od momentu, kiedy Rosja zaczęła pełnoskalową inwazję na Ukrainę, komentatorzy ostro spierają się, o co właściwie chodzi Putinowi. Putin ostatnio się zdradził: przy obecnej sytuacji na froncie chce kontynuować konflikt zbrojny i jakiekolwiek zawieszenie broni mogłoby być początkiem końca wojny tylko wtedy, kiedy Ukraina gotowa by była skapitulować.

Po drugiej stronie gry Trump kompletnie nie ma planu na trwały pokój. Chce szybko osiągnąć jakieś zawieszenie broni, ale nie ma żadnego pomysłu na to, jak zagwarantować, że Rosja nie wznowi konfliktu.

Przeczytaj także:

Nostalgia za Zimną Wojną

Zacznijmy od Rosji. Trump w pierwszym odruchu próbował dogadać się ponad głowami Europy i Ukrainy, co Rosja przyjęła z widocznym entuzjazmem. W tym podejściu Moskwy wyraźnie widać „deficyt godności” i tęsknotę za czasami Zimnej Wojny. Ameryka może i była wtedy śmiertelnym wrogiem, ale zarazem przyjacielem: „rozumiała”, że Rosja jest wielkim mocarstwem, z którym należy kroić Europę bez oglądania się na opinię nic nieznaczących tubylców (w tym i mieszkańców Polski).

Nostalgia za Zimną Wojną nie powinna być dla Czytelników zaskoczeniem. Rosyjska propaganda była nią przesiąknięta od lutego 2022 roku, co widać na przykład w jej pragnieniu „świata wielobiegunowego” (czytaj: klasycznego koncertu mocarstw, gdzie Rosja oczywiście byłaby mocarstwem, a nie kolonią).

Podobnie hasła o „ekspansji NATO” jako zagrożeniu dla Rosji mają odebrać sprawczość krajom Europy Środkowo-Wschodniej i przedstawić je w roli biernych zabawek, które Ameryka ukradła Rosji.

Tak na marginesie, to niesamowite, że na taką imperialną propagandę dali się nabrać niektórzy przedstawiciele lewicy, jak na przykład Noam Chomsky.

Ostatnio Putin wyjawił też niechcący swoje bardziej konkretne plany, kiedy wściekle zareagował na propozycję, aby gwarantem zawieszenia broni był kontyngent składający się z kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy z Europy. Żeby to zrozumieć, musimy się cofnąć do Zimnej Wojny i Teorii Gier.

Berlin, Kuba, Wietnam, Afganistan

Dlaczego Związek Radziecki nigdy nie zajął Berlina Zachodniego? Z czysto wojskowego punktu widzenia byłoby to nadzwyczaj proste: w Berlinie Zachodnim stacjonowały trzy brygady (amerykańska, angielska i francuska), które w różnym momencie liczyły sobie od kilku do kilkunastu tysięcy żołnierzy – to kropla w morzu radzieckiego wojska. Na przykład w trakcie kryzysu berlińskiego w 1961 roku siły zachodnie stanowiły łącznie 12 tysięcy ludzi, w porównaniu do 20 radzieckich dywizji w samym NRD (czyli około 200 tysięcy żołnierzy – i nie liczymy tu innych sił Układu Warszawskiego).

W dodatku Berlin Zachodni był położony daleko od granicy z NATO, więc Rosjanie mogli go zwyczajnie odizolować małymi siłami i zagłodzić. W wypadku prawdziwej wojny nawet by nie spowolnił Armii Czerwonej. Ta zagadka staje się jeszcze ciekawsza, kiedy uświadomimy sobie, że chociaż garnizon Berlina Zachodniego był bez szans, miał się bronić do końca – dosyć bezduszny rozkaz jak na blok wojskowy, który stara się oszczędnie gospodarować krwią żołnierzy.

Czytelnicy domyślają się, że wszystko to miało związek ze wzajemnym odstraszaniem jądrowym. Dyskusje o nim zazwyczaj koncentrują się na samym aspekcie broni nuklearnej i doktryny jej użycia, w szczególności tzw. Wzajemnego Gwarantowanego Zniszczenia (akronim angielskiego wyrażenia układa się w słowo MAD, co oznacza „szalony” albo „wściekły, zdenerwowany”). To bardzo prosta gra, która wygląda następująco.

Państwo A(meryka) rozważa tzw. pierwsze uderzenie (ang. first strike), czyli niespodziewany atak jądrowy na Państwo Z(SRR). ZSRR w wypadku ataku Ameryki ma dwie opcje: pozwolić się zniszczyć bez odpowiedzi albo odpowiedzieć pięknym na nadobne i przeprowadzić tzw. atak odwetowy (ang. retaliatory strike).

Jeśli ZSRR wybiera pierwszą opcję (z góry się poddać), Ameryce opłaca się zaatakować. I na odwrót, jeśli ZSRR będzie się mścić, atak na ZSRR jest dla Ameryki zbyt kosztowny. Wniosek: aby uniknąć ataku, ZSRR powinien z góry zakomunikować, że jest „MAD”, szalony, i będzie się rewanżował – a jeszcze lepiej zorganizować swoją doktrynę, hierarchię dowodzenia i same siły zbrojne w taki sposób, aby było oczywiste, że taka zemsta jest wiarygodna i właściwie automatyczna.

Tak otrzymujemy równowagę, w której każde państwo grozi drugiemu zemstą za atak, i paradoksalnie... dzięki szaleństwu nigdy nie dochodzi do wojny.

„Si vis pacem, para bellum” na miarę epoki atomowej!

Bardzo często myślimy o odstraszaniu jądrowym przez pryzmat „inżynierii” MAD – na przykład jak stworzyć systemy wczesnego ostrzegania, które dadzą ofierze pierwszego uderzenia czas na uderzenie odwetowe. Do tego MAD wyjaśnia, dlaczego pomimo otwartej wrogości i paranoidalnej nieufności pomiędzy USA i ZSRR nigdy nie doszło do konwencjonalnej wojny na skalę I i II wojny światowej.

Doktryna nuklearna obu stron podkreślała, że podstawowym celem broni jądrowej jest właśnie „szalone” uderzenie odwetowe, natomiast w wypadku otwartej wojny między NATO i Układem Warszawskim podstawowym narzędziem konfliktu będą siły konwencjonalne. Stąd właśnie owe 20 radzieckich dywizji w NRD czy amerykański garnizon w RFN.

Zarazem obie strony zostawiały sobie furtkę na użycie broni nuklearnej w wypadku katastrofalnej porażki w walkach konwencjonalnych oraz zakładały, że druga strona prędzej czy później sama skorzysta z tej opcji, choćby pod postacią taktycznej broni jądrowej.

Pamiętajmy też o tej wzajemnej niechęci i paranoidalnej nieufności, do tego na wojnie zdarzają się wypadki, czy nieposłuszni i nadgorliwi oficerowie. Obie strony uważały (tu przykład raportu CIA z 1973 roku), że pełna wojna nuklearna jest wysoce prawdopodobnym następstwem otwartego konfliktu konwencjonalnego. Nawet gdyby zaczęło się od jednego atomowego pocisku taktycznego, logika eskalacji doprowadziłaby obie strony do końca. Lepiej więc takiej wojny od początku unikać.

W tych dyskusjach czasami zapominamy o drugiej stronie medalu. MAD pozwolił na coś, co można nazwać „podgryzaniem się”. USA i ZSRR miały silną motywację, aby uniknąć konfliktu. Zarazem jednak wiedziały, że druga strona ma dokładnie taką samą motywację, co daje spore pole do relatywnie agresywnych posunięć.

Żeby to zrozumieć, spójrzmy na dwa doskonałe przykłady: Wietnam i Afganistan.

ZSRR zapewnił Vietcongowi olbrzymie wsparcie materiałowe, w tym i nowoczesne systemy obrony przeciwlotniczej, przez które zginęło wielu amerykańskich pilotów. Amerykanie zemścili się dekadę później, dostarczając podobną broń afgańskim mudżahedinom, a symbolem tej wojny stała się wyrzutnia Stinger.

W czasach przed MAD mogłoby to doprowadzić do otwartej wojny, ale teraz taka wojna byłaby nie do pomyślenia. Trawestując scenę w szatni z „Misia”: „A co nam pan zrobi, zacznie wojnę nuklearną”?

Zwolennicy „świata wielobiegunowego” i sprzymierzeni z nimi realiści Mearsheimera lubią pisać o Zimnej Wojnie jako o prostym świecie dwóch supermocarstw, które nie ingerowały w swoje strefy wpływu. Ale ten świat to ułuda, w istocie Waszyngton i Moskwa stale się podgryzały i starały ocenić, ile jeszcze podgryzać się mogą, zanim druga strona w końcu nie wytrzyma.

W zasadzie tylko w Europie trwał względny pokój, natomiast Azja, Ameryka Południowa i Afryka stale były polem „wojen zastępczych” (zastępujących właśnie otwartą, pełnoskalową wojnę) i zmieniających się frontów Zimnej Wojny.

Naczelny przykład to Kryzys Kubański, w którym – o czym czasem zapominamy – Moskwa musiała wycofać swoją broń nuklearną z Kuby, ale mimo wszystko udało się jej przechwycić Kubę z samego serca strefy wpływów Waszyngtonu. W ciągu następnych dekad dwa mocarstwa wypracowały coś, co można nazwać „zestawem zasad dobrego wychowania i wyczucia granic podgryzania”, i dlatego wojny zastępcze trwały do samego końca istnienia ZSRR, ale nie doszło do powtórki z Kryzysu Kubańskiego.

Wróćmy do Berlina

Dlaczego więc ZSRR nigdy nie próbował podgryźć Ameryki w Berlinie Zachodnim (pomijając blokadę w 1948 roku)?

Wietnam był w zasadzie typową wojną kolonialną, w której Ameryka próbowała ingerować w politykę lokalnej społeczności wbrew jej woli. Do tego Vietcong prowadził wojnę partyzancką, z którą Waszyngton zwyczajnie nie potrafił sobie poradzić.

Z czasem wszystko to zaczęło demoralizować amerykańską opinię publiczną, szczególnie kiedy amerykańscy żołnierze coraz częściej wracali do kraju w trumnie, a tym bardziej, kiedy na jaw zaczęły wychodzić takie zbrodnie wojenne, jak Masakra w My Lai czy bombardowanie Kambodży.

W efekcie eskalacja – wojna z ZSRR za popieranie Vietcongu – była zwyczajnie niemożliwa politycznie, nawet w hipotetycznym świecie bez broni jądrowej. Przeciwnie, amerykańska opinia publiczna wymusiła na elicie politycznej de facto kapitulację. Dekadę później, dokładnie taka sama była reakcja radzieckiego społeczeństwa na interwencję w Afganistanie.

Atak na Berlin Zachodni miałby zupełnie inny charakter. Ameryka (i szerzej, kraje NATO) nie byłaby agresorem, ale obrońcą sojusznika. Przypomnijmy, że amerykańscy żołnierze mieli rozkaz bronić się do końca. Niemal z logicznej konieczności oznaczałoby to rannych i zabitych żołnierzy i mieszkańców Berlina, których zdjęcia szybko przedostałyby się do zachodnich mediów. Wietnam przeraził amerykańską opinię publiczną, bo zamieniał złotowłosych, naiwnych nastolatków z Minnesoty w zbrodniarzy wojennych – teraz byliby pełniącymi żołnierską służbę ofiarami podstępnych Rosjan.

Innymi słowy, strategia Zachodu wobec Berlina Zachodniego wyglądała następująco: atak Rosjan i związane z nimi ofiary zmobilizowałyby amerykańską opinię publiczną wokół Białego Domu i przeciw ZSRR. Waszyngton musiałby zareagować „kinetycznie”, co groziłoby eskalacją i potencjalnie wojną jądrową. Dla Moskwy ta gra nie była warta świeczki. W efekcie dostaliśmy MAD z jednym dodatkowym krokiem i swego rodzaju „odwrotny Wietnam”.

Ale jak to wszystko ma się do Ukrainy?

Kiedy Rosjanie 24 lutego 2022 roku zaczęli pełnoskalową inwazję Ukrainy, Kreml spodziewał się powtórki z 2014 roku, kiedy Ukraina pogrążona była w chaosie. Putin nie docenił wysiłku, jaki Ukraińcy włożyli we wzmacnianie swojej państwowości, nie wierzy też w ich sprawczość i tożsamość.

To drugie wyraził na przykład w wywiadzie z Tuckerem Carlsonem, kiedy otwarcie twierdził, jakoby Ukrainę wymyśliły Austro-Węgry (!), żeby skłócić Rosjan z „małymi Rosjanami”. Okazało się jednak, że Ukraińcy chcą i mogą się bronić, i tak zamiast szybkiej parady zwycięstwa Rosja zakopała się w kolejnej odsłonie Afganistanu.

Od tego czasu polityką Zachodu wobec Ukrainy zaczęła władać zimno-wojenna metoda „podgryzania”, ale z ważnym zastrzeżeniem. Z początku Zachód zakładał szybką porażkę Ukrainy, dlatego pomoc wojskowa była pomyślana dla przyszłej wojny partyzanckiej (w waszyngtońskiej nowomowie, „insurgency”) tak jak wcześniej w Wietnamie i Afganistanie.

Rosjanie ponieśli jednak tak spektakularną klęskę, że zamiast tego dostaliśmy regularną wojnę z prawdziwym frontem. Problem w tym, że ostatni raz supermocarstwo nuklearne (USA) znalazło się w takiej sytuacji w wojnie koreańskiej, jeszcze sprzed czasów MAD.

Zimna Wojna nie zostawiła wskazówek dla savoir-vivre podgryzania się w takiej sytuacji. W efekcie wytworzyła się delikatna „równowaga salami”, gdzie Zachód podgryzał coraz bardziej, ale nie za szybko, bo Putin stale machał nuklearną teczką. Możemy się kłócić, w jakim stopniu Zachód był zbyt zachowawczy, ale ta polityka oznaczała jednak, że Ukraina nie może przegrać, ale też nie potrafi wygrać.

Jak Kreml ocenia sytuację po trzech latach?

Kiedy piszę te słowa, oficjalnie trwają negocjacje między Moskwą i Waszyngtonem o charakterze (uff) negocjacji o zawieszeniu broni. Same te „negocjacje o negocjacjach”, kiedy Rosjanie wciąż bombarduję ukraińskie miasta, powinny skłonić nas do sceptycyzmu, ale tak jak pisałem, Putin niechcący się zdradził.

Ponieważ Trump nie dopuścił do tych rozmów Europy, ta zaczęła dyskutować o swoim własnym planie. Większość europejskich liderów zdaje się przy tym szczerze chcieć prawdziwego pokoju, który byłby w miarę korzystny dla Ukrainy. To zmusza ich do zmierzenia się z pytaniem – a co jeśli Putin potraktuje to zawieszenie broni jak wcześniej memorandum budapesztańskie i dwa porozumienia mińskie?

Ostatnio kilka krajów zaczęło zastanawiać się nad pomysłem wysłania do Ukrainy kontyngentu pokojowego. W tej chwili mówimy o garstce żołnierzy, na przykład parę dni temu brytyjski premier Keir Starmer wspomniał o dziesięciu tysiącach. Ta siła (ekwiwalent 10 dni rosyjskiej mobilizacji z ostatnich miesięcy) z oczywistych powodów z całą pewnością nie stanowi żadnego zagrożenia dla Rosji. Co więcej, nie jest nawet jasne, czy miałaby jakiś widoczny efekt w obecnej wojnie defensywnej i czy z uwagi na brak doświadczenia zachodni żołnierze nie podzieliliby losu północnych Koreańczyków.

A jednak Kreml z góry i wyjątkowo wyraźnie uznał te propozycje za „nie do zaakceptowania”. I tutaj dochodzimy do momentu, kiedy, świadomie lub nie, Europejczycy zdemaskowali Putina. Autonomia strategiczna Europy to coś, czego Putin chce uniknąć, bo takiej Europy nie da się łatwo pokroić z Ameryką. Jeszcze ważniejsze jest to, że jeśli Europa naprawdę się zmobilizuje i wyśle swoich żołnierzy do Ukrainy, oznaczałoby to dla Rosji (Czytelnicy wybaczą) „zachodnio-berlinizację” konfliktu, który teraz bardziej przypomina Wietnam i Afganistan.

Nie byłoby to problemem, gdyby Kreml na serio myślał o końcu walk. Ale wyrażając gwałtowny sprzeciw, Kreml niechcący pokazał, że obecne granice frontu nie są dla Putina satysfakcjonujące i chce kontynuować działania zbrojne. Obecność nawet garstki żołnierzy z Europy, szczególnie z Francji i Zjednoczonego Królestwa uniemożliwiłaby to, bo wiązałaby się ze zbyt dużym ryzykiem eskalacji, jak kiedyś w Zachodnim Berlinie.

Trudno powiedzieć, gdzie dokładnie przebiega granica ambicji terytorialnych Putina, ale żądania wobec Ukrainy jak na razie sprowadzają się de facto do pełnej kapitulacji. W najlepszym wariancie Ukraina musiałaby zrzec się terytoriów, które wciąż kontroluje, w tym miasta Chersoń (ćwierć miliona mieszkańców), Zaporoża (700 tysięcy) i być może też Odessy (milion), a więc reszty wybrzeża nad Morzem Czarnym. „Denazyfikacja” i „ustąpienie Zełenskiego” to oczywiście eufemizm na zainstalowanie w Kijowie rządu marionetkowego nad resztą okrojonej Ukrainy.

Plan Trumpa, czyli brak planu

To jasne, że Ukraina nie zgodzi się na taką kapitulację. Wciąż ma poparcie wielu krajów Europy, których pomoc wojskowa przewyższa w sumie amerykańską. Jak zwykle też wszyscy zapominają o samych Ukraińcach, którzy od trzech lat podkręcają swoją zbrojeniówkę (https://www.euronews.com/2025/03/11/as-arms-imports-spike-ukraine-boosts-domestic-weapon-production), stając się na przykład jednym z największych producentów dronów na świecie (https://www.businessinsider.com/ukraine-says-world-largest-producer-tactical-strategic-drones-war-russia-2025-2). Wojna jest daleko od rozstrzygnięcia, a poddanie się walkowerem to zagłada ukraińskiej tożsamości.

Wprowadzając się na powrót do Białego Domu, Trump nie zdawał sobie sprawy, jak skomplikowaną sytuację odziedziczył po Bidenie.

W trakcie kampanii wyborczej obiecywał, że skończy wojnę w jeden dzień, z którego zrobiło się ostatnio sto. Widać wyraźnie, że on i jego otoczenie są zwyczajnie niechętni wobec Ukrainy, co może brać się z wielu powodów. Przede wszystkim, MAGA-media są mocno infiltrowane przez prorosyjską narrację, czego przykładem jest skandal z Tenet Media: rosyjska firma-słup wypłaciła kilka milionów dolarów szóstce prawicowych osobowości internetowych, a ich narrację powielał na przykład Elon Musk.

Do tego myślę, że Trump identyfikuje się z rosyjskim projektem powrotu do Zimnej Wojny, bo jego częścią jest MAGA, odzyskanie przez Stany pozycji hegemona na Zachodzie. Wreszcie, administracja Trumpa chyba zaczyna rozumieć, jak skomplikowany jest konflikt między Rosją i Ukrainą, stąd jej obecne działania można odczytać jako paniczną próbę zachowania twarzy naiwnych ludzi, którzy dali się nabrać na rosyjską propagandę i teraz w Ukrainie widzą wygodnego kozła ofiarnego.

Żeby uzmysłowić Czytelnikom, jak różnie można interpretować tę sytuację, i jak bardzo trudno komentatorom zrozumieć, o co właściwie chodzi Trumpowi, pozwolę sobie przytoczyć jeszcze inną teorię, która przez pewien czas zdobyła amerykańskie media społecznościowe. Wedle tej teorii, Trump chce szybkiego zawieszenia broni, bo ma nadzieję, że w ten sposób zdobędzie pokojową Nagrodę Nobla, której zazdrości Obamie.

Niezależnie od prawdziwego powodu, członkowie administracji Trumpa do niedawna uznawali, że główną przeszkodą w procesie pokojowym jest Ukraina; albo że Ukrainę będzie łatwiej zmusić do ustępstw, bo ma słabszą pozycję przetargową, niezależnie od konsekwencji. Stąd właśnie spektakl, w jaki zamieniła się konferencja prasowa w Białym Domu z udziałem Zełenskiego.

Komentatorzy przyjęli tę konferencję z szokiem, często nie potrafiąc jej wyjaśnić, ale moim zdaniem Trump niechcący odkrył tutaj karty, podobnie jak Putin w reakcji na plan europejskich sił pokojowych w Ukrainie. Jeśli prześledzić dokładny przebieg tej konferencji, Zełenskiego z początku zaatakował dziennikarz Brian Glenn (prywatnie partner republikańskiej kongreswoman Marjorie Taylor Greene, która w przerwie od poszukiwania nazistów w Ukrainie pisuje o „żydowskim kosmicznym laserze” – niestety to nie żart), ale rozmowa między Zełenskim i Trumpem wciąż przebiegała przyjaźnie. Vance i Trump wybuchli dopiero wtedy, kiedy Zełenski próbował wyjaśnić im, że ponieważ Putin łamał wcześniejsze ustalenia pokojowe, zawieszenie broni bez zachodnich gwarancji nie ma sensu.

Co ciekawe, pod koniec tyrady Trumpa jedna z przebywających w sali reporterek poruszyła dokładnie tę samą kwestię, przy czym Trump jej nie dosłyszał, więc Vance powtórzył pytanie, streszczając cały problem w jednym prostym zdaniu: „a co, jeśli Rosja złamie zawieszenie broni”? Odpowiedź Trumpa to kolejna tyrada, ale pozwolę sobie powtórzyć verbatim jej początek: „a co jeśli cokolwiek, a co jeśli teraz spadnie pani na głowę bomba”? Innymi słowy, Trump potraktował bardzo realny problem jako wydumaną hipotetyczną sytuację w stylu „a co jeśli jutro deszcz zacznie padać do góry”. To kluczowy moment do zrozumienia Trumpa: niechcący się przyznał, że nie ma planu na trwały pokój i chce jak najszybciej wcisnąć nam zawieszenie broni na dziś, nie martwiąc się o jutro. To jak sprzedawca używanego samochodu, który na pytanie o stan hamulców zaczyna krzyczeć, że trzeba jeździć ostrożnie – oczywisty sygnał, że hamulce są zepsute.

Możemy się zastanawiać, skąd taka postawa.

Trump, pisząc dyplomatycznie, nie ma głębi intelektualnej, aby samemu przepracować temat Ukrainy i opinie ekspertów i doradców, albo pomyśleć też w horyzoncie dłuższym niż następny kwartał.

Nie pierwszy raz objawia się to w jego polityce, stąd na przykład wzięła się porażka jego reformy służby zdrowia jeszcze w 2017 roku. Mówimy w końcu o biznesmenie, który zbankrutował kasyno (!). Brakuje mu też empatii, więc pewnie gotów jest rzucić Ukrainę Putinowi na pożarcie. Być może naprawdę wierzy w rosyjską narrację o Ukrainie i tym konflikcie; albo podoba mu się wizja nowej Zimnej Wojny, w której będzie z Putinem dzielił Europę. Najpewniej jednak przede wszystkim pragnie szybkiego zawieszenia broni, licząc na to, że (cytując go z tej nieszczęsnej konferencji) będzie to „dobra telewizja”. W każdym razie właśnie dlatego wady w planie przykrywa agresywnymi taktykami negocjacyjnymi, do których przyzwyczajony jest jeszcze z czasów kariery w biznesie.

Problem w tym, że już widać, że ten plan się rozsypuje, bo nie może rozwiązać prawdziwego źródła konfliktu. Ukraina i Rosja mają zwyczajnie niekompatybilne wobec siebie żądania: Rosja chce pełnej kapitulacji Ukrainy, a Ukraina nie chce umrzeć. W gruncie rzeczy i wbrew rosyjskiej propagandzie, dla Zachodu nie ma w tej chwili ścieżki dla zaprowadzenia pokoju za pomocą dyplomacji, „wybranie pokoju” to zwykła ułuda. Tak długo, jak coś nie zmieni się istotnie w sytuacji gospodarczej lub wojskowej w Ukrainie, lub Rosji, prawdziwy dylemat dla nas brzmi następująco: albo pomożemy Ukrainie szybko wygrać, albo ta wojna będzie się ciągnąć przez kolejne lata, kosztem życia Ukraińców i ciągłej dewastacji Ukrainy.

;
Na zdjęciu Tomasz Makarewicz
Tomasz Makarewicz

Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi

Komentarze