0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.plFot. Sławomir Kamińs...

Prawo i Sprawiedliwość 15 czerwca ogłosiło ustami Jarosława Kaczyńskiego, że zorganizuje referendum w sprawie relokacji uchodźców.

„To jest kpina z Polski, to jest dyskryminacja, wyjątkowo bezczelna! Dlatego my się na to nie zgodzimy. I na to nie zgadza się także naród polski. I to musi być przedmiotem referendum” – mówił w Sejmie Kaczyński.

W kolejnych wypowiedziach medialnych posłowie partii informowali, że głosowanie mogłoby się odbyć jesienią, w październiku, a właściwie to nawet w dniu wyborów parlamentarnych.

Zapowiedź PiS-u jest oczywiście elementem kampanii wyborczej. Inspiracją do tego kroku było ogłoszenie 8 czerwca przez Radę UE wspólnego stanowiska negocjacyjnego w sprawie przepisów o azylu i migracji. Zakłada ono wdrożenie nowego systemu relokacji opartego na „obowiązkowej solidarności”. Rocznie relokowanych w ramach UE będzie minimum 30 tysięcy osób (czyli tyle samo, ile wniosków azylowych przyjmowanych na granicy), a kwoty relokacji dla poszczególnych krajów będą ustalane według indywidualnych przeliczników. Państwa członkowskie będą mogły jedną z dwóch opcji: przyjąć każdego roku określoną liczbę relokowanych osób, lub zapłacić finansowy ekwiwalent – 20 tys. euro za każdą osobę, którą zgodnie z kwotami powinny przyjąć. Pieniądze zasilą wspólny europejski fundusz do zarządzania migracją, z którego pokrywane będą nie tylko działania integracyjne, ale też ochrona granic i deportacje.

W przypadku Polski koszt odmowy przyjęcia uchodźców szacowany jest na 40 milionów euro.

Przeczytaj także:

Z lektury wniosku w sprawie rozporządzenia wynika także, że państwa członkowskie wynegocjowały zapisy dotyczące możliwości całkowitego lub częściowego odstąpienia od tzw. wkładu solidarnościowego w przypadku państw, które znajdują się pod silną presją migracyjną.

W tej kategorii mieści się Polska, której granicę od lutego 2022 roku przekroczyło niemal 13 milionów osób z Ukrainy (oczywiście, większość z nich wróciła do Ukrainy).

Kraj znajdujący się w takiej sytuacji składa wniosek oceniany przez Komisję Europejską i zatwierdzany przez Radę.

Politycy PiS twierdzą, że nie mają zamiaru wycofać się ze swojego stanowiska. Mówią, że nie będą polegać na decyzji KE, tylko podejmą ją samodzielnie — z pomocą referendum.

Całe przedsięwzięcie ma być zatem narzędziem służącym do doładowania narracyjnego kampanii wyborczej antyuchodźczymi i antyunijnymi resentymentami. Ale w całej układance są jednak dodatkowe elementy — techniczne problemy z przeprowadzeniem w podobnym czasie dwóch głosowań, a przede wszystkim uchylanie furtki pozwalającej obejść przepisy regulujące finansowanie kampanii parlamentarnej.

OKO.press rozmawia z dr hab. Adamem Gendźwiłłem z Zakładu Rozwoju i Polityki Lokalnej na Uniwersytecie Warszawskim, badaczem samorządów terytorialnych i systemów wyborczych, ekspertem Fundacji Batorego.

PKW Już w 2018 mówiła o zagrożeniach takiego zbiegu

Dominika Sitnicka: Marek Ast stwierdził, że referendum mogłoby się odbyć nawet w dniu wyborów. Czy to w ogóle realne?

Adam Gendźwiłł: Doświadczenie uczy nas, żeby nie przesądzać o niemożliwości pewnych rzeczy w polskiej polityce. Na pewno przeprowadzenie obu głosowań w tym samym dniu byłoby ekstremalnie trudne. Moim zdaniem to wymaga albo zmiany ustawy o referendum ogólnokrajowym, albo zmiany kodeksu wyborczego. Myślę, że w tej sprawie głos powinna zabrać Państwowa Komisja Wyborcza lub szefowa Krajowego Biura Wyborczego. Może pragmatyczna rozmowa o detalach uświadomiłaby posłom, że inicjowanie referendum w dniu wyborów lub w ich okolicy to ogromny problem.

Ale co konkretnie jest tym problemem?

PKW już to kiedyś wyjaśniała. W 2018 roku Andrzej Duda zapowiedział referendum w sprawie zmian w Konstytucji. Głosowanie miało się odbyć w okolicach terminu wyborów samorządowych. Ten pomysł umarł później śmiercią naturalną, ale ówczesny przewodniczący PKW, Wojciech Hermeliński, zdążył wystosować pismo ostrzegające przed „komplikacjami merytorycznymi i organizacyjnymi”. Są w nim opisane różne problemy.

Od tamtej pory przepisy trochę się zmieniły. Obecnie nie ma już na przykład dwóch komisji wyborczych w wyborach samorządowych, ale pozostałe zastrzeżenia wymienione w tamtym piśmie są aktualne. Te różnice w organizacji referendów i wyborów to między innymi to,

  • kto ma dostarczyć karty do głosowania,
  • kto powołuje obwodowe komisje wyborcze,
  • w jakich godzinach się głosuje,
  • czy też jaka jest definicja ważnego i nieważnego głosu.

To nie byłyby drobne zmiany prawa

Ale czy da się w ogóle zgodnie z prawem przeprowadzić takie zmiany legislacyjne przed październikiem? Mam na myśli na przykład stosowanie się do wyroku Trybunału Konstytucyjnego na temat sześciomiesięcznego moratorium na zmiany w prawie wyborczym.

Wnioskodawcy mogliby na przykład stwierdzić, że to zmiany kwestii nieznacznych, nie „zmiany istotne”, tak jak to określono w tym wyroku TK. I jako takie mogłyby zostać dokonane. A jeśli byłyby wątpliwości, to wypowie się Trybunał Konstytucyjny, którego sytuację wszyscy znamy.

Ale te punkty są istotne, czy nie?

W mojej ocenie są bardzo istotne. Dorzucenie referendum w dniu wyborów do Sejmu i Senatu oznaczałoby, że jedna i ta sama komisja musiałaby policzyć głosy i z wyborów i z referendum. A do tego zrobić to zgodnie z procedurą detalicznie opisaną w znowelizowanym kodeksie

– z pokazywaniem każdej karty każdemu członkowi komisji obwodowej.

Przy okazji tej nowelizacji w OKO.press poruszano już przecież problem, jak ten nowy sposób liczenia głosów może wpłynąć na przedłużenie prac takiej komisji.

A jeżeli to referendum odbędzie się tydzień przed wyborami lub tydzień po wyborach?

Wtedy i tak zostaje nam tak naprawdę największy problem, czyli kwestia finansowania kampanii.

Ustawa o referendum ogólnokrajowym jest napisana tak, jakby to głosowanie odbywało się zupełnie niezależnie od cyklu wyborczego, czyli tego rytmu, w którym wybieramy władze samorządowe, prezydenta, czy Sejm i Senat. Ale jeśli te dwa głosowania odbędą się w podobnym czasie i dotyczyć będą politycznych, ogólnokrajowych kwestii, to nie będziemy w stanie rozróżnić, co jest kampanią referendalną, prowadzoną przez partie, a co kampanią tychże partii politycznych ubiegających się o władzę w wyborach parlamentarnych.

Partie polityczne, podobnie jak stowarzyszenia i fundacje, mogą zgodnie z ustawą stać się tzw. podmiotami uprawnionymi do udziału w kampanii referendalnej i przekonywać za takim, czy innym rozwiązaniem, które jest w referendum. Przy czym nie obowiązują tu limity na wydatkowanie środków określone w kodeksie wyborczym. W skrócie — kampania referendalna byłaby po prostu okazją do dodatkowego finansowania kampanii wyborczej.

Wydatki partyjne poza kontrolą

Czyli na przykład prezesi spółek skarbu państwa chętnie wpłacą kolejne tysiące złotych.

Tak, mogliby na przykład wpłacić na organizacje prowadzące kampanie referendalne.

I wydatki tych komitetów znajdują się poza rygorystyczną kontrolą PKW, którą objęte są komitety wyborcze w wyborach parlamentarnych.

Łatwo wyobrazić sobie pytania zaprojektowane tak, by konkretne opcje w referendum były powiązane z konkretnymi partiami politycznymi.

Do tego dochodzą nadawcy, którzy będą mieli obowiązek emisji materiałów komitetów.

Tak, mają obowiązek emisji treści dostarczonych przez tzw. podmioty uprawnione, w granicach ustalonego limitu czasu. W przypadku odmowy nadania materiału musiałby rozstrzygać sąd.

Czas na PKW

Czy w takim razie jest jakikolwiek scenariusz, w którym takie referendum mogłoby się odbyć, nie stanowiąc naruszenia demokratycznych standardów i nie będąc organizacyjnym utrapieniem?

Referendum w tej kwestii jest po prostu politycznie złym pomysłem.

Ale jeśli już koniecznie musimy je przeprowadzać, to z czysto pragmatycznych powodów, ale też ze względu na uczciwość wyborów parlamentarnych, powinno być odseparowane od okresu kampanii wyborczej i samych wyborów.

Moim zdaniem to PKW i komisarze wyborczy odpowiedzialny za organizację wyborów powinni określić warunki brzegowe bezpiecznej organizacji takiego referendum.
  • Po pierwsze wskazać, jaki powinien być minimalny odstęp między tymi głosowaniami,
  • a po drugie — jak ujednolicić przepisy, żeby ludzie nie czuli się zdezorientowani, a prowadzona kampania pozostawała jawna i pod kontrolą.
;

Udostępnij:

Dominika Sitnicka

Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.

Komentarze