Rok temu wyjechaliśmy z Usnarza, który był początkiem kryzysu na polsko-białoruskiej granicy. "Sytuacja ekstremalnie podzieliła społeczność na Podlasiu - rozłączyła rodziny, zakończyła przyjaźnie". Wszyscy dostaliśmy od rządu i jego służb lekcje rasizmu i bezprawia
2 września 2021 roku o godzinie 23 z minutami wyjechaliśmy z Usnarza Górnego, niewielkiej wsi przy granicy polsko-białoruskiej. O 24:00 zaczął obowiązywać wprowadzony przez rząd stan wyjątkowy, który zakazywał przebywania w odległości — teoretycznie — 2 km od pasa granicznego. W rzeczywistości 2 km w niektórych miejscach oznaczało kilkanaście kilometrów.
Aktywiści i dziennikarze musieli wyjechać z miejsca, w którym na granicy utknęły 32 osoby, w większości z Afganistanu. Polska Straż Graniczna uniemożliwiła im przejście do Polski, a białoruscy pogranicznicy — powrót do Białorusi.
Aktywiści z Fundacji Ocalenie utrzymywali z nimi kontakt przez tłumacza, organizowali pomoc, bezskutecznie próbowali przejść przez kordon wojska lub policji, by zapewnić im pomoc medyczną.
2 września Usnarz opustoszał, uchodźcy zostali sami ze służbami, a na granicy rozpoczęła się gehenna. Ostatni wieczór na granicy opisaliśmy tutaj:
Inne teksty znajdziesz pod tagiem Usnarz Górny.
Tekst publikujemy w naszym cyklu „Widzę to tak” – od czasu do czasu pozwalamy sobie i autorom zewnętrznym na bardziej publicystyczne podejście do opisu rzeczywistości. Zachęcamy do polemik.
Trzy miesiące później, w grudniu 2021 roku stan wyjątkowy się skończył i rozpoczął się stan parawyjątkowy. Władza — z dziś jeszcze bardziej niezrozumiałych przyczyn — uznała, że wejście do strefy nadal musi być zakazane, więc wykonała fikołek prawny i stan wyjątkowy przedłużyła.
Po ciemnych zimowych miesiącach, gdy śledzeni aktywiści próbowali nieść pomoc osobom, które przedostawały się z Białorusi do Polski przez zieloną granicę, nastało lato i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki stan zniesiono. Co się wydarzyło? Nic. Minister Mariusz Kamiński napisał twitta i stan już nie obowiązywał.
A konkretnie stan obowiązuje nadal, ale tylko w strefie 200 metrów od granicy [Kilka dni temu, 1 września, wojewoda podlaski przedłużył go do końca listopada]. Teoretycznie "otwarcie strefy" miało się wydarzyć 1 lipca, ale będąc na granicy w połowie czerwca, swobodnie chodziłam, gdzie chciałam. Raz przy samym wjeździe zaczepiła mnie Straż Graniczna.
Zapytali, czy jestem mieszkanką, a jeżeli nie, czy się rejestrowałam. Odpowiedziałam, że nie jestem mieszkanką i nigdzie się nie rejestrowałam, bo nie wiem gdzie i po co. Strażnicy wyraźnie nie mieli ochoty na konfrontację i uparcie przekonywali mnie, że jednak mieszkam na Podlasiu. Gdy zeznałam — zgodnie z prawdą — że jestem turystką i jedną noc spędziłam w agroturystyce, odpowiedzieli z ulgą - Aaa, czyli jednak mieszkanka. W takim razie dziękujemy. I odjechali. A ja weszłam do lasu, do zakazanej strefy.
To zabawna anegdota. Jest jednak jednocześnie symbolem tragedii, którą zapoczątkował Usnarz, a która wydarzyła się na granicy polsko-białoruskiej. I nadal trwa, jak pokazują cotygodniowe raporty Grupy Granica i prośby o zgłaszanie się do pomocy [pomóc można m.in. tutaj]. Swój raport w maju zaprezentowała także Fundacja Ocalenie.
Po roku możemy pokazać tragiczne w skutkach działania władz. Tragiczne na wielu poziomach - nie tylko tym humanitarnym.
Skala bezprawia na granicy polsko-białoruskiej jest ogromna, jej podsumowanie można znaleźć m.in. w raporcie Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka [tutaj], Fundacji Ocalenie [tutaj] lub Amnesty International Polska [tutaj].
Spróbujmy więc ułożyć to chronologicznie:
OKO.press zainicjowało wtedy akcję - protest przeciwko łamaniu prawa do informacji, czyli przeciwko niewpuszczaniu na granicę dziennikarzy.
8 września 2022 odbędzie się kolejne posiedzenie sądu - aktywiści złożyli zażalenie na postępowanie służb. Magdalena Chrzczonowicz z OKO.press została wezwana na świadka.
Rozmowa z zatrzymaną aktywistką Klubu Inteligencji Katolickiej:
Większość działań władzy na granicy jest zatem wątpliwa prawnie - niezgodna z prawem międzynarodowym lub z konstytucją. Władza nie jest w stanie przestrzegać nawet wprowadzonych przez siebie przepisów.
Ale jest jeszcze gorzej. Do tej pory osoby, które pomagają drugiemu człowiekowi, mogły liczyć na społeczne poparcie, medal, a w każdym razie aprobatę. Czyli prawo miało - nie zawsze, ale zazwyczaj - umocowanie w etyce i sprawiedliwości.
Na granicy polsko-białoruskiej nastąpiło odwrócenie pojęć. Pomaganie zostało napiętnowane i było ścigane. Wcześniej dziennikarze mieli prawo do wykonywania swoich obowiązków i dostarczania informacji. Teraz byli za to karani - bo weszli do zakazanej strefy.
Konsekwencje? Obywatele przestają ufać, że prawo ma jakiekolwiek uzasadnienie, że jest sprawiedliwe i że warto go przestrzegać. I zaczynają zadawać sobie pytanie: czy w tej sytuacji łamanie prawa nie jest bardziej chwalebne? Czy nie jest bardziej sprawiedliwe? A może jednak z niesieniem pomocy jest coś nie tak, skoro prawo je ściga i karze?
Sytuacja stała się dodatkowo niezrozumiała po wybuchu wojny w Ukrainie, kiedy pomoc uchodźcom była popierana przez państwo, a rząd chwalił się postawą Polek i Polaków za granicą.
Takie są dalekosiężne i tragiczne konsekwencje Usnarza dla praworządności i demokracji w Polsce.
Jak Usnarz i potem granica odbiły się na społeczności lokalnej, a także działających tam aktywistach? Sytuacja na granicy miała istotny wpływ na mieszkańców Podlasia. Materialnie, społecznie, światopoglądowo.
Rozmawiałam o tym z badaczkami z międzyuczelnianej grupy "Badacze i badaczki na granicy", która dokumentuje i bada sytuację na granicy polsko-białoruskiej.
Natalia Judzińska, Instytut Slawistyki PAN: "Jesteśmy na granicy polsko-białoruskiej niemal od początku kryzysu i obserwujemy, co się dzieje. Sytuacja przede wszystkim ekstremalnie podzieliła społeczność na Podlasiu - rozłączyła rodziny, zakończyła przyjaźnie. Z zależności od tego, kto jak ustosunkował się do tego, co dzieje się na granicy - po której stronie się opowiedział, pomaga, czy wprost przeciwnie. Z niektórymi osobami już się nie rozmawia, do niektórych knajp już się nie chodzi, a do niektórych właśnie tak. Oczywiście, zawiązały się też nowe przyjaźnie, relacje, te więzi, które się utworzyły przy okazji, są bardzo silne".
Dr Kamila Fiałkowska, Ośrodek Badań nad Migracjami UW: "Gdy rozmawiałyśmy z mieszkańcami, pojawiał się jeszcze jeden aspekt tej sytuacji. Państwo po prostu weszło do jakiejś społeczności, na jakiś obszar i robi tam, co mu się żywnie podoba, nie konsultując tego z mieszkańcami. Okazuje się, że nagle są pieniądze, żeby przywieźć kilka tysięcy osób - służb, żołnierzy, strażników - i ulokować je w hotelu, zadbać o ich wyżywienie itd. Ściąga się masę sprzętu, to kosztuje duże pieniądze, a jednocześnie nie ma lokalnego PKS-u. Lokalna droga była już w złym stanie, a teraz jest w jeszcze gorszym stanie. Okazuje się zatem, że są pieniądze, tylko nie na potrzeby lokalne, tylko na to, żeby pokazać jak bardzo Polska broni granic. Oczywiście, to obrona w sferze symbolicznej, tupnięcie nogą a nie rzeczywiste reagowanie na potrzeby na granicy. A te rzeczywiste potrzeby, potrzeby lokalne, są marginalizowane. A trzeba dodać, że Podlasie to pogranicze, a pogranicze często ma i tak trudne relacje z państwem - bo tam żyją mniejszości, wobec których państwo łatwo może stać się opresyjne".
W ciągu kilku tygodni obszar graniczny stał się strefą zmilitaryzowaną, strefą zamkniętą, a jednocześnie przyciągającą uwagę całej Polski. Mieszkańcy utrzymujący się z turystów - właściciele hoteli, kwater, agroturystyk, kawiarni, restauracji - stracili źródło dochodu.
Ludzie mieszkający obok granicy zostali zmuszeni do opowiedzenia się po konkretnej stronie - pomagają albo nie. Nie mogli przecież wypisać się z tego układu, bo uchodźcę mogli spotkać w każdej chwili, niektórzy pod własnym domem. Ci, którzy zaangażowali się w pomoc, nie są w stanie z niej zrezygnować, co przypłacają zdrowiem psychicznym, życiem zawodowym i rodzinnym.
Natalia Judzińska: "Szczególnie wśród starszych osób uruchomił się skrypt zagładowy. Ci mieszkańcy wiedzieli na przykład, że trzeba osoby uchodźcze schować do szopy, przykryć sianem i zanieść tam ciepłe jedzenie. Ale nie wiedziały, co potem, więc pocztą pantoflową szukano informacji, kto tu działa, kto chodzi do lasu »nosić tym uchodźcom«, kto może pomóc. Jest wciąż dużo osób zupełnie nie stowarzyszonych w sieć pomocową, nie powiązanych z telefonem alarmowym. One spotykają poszukujących azylu na indywidualnych spacerach. Jest na przykład mężczyzna, który codziennie samotnie spaceruje przez wiele kilometrów z herbatą i jedzeniem (i wie, że to nie może być kiełbasa).
Doszło też do ciekawych spotkań na granicy - grup ludzi, które być może nigdy by się nie spotkały np. osoby pracujące fizycznie i osoby z wyższym wykształceniem, czy wręcz lokalne elity. Rozpatrywałabym to trochę w kategoriach przymusu - sytuacja ich do tego zmusiła.
Są też takie osoby, które czują, że muszą pomagać, bo mają taką empatię i taką wrażliwość społeczną, która nie pozwoli im siedzieć w domu. Część z nich mówi, że chciałaby, żeby wrócił tamten świat, żeby nie musieli chodzić do lasu. Teraz już prawie wszyscy wiedzą, że tamten świat nigdy nie wróci, że ten szlak jest otwarty i mimo wszystko jest jednym z najbezpieczniejszych w całej Europie".
I do tego stanu rzeczy część mieszkańców powoli się przyzwyczaiła.
Natalia Judzińska: "Usnarz i cała sytuacja, pokazała nam, że można wyłączyć na pół roku kawałek państwa, można powiedzieć, że dwa kilometry to jest dwanaście. Miały być dwa kilometry, a teraz wiemy, że w niektórych rejonach strefa miała dwanaście kilometrów. Można wywołać w społeczności taką panikę i taki strach, że nawet dziennikarze i dziennikarki wojenne, którzy przeważnie pracują w rejonach konfliktów zbrojnych, często w bliskiej odległości od frontu nie decydowały się tu przyjechać".
Dr Kamila Fiałkowska: "W naszych rozmowach z mieszkańcami, z aktywistami i aktywistkami lokalnymi, pojawił się syndrom gotującej się żaby. Powoli się przyzwyczajamy. Ten policjant coś powie, już się z nim »zaznajamiamy«, bo widzimy go codziennie. Policjanci się co dwa tygodnie zmieniają, więc pytamy: a skąd państwo są. W pewien sposób oswajamy obecność tego całego przemysłu wojskowego. Możemy przeciwko temu protestować, ale jakoś to normalizujemy, bo też musimy z tym żyć".
Zmiany klimatyczne - susze, brak wody i jedzenia, katastrofy naturalne, wojny. To wszystko sprawia, że stoimy dopiero u progu wielkich migracji. To, co dzieje się na granicy polsko-białoruskiej, to jeszcze nic. Zamiast zaklinać rzeczywistość, należy przygotować państwo i społeczeństwo na te zmiany. Jak przyjąć migrantów? Jakimi zasadami się kierować? Jak przygotować na to instytucje oraz obywateli? To są pytania, na które należy odpowiedzieć.
Władza tymczasem buduje mur. Nie chodzi już nawet o to, że mury są niehumanitarne. Chodzi o to, że nie powstrzymają tych, którzy poszukują wody i jedzenia. Władza utwierdza nas w przekonaniu, że można zawrócić Wisłę kijem. Nie można. Ludzie będą migrować coraz bardziej i żaden mur tego nie zmieni.
Grupa Granica co kilka dni publikuje dane - ilu osobom pomogła, ile osób wołało o pomoc. Np. między 24 sierpnia a 1 września było to 49 osób. To tylko tydzień.
Nie można na tej liście pominąć aspektu humanitarnego i etycznego, chociaż o nim mówi się w kontekście granicy najczęściej. Skalę nierównego traktowania i dyskryminacji pokazał wybuch wojny w Ukrainie. Okazało się, że pomaganie jednej grupie jest chwalebne, państwo je wspiera i chwali się nim, a pomaganie drugiej jest ścigane. Niektórzy mogą nawet za to trafić do więzienia.
Rozmawiałam o tym z szefową Amnesty International Polska:
Wojna w Ukrainie pozwoliła także państwowej propagandzie pokazać się z dobrej strony (komuś pomagamy), ale tym samym pogłębić podziały i już wprost zakomunikować, że są równi i równiejsi. Opisałam artykuł, który ukazał się na portalu TVP i wyliczał... 6 różnic pomiędzy uchodźcami z Ukrainy i "migrantami" z granicy polsko-białoruskiej:
Dr Kamila Fiałkowska: "To się zaczęło wcześniej, w 2015 roku podczas tak zwanego kryzysu uchodźczego w Europie, to było preludium. Usnarz był kontynuacją. Może bez 2015 roku Usnarz wyglądałby inaczej. W 2015 zaczęło się to formatowanie, budowanie negatywnej wizji uchodźcy, przybysza z dalekiego kraju, obcego kulturowo, młodego mężczyzny, który chce lepszego życia, ale nie chce pracować, zagraża naszym kobietom, jest muzułmaninem. Ten wizerunek został mocno wyeksploatowany w Usnarzu i później. I pogłębił uprzedzenia. Widzimy dziś, jak te klisze funkcjonują.
W moim przekonaniu zostało to w ostatnim roku bardzo świadomie użyte, żeby wzbudzić określone emocje. Mówiono o atakach na granicy, o atakach na nasze państwo, o starciu cywilizacji. My, dzielni Europejczycy, którzy na przedmurzu Europy bronimy właściwie całej Unii Europejskiej, bo jest wojna hybrydowa i przybysze, którzy nam zagrażają".
Natalia Judzińska: "Czasem ta dehumanizacja miała i inne elementy - uchodźcy byli marionetkami, też ofiarami, ale niezbyt mądrymi ofiarami Łukaszenki, jego bronią".
Dr Kamila Fiałkowska: "Jedna z osób działającym na granicy powiedziała mi, że policjant na przypadkowej kontroli sprawdzał, czy wszyscy w samochodzie są biali. Mówił o tym w specyficzny sposób: czy wszyscy dobrze wyglądają. W tym kontekście doskonale rozumiemy, o co chodzi, co to znaczy, że wszyscy dobrze wyglądają - że są biali, wyglądają tak, jak wygląda przeciętny Polak. To jest sygnał, że normalizujemy hierarchię rasową. Jesteś biały, więc możesz tu być, nie wzbudzasz naszego podejrzenia, ale gdybyś był trochę bardziej śniady, to byśmy sprawdzili twoje dokumenty. Ten konkretny policjant nie sprawdził zresztą wtedy dokumentów, to nie było nawet w strefie. Po co on był? On był po to, żeby pokazać ludziom, że to jest dobrze być białym, a źle jest być kimś niebiałym, to powoduje problemy".
Granica polsko-białoruska to także manipulacja i oszustwo władz na ogromną skalę. Pokazały to szczególnie dwa momenty - otwarcie strefy i wojna w Ukrainie.
Okazało się, że militaryzacja miejscowości nadgranicznych, uciekanie w lesie przed strażnikami, tajne grupy na komunikatorach, mieszkańcy, którzy nie przyznawali się nikomu, że pomagają, poczucie realnego zagrożenia ze strony służb - nie miało żadnego uzasadnienia, bo do otwartej strefy już można wejść. A zmienił to jeden wpis jednego ministra.
I po co było tak uciekać? Aktywiści i mieszkańcy poczuli się oszukani - okazało się, że strefa była picem na wodę, nic nam nie groziło. Można ją po prostu zdjąć, chociaż migracja przecież się nie skończyła.
Podobnie było z wybuchem wojny w Ukrainie. Państwo zaczęło chwalić i wspierać pomagających, a obywatele i obywatelki, działający na rzecz uchodźców idących przez Białoruś, poczuli się oszukani - zrozumieli, że pomagać jednak można, ale nie wszystkim. Tylko jednej grupie. Organizacje zajmujące się uchodźcami rzuciły się do pomocy na granicy z Ukrainą. Od tamtej pory pomagający żyli w podwójnym świecie - na jednej granicy ramię w ramię ze strażnikami, na drugiej (kilkanaście kilometrów dalej) ze strażnikami przeciwko sobie.
Badaczki z międzyuczelnianej grupy "Badacze i badaczki na granicy" zwracają też uwagę na rodzaj gry, którą państwo prowadziło z obywatelami podczas kryzysu:
Natalia Judzińska: "Wszyscy braliśmy udział w dziwnym spektaklu, wiedząc, że to jest zupełnie bez sensu. I ja wjeżdżając do strefy też dałam się ponieść takiemu uczuciu. Wpierw sprawdzałam na policji i w Straży Granicznej, czy na pewno mogę wjechać, potem wjeżdżałam i myślałam: wow, wjechałam, niesamowite. Czekałam, może ktoś się pojawi, zawyje jakaś syrena. Nic się nie wydarzyło.
A to był standard i to nie był wielki wyczyn, żeby wjechać do strefy. Zwłaszcza gdy ktoś był mniej obeznany i rzadziej bywał na Podlasiu, dał sobie wmówić, że granica zony jest nie do przejścia. A osoby, które tam mieszkały, wiedziały, że można wjechać, są kontrole, ale poza nimi nic się nie dzieje".
Naczelna OKO.press, redaktorka, dziennikarka. W OKO.press od początku, pisze o prawach człowieka (osoby LGBTQIA, osoby uchodźcze), prawach kobiet, Kościele katolickim i polityce. Wcześniej pracowała w organizacjach poarządowych (Humanity in Action Polska, Centrum Edukacji Obywatelskiej, Amnesty International) przy projektach społecznych i badawczych, prowadziła warsztaty dla młodzieży i edukatorów/edukatorek, realizowała badania terenowe. Publikowała w Res Publice Nowej. Skończyła Instytut Stosowanych Nauk Społecznych na UW ze specjalizacją Antropologia Społeczna.
Naczelna OKO.press, redaktorka, dziennikarka. W OKO.press od początku, pisze o prawach człowieka (osoby LGBTQIA, osoby uchodźcze), prawach kobiet, Kościele katolickim i polityce. Wcześniej pracowała w organizacjach poarządowych (Humanity in Action Polska, Centrum Edukacji Obywatelskiej, Amnesty International) przy projektach społecznych i badawczych, prowadziła warsztaty dla młodzieży i edukatorów/edukatorek, realizowała badania terenowe. Publikowała w Res Publice Nowej. Skończyła Instytut Stosowanych Nauk Społecznych na UW ze specjalizacją Antropologia Społeczna.
Komentarze