0:000:00

0:00

'Tylko pan może wejść – policjantka celuje pazurem w Roberta – Ale na piechotę, bez tych plecaków i śpiworów – dodaje z jadowitym uśmiechem. Bo ona wie, po co nam te plecaki i po co tam jedziemy" - opowiada o jednej z interwencji humanitarnych przy granicy z Białorusią Marianna. Po kilku godzinach przedzierania się przez ciemny, zaśnieżony las znajdują Michaela i jego brata, który ma złamany obojczyk. Mają poczucie, że ten drugi jest nienaturalnie chudy i że tak musieli wyglądać ludzie w obozach koncentracyjnych.

Ale zanim Marianna opowie tę kolejną historię, stawia zasadnicze pytania.

Marianna mieszka na Podlasiu i razem z grupą przyjaciół prowadzi przy granicy z Białorusią obywatelską działalność ratunkową. Próbują uchronić przed głodem, chłodem, a nawet śmiercią uchodźców – mężczyzn, kobiety i dzieci, którym udało się dostać na teren Polski. Pomimo granicznego płotu, Syryjczycy, Afgańczycy, Irakijczycy wciąż przedzierają się za Zachód.

Od 8 października 2021 publikujemy „Dziennik Marianny” (wszystkie odcinki – czytaj tutaj). W dzisiejszym Marianna stawia sobie - i nam wszystkim - pytanie, jak można przez ponad rok walczyć o życie uchodźców, w ukryciu przed służbami państwa, pomagać niejako w partyzantce, choć przecież normalnie służby ratunkowe starają się być jak najbardziej widoczne? Jak można to robić i nie popaść w rozpacz?

Jakim cudem to wytrzymujemy?

Często ludzie pytają nas: Jak to znosicie? Jak wytrzymujecie patrzenie na ból, na cierpienie, na nieszczęście ludzi?

Dziś odpowiem.

Znosimy to tylko dlatego, że osoby, z którymi mieliśmy kontakt w lesie, piszą potem do nas. Że wysyłają nam zdjęcia swoich dzieci (także tych, które próbują wyrwać z ojczyzny), zdjęcia z obozów, w których teraz są, zdjęcia mieszkań swoich bliskich.

Piszą do nas „I love you my family”.

Wysyłają zdjęcia kotów, które oswajają, karmiąc je jedzeniem z obozowej stołówki. Dostajemy filmy z wycieczek rowerowych, z joggingu po mieście, z randek, z kolacji z przyjaciółmi.

Bez takich wiadomości pewnie byśmy oszaleli, bo skala okrucieństwa i przemocy na granicy jest potężna. Opisywałam już wielu z nich.

Przeczytaj także:

Kolejny niech będzie Ammar, którego Allah kocha

Oczywiście ma na imię inaczej, ale to przecież bez znaczenia. Pseudonim wybrał sobie sam.

Ammara poznaliśmy pod koniec grudnia [2021], tego samego dnia, kiedy wydostaliśmy z lasu chorego na padaczkę szesnastolatka. Ammar był w lesie, a w sumie w zaroślach, z poznanym na granicy Nasirem. Ten leżał na ziemi, prawie nieprzytomny. Nie było z nim kontaktu. Obaj byli cali mokrzy, my zresztą już też. Padał deszcz, o jakim mówi się, że „rzuca żabami”. Zamarzającymi żabami. Z trudem przebraliśmy Nasira, na siłę go nakarmiliśmy. Ammar dawał sobie radę sam.

Ammar to wiecznie uśmiechnięty Syryjczyk, z ogoloną głową i wielkimi oczami.

Zawsze powtarza, że Allah go kocha.

Dzięki Allahowi spotkał Nasira, który miał działający telefon i mogli zadzwonić po pomoc. Dzięki Allahowi przyszliśmy do niego z pomocą. Dzięki Allahowi dostał się do obozu w Holandii.

Pewnego razu, kiedy bez powodzenia usiłowałam zdać egzamin na prawo jazdy, zadzwonił Ammar. Zła na cały świat poprosiłam go, żeby pogadał z Allahem, bo mi nie idzie i chyba nigdy nie zacznę jeździć.

Ammar bardzo się przejął, przesyłał mi przepisane ręcznie fragmenty z Koranu i modlił się całą noc. Rano oczywiście zdałam.

Ammar dzwoni bardzo często, za każdym razem pyta, jak sprawy, jak zdrowie, co u moich dzieci. Sam ma żonę i córeczkę, które na razie nie mogą być z nim. Bardzo tęskni za małą, wysyła mi jej zdjęcia. Zawsze dużo się śmiejemy, czasem sobie dogryzamy. Opowiada, jak wygląda obóz, pokazuje swoje trasy rowerowe i narzeka, że wolałby jeździć autobusem. Najlepiej pamiętam filmiki z obozu, na których wszyscy razem – uchodźcy i strażnicy – tańczą razem w kole i razem świętują. Trudno mi wtedy nie myśleć o tym, jak żyje się uchodźcom w polskich ośrodkach.

Ammar wysyła też zdjęcia ze spotkań z bratem i przyjaciółmi i awanturuje się, kiedy nie odbieram telefonu przez kilka dni. Często dzwoni z plaży – lekarz zdiagnozował u niego niedobór witaminy D i kazał dużo przebywać na słońcu.

Pewnej soboty dzwoni do mnie i mówi:

- Pokazywałem twoje zdjęcie jednemu gościowi, który też przeszedł białorusko-polską granicę. A ten cieszy się, że tak, on też cię zna. Że przyniosłaś mu rzeczy do lasu i wyleczyłaś mu stopy, a wcześniej bardzo go bolały!

I woła tego człowieka, który uradowany podchodzi do telefonu i macha do mnie.

Ja też go pamiętam, byłam u nich dwa razy, za pierwszym razem nie chciał mi pozwolić opatrzeć sobie stóp. Wstydził się.

W końcu go przekonałam i po dwóch dniach, kiedy byliśmy u niego ponownie, stopy wyglądały już zupełnie dobrze.

Rozmawiamy chwilę, Ammar tłumaczy, razem się śmiejemy.

Ammar jest nadal w obozie, już dziewiąty miesiąc. Bardzo tęskni za córeczką. Jego największą bolączką jest to, że nie może pracować i oficjalnie uczyć się języka. Martwi się, że może Allah przestał go kochać.

Michael, Syryjczyk, który bez naszej pomocy by umarł

Opowiem wam o kolejnym Syryjczyku. To Michael. Oczywiście ma inaczej na imię, to imię wybrał sobie sam. Jest jedną z tych osób, które bez naszej pomocy pewnie by w lesie umarły. I mówię to z całą świadomością znaczenia tych słów.

Nie wiem, od czego zacząć. Od tego, jak się poznaliśmy czy od tego, jaki jest Michael?

Może zacznę od początku.

Poznaliśmy ich w listopadzie [2021]. Ale zanim udało się nam ich znaleźć, minęło siedem długich godzin.

Zanotowałam wtedy:

Przychodzi wiadomość o dwóch chłopakach na bagnie. Głęboko w Puszczy. Pakujemy się z Danutą i ruszamy do Roberta. Tam jest jeszcze Maciek, lekarz z nadwyrężoną nogą. Przepakowujemy rzeczy, ale w tym ferworze pakujemy je aż do sześciu plecaków. To jakiś absurd. Po godzinie dojeżdżamy do checkpointu. Robert, oaza spokoju, tłumaczy, że jesteśmy przyrodnikami i jedziemy na należącą do niego działkę.

Policja nie chce nas wpuścić. Funkcjonariuszka z długimi, opalizującymi na niebiesko paznokciami, jest nieuprzejma.

– Nie wjadą państwo – powtarza.

– Na jakiej podstawie zakazujecie wjazdu właścicielowi działki? – pytam, już podniesionym głosem.

– Tylko pan może wejść – policjantka celuje pazurem w Roberta – Ale na piechotę, bez tych plecaków i śpiworów – dodaje z jadowitym uśmiechem.

Bo ona wie, po co nam te plecaki i po co tam jedziemy. Trochę pytamy, trochę krzyczymy, w końcu rezygnujemy i odjeżdżamy.

Kilometr dalej stajemy na poboczu i wyjmujemy mapę. Robert papierową, ja taką w komórce. Porównujemy drogi, szukamy wjazdu. Z tyłu rozemocjonowany Maciek dzwoni do kolegów. Wykrzykuje coś do nas, do nich. Chyba szukają innej trasy, ale nie jestem pewna, bo przestaję słuchać. Typujemy z Robertem wjazd zamkniętą drogą leśną, powoli ruszamy. Z tyłu słyszę tylko, jak koledzy Maćka kwitują kpiąco, że teraz baba będzie mu pokazywać drogę. Trochę się zapowietrzam, a trochę mam to w nosie.

Jedziemy więc. Przejeżdżamy zamkniętą drogę, dojeżdżamy do jej końca. Bierzemy te sześć plecaków, a w ręce dwie karimaty, termos z zupą i zgrzewkę z wodą. I ruszamy. Najpierw długo przez pola, pogrodzone płotami. Nogi trochę grzęzną, ale idziemy. Przechodzimy kolejne płoty. W pewnym momencie słyszę dziwny dźwięk. Zatrzymuję się, trochę zaniepokojona. Robert wyprzedza mnie i mówi, ze to konie. Rzeczywiście – w noktowizorze widzę duże stado. Idziemy dalej. Kolejne płoty pokonujemy z trudem. Nie chcemy ich niszczyć, przechodzimy ostrożnie.

Zgrzewka wody się rwie, pakujemy butelki do plecaków. Rzeczy w rękach są irytujące. Oprócz nich mam jeszcze telefon z pinezką i noktowizor. No i w ogóle źle się idzie z pełnymi rękami. Ale idziemy. Dochodzimy do ściany lasu. Jest zupełnie ciemno, nie używamy latarek, więc nie widzimy nic. Gałęzie tną nam twarze, wpadamy na pnie. Zaczyna się robić bardziej grząsko. W pewnym momencie wchodzę na stertę czegoś miękkiego. Po zapachu poznaję, że to wielka kupa żubrzego łajna. Sprawdzam noktowizorem, czy nie ma obok jego twórców. Nie ma.

Idziemy dalej. Zaczyna nas wciągać bagno. Każdy krok to zapadanie się minimum po kostki.

Las pełen jest leżących świerków, z gałęziami sterczącymi do góry. Przechodzimy przez nie z trudem. Danuta przewraca się pierwsza i wstaje, z całą twarzą w błocie. Kolejne godziny błądzimy po puszczy. Pada deszcz ze śniegiem, zaparowują nam okulary, ekrany telefonów i wizjer termowizora. Maciek przeprasza nas za kolegów, mówi, że jesteśmy najtwardszymi babkami, jakie poznał, że żadna z kobiet, jakie zna, nie dałaby sobie rady. W myślach przewracam oczami.

W końcu jesteśmy prawie na miejscu, ale nikogo tam nie ma. Maciek proponuje, żebyśmy przeszukiwali teren, zataczając coraz większe koła. Łatwiej powiedzieć niż zrobić, jesteśmy w puszczy i przejście kilkudziesięciu metrów wymaga ogromnego wysiłku, wszędzie są wykroty, powalone drzewa, woda. Długo chodzimy i nic. W końcu zaczynamy krzyczeć i świecić latarkami.

I nareszcie są!

Dwaj młodzi mężczyźni leżą pod drzewami, kompletnie przemoczeni. Jednemu oczy błyszczą od łez, drugi ma wykrzywioną twarz. Moja pierwsza myśl jest taka, że to osoba ze spastycznością albo z mózgowym porażeniem dziecięcym, po chwili okazuje się, że to grymas ogromnego bólu – mężczyzna ma wybity bark, nie jest w stanie się ruszyć. Ten pierwszy to Michael, drugi jego brat.

Nasz Robert, zawsze tak spokojny, delikatny w pewnym momencie wybucha. Klęcząc nad Michaelem nagle zaczyna krzyczeć, że: „Tę kurwę z niebieskimi pazurami trzeba by tu przyciągnąć za kudły, żeby to zobaczyła!”.

Robert z Maćkiem przebierają brata. Ten opiera się na ramieniu Danuty i nagle mocno się chwieje. Ona łapie go, żeby nie upadł i czuje, jak całym jego ciałem wstrząsa ból. Robert ma poczucie, że mężczyzna jest nienaturalnie chudy i że tak musieli wyglądać ludzie w obozach koncentracyjnych.

Dalej leje deszcz. Wszystko, co wyjmujemy z plecaków, natychmiast robi się mokre. Rozpościeramy nad chłopakami płachtę, przywiązujemy ją do drzewa bandażami. Karmimy ich, trochę na siłę, Maciek robi temblak z szelek od spodni narciarskich.

Obaj są chrześcijanami, mają na szyi różańce, w plecakach świadectwo chrztu, a na tapecie w telefonie twarz Jezusa.

Wydaje mi się, że to trochę na pokaz, ale potem dowiem się, że pochodzą ze wsi na samej granicy Syrii i Libanu. Cała wieś to chrześcijanie, a ci w Syrii od jakiegoś czasu nie mają łatwo. Delikatnie mówiąc.

Kolejny raz spotykamy się w ośrodku otwartym w Białymstoku. Najpierw na krótko. Na początku, kiedy wychodzą do mnie z budynku, nawet ich nie poznaję. Oni mnie zresztą też. Widzieliśmy się przecież tylko w nikłym, czerwonym świetle latarki. Poza tym zawsze jest podobnie – ludzie w lesie mają tak umęczone twarze, że są nie do poznania. Rozmawiamy tylko chwilę, przekazuję im torbę rzeczy i jadę do domu.

Kolejny raz odwiedzi ich Danuta. Miałyśmy jechać tam razem, ale nie wyszło. Spędziła z nimi i z innymi uchodźcami prawie cały dzień. Wróciła i aż promieniała. Mówiła, że to był jeden z najpiękniejszych dni od dawna.

Minęło 10 miesięcy, od kiedy ich poznaliśmy. Cały czas mamy ze sobą kontakt. Wysyłamy sobie zdjęcia, opowiadamy, jak nam mijają dni.

Michael opiekuje się niemieckimi kotami

Mają jeszcze dwóch braci i pięć sióstr. Michael jest najmłodszy. Bardzo tęskni za matką, która nie chce wyjechać z Syrii. Martwi się, że już jej nie zobaczy. Po przyjeździe do Niemiec tak o niej pisał: „She started to sleep peacefully again. She said: don't come back. Syria is not for us. At the end said I love you so much and she started to cry again but her tears had some of glad. I tell her everyday about you.”

Czyli mniej więcej tak: "Znowu zaczęła spać. Mówi mi: nie wracaj. Syria jest nie dla nas. Gdy powiedziałem, że bardzo ją kocham, zaczęła znowu płakać, ale były to też łzy radości. Codziennie opowiadam jej o was".

Ostatnie siedem lat spędził w Libanie. Musiał uciekać z Syrii, żeby nie wcielili go do wojska. Nie chciał zabijać innych ludzi. Pracował w Libanie w prywatnej szkole, a potem opiekował się starszymi ludźmi w domu opieki. Pisał: „I like to care about old people because this job is human” ("Lubię opiekować się starymi ludźmi, bo to takie ludzkie zajęcie"). Michael bardzo kocha zwierzęta, zwłaszcza koty: „Wherever I am I will find stray cats to take care of” ("Gdzie tylko jestem, szukam bezpańskich kotów, żeby się nimi zaopiekować").

Przesyła mi zdjęcia swoich kotów, które zostały w Libanie i tych, które oswoił już w Niemczech. A ja wysyłam mu filmiki, jak kura i kot jedzą z jednej miski.

Pierwsze wiadomości wymieniane z osobami z krajów arabskich trochę nas dziwiły. Ich język jest pełen metafor i porównań, które dla nas nie są naturalne. Z czasem przywykliśmy i teraz już nas tylko wzruszają.

Dostajemy na przykład prośby o przesłanie wspólnego zdjęcia: „I hope that you will send me the picture so that I can keep it and make it an icon in our hearts” ("Mam nadzieję, że wyślesz mi takie zdjęcie, abym mógł uczynić z niego ikonę w naszych sercach").

A kiedy narzekam na swój kraj, odpisują mi: „Poland is a very beautiful country and its people are great. The weather in Poland is very cold, but with great people it becomes the warmest country” ("Polska jest bardzo pięknym krajem, a jej ludzie są wspaniali. Pogoda w Polsce jest bardzo zimna, ale dzięki wspaniałym ludziom staje się najcieplejszym krajem").

Ale Michael najczęściej pisze po prostu: „I love you my family”.

My ratownicy, my partyzantki

Kiedy wzywasz karetkę, oczekujesz, że przyjedzie szybko, głośno, na sygnale.

Kiedy myślisz o ratowniczkach medycznych czy o ratownikach górskich, oczyma wyobraźni widzisz osoby ubrane w pomarańczowe ciuchy z odblaskami.

Kiedy kupujesz sprzęt na wyprawę, taki, który ma uratować ci życie, wybierasz ten, który umożliwi znalezienie cię jak najszybciej – jaskrawy, odblaskowy. I takie właśnie są sprzęty ratownicze, mające pomóc przetrwać w trudnych warunkach. Mają być widoczne, ponieważ człowieka, którego trzeba znaleźć, powinno być widać. Koc ratunkowy, czyli folia nrc, zwykle jest srebrno-złoty. Wspaniale odbija światło, widać go z bardzo daleka. Apteczki są jaskrawo czerwone i też zwykle świecą. Plecaki też mają wszyte odblaski. Karimaty (nie „karamaty”, panie prezesie) często są podklejone srebrną folią.

A teraz wyobraź sobie, że tak wyposażeni byliby ratownicy i ratowniczki na Podlasiu. Ich pomoc bardzo szybko by się skończyła. I to tragicznie.

Tu zamalowujemy odblaski na butach, zakładamy ubrania w barwach maskujących, mamy ciemne plecaki. Docieramy na miejsce jak najciszej, niewidoczni, bez świateł, bezszelestnie. Przynosimy zielone folie nrc (złota kosztuje 3 zł, zielona 30 zł…), karimaty zawijamy odwrotnie, srebrną folią do środka. Leki i opatrunki mamy w zielonych plecakach bądź nerkach. Tu zamiast wezwać karetkę, podłączamy w lesie kroplówkę i wieszamy ją na drzewie.

Lekarze, profesjonalni ratownicy czy pracownicy organizacji humanitarnych, nauczeni (i słusznie!), że własne bezpieczeństwo jest najważniejsze, nie mogą przyjąć, że nie weźmiemy na interwencję nikogo, kto nie przyjmie naszych zasad, gwarantujących bezpieczeństwo ludzi w lesie. Chcą mieć profesjonalną karetkę, iść przez las z ostrym światłem, okrywać uchodźców białymi kocykami z logotypem swojej organizacji.

Tu sprawdza się jednak tylko partyzantka, której przez ostatni rok wbrew własnej woli musieliśmy się nauczyć.

Zagraniczne organizacje, choć chciałyby nam pomóc, przyznają, że ich pracownicy i wolontariusze nie mogliby przystać na takie zasady.

Świat nie chce uwierzyć, że tu, w Polsce, w Europie, ratowniczki i ratownicy muszą się ukrywać, nie mogą jawnie nieść pomocy. To jedno z niewielu takich miejsc na świecie.

;

Udostępnij:

Redakcja OKO.press

Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press

Komentarze